wtorek, 25 maja 2010

Reisefieber(s)

Wiele tematów pojawia mi się ostatnio w głowie, o wielu chciałabym napisać. W kolejce czekają przede wszystkim refleksje na temat rękopisu w dobie reprodukcji cyfrowej oraz ulubionego przeze mnie ostatnio określenia, które przeżywa renesans medialny i polityczny, podobny tym, jakie kilka lat wstecz stały się udziałem zwrotów: "na dzień dzisiejszy" i "konsensus". Chárisma - bo oto piękne (do niedawna) słowo mi chodzi, wylewa się ostatnio z każdej niemal wypowiedzi: kto ją ma, kto jej nie ma, po czym ją poznać, jak odróżnić od tej fałszywej, będącej jedynie maską, czy pozą. Dziś - na dwa dni przed wyjazdem do Wiednia, o czym za chwilę - nie będę tematu kontynuować, ale na pewno do niego powrócę, zwłaszcza, że czekam tylko na moment, gdy słówko to wyskoczy z mojej lodówki tuż po jej otwarciu, jak kiedyś wychylał się stamtąd Habermas (zamierzchły okres pisania rozprawy doktorskiej) i paru jego kolegów z różnych szkół i opcji. Teraz zapewne w mojej lodówce zamieszka charyzma, bo mieszka już wszędzie, tylko, by sparafrazować słowa piosenki Pod Budą: "w tej charyzmie, to nam charyzmy ciągle mało". Temat zapowiadam, wrócić doń obiecuję, zwłaszcza po słodkim absolutnie i rozbrajającym rysuneczku Marcina Wichy (Wichajstra) z ubiegłotygodniowego numeru "Tygodnika Powszechnego" [nr 21/2010] - naprawdę polecam, a jak tylko pojawi się na stronie autora, to na pewno podrzucę link.

A dziś będzie - zgodnie z tytułem - o reisefieber. Właściwie powinnam napisać o mnogości "gorączek podróżnych" (czy jak mawiano w u mnie w domu - oczywiście wtedy, gdy nie używano niemieckiego słowa-klucza - o "drżączce podróżnej"), bo przede mną trzy wyjazdy, które oddzielają od siebie raptem kilkudniowe przerwy. Podróż to sprawa kłopotliwa. Marzymy o niej, planujemy ją, nadużywamy zwrotów w stylu: "chciałabym się stąd wyrwać", "muszę się wyciszyć" etc. W podróży piękna jest - jak u Marcela Prousta - jej potencjalność, której aktualizacja majaczy gdzieś na horyzoncie. Jednak gdy nagle przychodzi ten wieczór, ostatni przed wyjazdem, nagle perspektywa wojażu przestaje być tak kusząca, a spod łóżka wychodzą niezałatwione sprawy, oraz te, które już domagają się uwagi, choć jeszcze nie nadszedł ich deadline.

Dość!

Mam ochotę na prawdziwą reisefieber i nikt, ani nic mi tego nie odbierze...

Zacząć trzeba od iPoda, odpowiedni dobór muzyki to podstawa dla kogoś, kto jest od niej uzależniony tak jak ja. Choć to Wiedeń, myślę, że będzie to jakaś mieszanka francuskich standardów, może odrobina jazzu i oczywiście Strauss. Brzmi kiczowato? Może, ale za to jak przyjemnie. Na szczęście wykład, z powodu którego tam jadę, mam już od dawna przygotowany, więc wystarczy tylko spakować wydruk. Mogę się więc skupić na przyjemnościach, którym będą się oddawać przed i po sesji naukowej. Cele są cztery. Pierwszy - obowiązek krytyka i wykładowcy: wystawa w MuMoKu, bo dotyczy nowych mediów. Drugi - sentymentalny: Kunsthistorisches, muszę wreszcie sprawdzić, jak to jest z tym pierwotnym dopasowaniem nazwisk malarzy wypisanych złotymi czcionkami na fryzie pod gzymsem, a rzeczywistą zawartością sal, bo najzwyczajniej w świecie już nie pamiętam, a poza tym odczuwam głód sztuki dawnej, soczystości malarstwa, spokoju konturów, tudzież porządku proporcji i kompozycji. Trzeci - dla odmiany: Naturhistorisches, pamiętam moją wizytę sprzed pięciu czy sześciu lat, a po przeczytaniu książki Jeana Claira o kryzysie muzeów, tym bardziej mnie tam ciągnie, no i ta Wenus z Willendorfu! Czwarty - lifestajlowy: Naschmarkt - takiego wasabi nigdzie indziej nie jadłam, a będę mieszkać w hoteliku całkiem niedaleko, więc szkoda by było przegapić okazję, skoro sama pcha się pod ręce (i na język!). Ostatnia sprawa to książki. Ta na podróż - obowiązek (jednak nie można się ich całkowicie pozbyć): Net art Ewy Wójtowicz, bo tuż po powrocie czeka mnie wykład na ten temat. Ta na spacery i wieczory - czysta przyjemność: Stulecie detektywów - moja najnowsza fascynacja!

No i proszę! Ani cienia narzekania, że przecież nie mam czasu, że tyle obowiązków, że czas się kurczy. Nic z tych rzeczy, jedyne, co mogę dziś powiedzieć, to powtórzyć za słowami piosenki: Au revoir, bon voyage. Moi, je souris!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz