poniedziałek, 26 lipca 2010

Burning all the bridges...

Podróż do Szwecji trwała (z przerwą na nocleg) 18 godzin, ale mimo zmęczenia, które pod koniec wychodziło i ze mnie i z P., było warto.

Nic nie jest w stanie zastąpic tego jedynego w swoim rodzaju doświadczenia, gdy człowiek jedzie przez most łaczący dwa kawałeczki Danii, a następnie drugi łaczący Danię ze Szwecją. P. przyznał się dzisiaj, ze byłby się popłakał, ale od tego 'niemęskiego' czynu powstrzymała go moja obecność w samochodzie... Z jednej strony podróży tej towarzyszy niezwykłe poczucie wolności, idące zupełnie w poprzek koncepcji lansowanej przez biblijna przypowieść o budowaniu wieży Babel, co zresztą nie powinno dziwić w kraju, gdzie chrześcijaństwo przyjmowało się z trudem - mimo poświęcenia córki Mieszka I - a jego rzymskokatolicka wersja szybko przekształciła się w ewangelicko-augsburską. Nieustanna praca - nad swoim otoczeniem i nad sobą - doprowadziła Szewdów w miejsce, w którym są teraz. Być może ma ono wiele wad, ale niewątpliwie zbudowano je na mądrym wysiłku wielu pokoleń i nieustannym zmaganiu się z granicami, które należało przekraczać. Z drugiej strony smutek ogarnia podróżnego, który przyjeżdża z takiego kraju, jak Polska, gdzie postawa Wokulskiego do dziś budzi śmiech i politowanie, a Ziemia obiecana ma sens tylko w aspekcie zorbowskiej 'pięknej katastrofy'. Żal wzbiera w duszy, gdy widzi się przepaść, jaka dzieli technologicznie te dwa kraje, oddalone od siebie tylko o 18 godzin drogi miejsca (a samolotem zaledwie o dwie godziny). Całkiem niedawno, podczas walki o akces Polski do UE, który ochrzczono mianem powrotu do Europy, pytano zaczepnie, czy Polska kiedykolwiek poza Europa była. Otóż problem polega na tym, że nie tylko była, ale nadal jest poza tą częścią Europy, do której przynależy Szwecja, poza tym obszarem, w którym myśl inżynieryjna przekłada się na konkretne rozwiązania służące wszystkim mieszkańcom, w którym nie tylko nie ma problemu z wybduowaniem 11 kilometrów autostrady (zwłaszcza, że mają ich setki), lecz technologia sięga dalej i konstruuje się wielkie mosty przez morze, a nie czeka z zabobonną wiarą, że przyjdzie jeszcze taka zima, że będziemy przez skuty lodem Bałtyk przemieszczali się do Szewcji, jak to drzewiej bywało.

Nie ma sensu czekać na zimę tysiąclecia, trzeba zaczać budować i konstruuować, a nie tylko rozdziawiać gęby i tłumaczyć, że my też przecież byśmy tak potrafili, o czym najlepiej świadczy fakt... i tu przywołuje się koronny argument o polskich inżynierach, a ostatnio informatykach, poszukiwanych na wszystkich światowych rynkach. Szkoda, że sami nie potrafimy ich wykorzystać. Żadna to pociecha, że są wszędzie, skoro nam od tego ani pół centymetra autostrady nie przybędzie, a o mostach możemy tylko pomarzyć - kładkę dla pieszych w Krakowie buduje się już kolejny rok i końca nie widać, a poza tym, jak przyjdzie kolejna powódź, to jako pierwszą zmiecie ją znad powierzchni Wisły.
Na zakończenie tych smutnawych wywodów, kilka zdjęć mostów, a ja idę sobie spokojnie i po ludzku pożyć w Szwecji...




Pierwszy - i dla mnie najpiękniejszy - most między dwoma częściami Danii.




Nadchodzi szwedzkie cudo inżynierii mostowej...




Nie Golden Gate - ale w tym przypadku prawie nie robi żadnej różnicy, jak widać...

sobota, 24 lipca 2010

Ostatnie zapiski przed podróżą...



Nie zaczyna się zdania od "a więc", toteż muszę tu jakoś przemycić tę frazę, bo nijak zacząć inaczej nie mogę! Jednakowoż zawsze może na "a więc" zdanie zakończyć, zwłaszcza jeśli składa się ono tylko z tego zwrotu. A więc! Jadę do Szwecji. Dziś właśnie, już za momencik, wyjeżdżamy z Wrocławia, aby porównać marzenia z rzeczywistością. Po tych wszystkich miesiącach i latach czytania najpierw Dzieci z Bullerbyn, a potem kolejnych opowieści o komisarzu Wallanderze, by wreszcie ukoronować całość trzema opasłymi tomami Millenium, nadszedł wreszcie moment, w którym moja noga postanie w tym - jak wynika z moich lektur - raju na ziemi, gdzie wszystko podporządkowane jest człowiekowi i jego rytmowi dobowemu, a nie odwrotnie, jak to ma miejsce ostatnimi czasy w coraz większej ilości krajów byłego bloku wschodniego, gdzie ludziom ktoś wmówił, że tylko szybkie życie na akord jest nowoczesne i ma aktualnie jakikolwiek sens. Ja mówię takiej postawie nie! I to bardzo głośne nie! Nie życzę sobie, żeby ktoś nakazywał mi żyć szybko i umierać młodo i jeszcze wmawiał, że powinnam się cieszyć z faktu, że przyszło mi żyć w epoce zaawansowanego wyścigu szczurów! Jadę więc do Szwecji oczyścić się i wyciszyć. Nabrać dystansu do spraw dużych i małych. Nauczyć mój organizm od nowa trudnej i coraz bardziej zapomnianej sztuki powolnego oddychania. Jednym słowem jadę nacieszyć się spokojem małego miasteczka położonego na południu Gotlandii i proszę mi w tych rozkoszach nie przeszkadzać rozmowami telefonicznymi, które natychmiast trzeba odebrać, bo inaczej świat się zawali (choć wszyscy przy zdrowych zmysłach wiedzą, że nic takiego nie będzie miało miejsca), mailami, na które natychmiast trzeba dać odpowiedź, bo inaczej coś się nie uda, nie zacznie, nie skończy. Jak coś się ma skończyć, to i tak finał nastąpi, jak się ma zacząć, to zrobi to bez naszego udziału, a jak się ma nie udać tylko dlatego, że nie odpisaliśmy natychmiast na jakiegoś maila, to nie było warte zachodu (ani wschodu tym bardziej, zwłaszcza jeśli jest to stracony wschód słońca).
Tak więc w najbliższym czasie mam zamiar czytać niedościgłe eseje Charlesa Lamba oraz niemniej znakomite dzienniki Woolf, dzięki której fakt istnienia Lamba-eseisty w ogóle dotarł do mojej świadomości.
Tak więc - żegnaj smutku i pośpiechu, witaj Sverige!

niedziela, 11 lipca 2010

Pożytki płynące z lektury w czasie kanikuły

Dzisiaj, pomimo kanikuły, która niezbyt zachęca do intelektualnych wynurzeń, będzie intelektualnie i to nawet bardzo. A wszystko zaczęło się od nałożenia dwóch faktów.

Egzaminów, które nieodmiennie potrafią wprowadzić mnie w osłupienie na okoliczność potencjalnie nieznanych studentowi słów, a także braku umiejętności kojarzenia znaczeń słów pochodzenia łacińskiego - nawet jeśli w aktualnym użyciu przywędrowały do naszego języka z angielszczyzny, jak np. subwersja (łac. subverto - wywrócić, obalić, zniszczyć).

oraz

Lektury od dawna upragnionej, jaką jest powieść Jorisa-Karla Huysmansa À Rebours, czy jak kto woli Na wspak, w tłumaczeniu Juliana Rogozińskiego. Mój egzemplarz pochodzi z czasów nowszych - ale jak się zaraz okaże uderzająco podobnych pod pewnymi względami do czasów dawno wydawałoby się minionych - niż publikacja pierwotna Wydawnictwa Czytelnik z 1976 roku, czyli z roku 2003 i zawdzięczamy go Zielonej Sowie.

Nim na dobre rozpoczną się dandysowe dzieje des Esseintesa - które zresztą dla pikanterii czytam sobie równocześnie z opowieścią o nawróceniu Durtala i czwartym tomem W poszukiwaniu straconego czasu, który jak na Sodomę i Gomorę przystało traktuje przede wszystkim o wszetecznych wybrykach niejakiego hrabiego Palameda, czy jak kto woli Charlusa, jednym słowem na kanikułę przypadła mieszanka, której patronuje hrabia Robert de Montesquiou-Fezensac - otóż nim się dzieje hrabiego Jana rozpoczną, wpierw tłumacz, a następnie autor raczą czytelnika wstępami. Ten pierwszy, autorstwa Rogozińskiego, pominę, choć z różnych względów jest bardzo interesujący, i skupię się na drugim, napisanym przez autora po dwudziestu latach od pierwszego wydania powieści. Sam w sobie nie jest to tekst ani wybitny, ani szczególny, a już na pewno zaskakujący. W osłupienie natomiast wprawiły mnie niektóre przypisy.

O ile uzasadnione jest wyjaśnianie przez tłumacza (i wydawcę), czym były Wieczory medańskie i kogo gromadziło samo Medan, zwłaszcza, że naturalizm od dawna nie jest już w modzie, a Zola i jego koledzy odeszli na zasłużoną emeryturę, z której ktoś jeszcze może ich zbudzi, ale z pewnością nieprędko, czy przedstawianie Ernesta Hello, który znany jest dziś chyba tylko najbardziej wytrwałym fanatykom francuskiej eseistyki - w wikipedii jego biografia funkcjonuje tylko w trzech językach: francuskim (co zrozumiałe), niemieckim (bo porządny naród dbający o rozwój swojej nauki przełożył wszystkie jego dzieła) oraz angielskim (bo też go tłumaczyli, tyle że bardziej wybiórczo, a przede wszystkim dlatego, że popełnił kilka esejów na temat Szekspira). O tyle oczy moje ulegly rozszerzeniu, gdy w przypisie przeczytałam wyjaśnienie tak skomplikowanych terminów jak: antresolka (zdrobnienie wynika tu z ironicznego w tym miejscu stylu samego Huysmansa, łatwo jednak odnajdujemy powinowactwa jej z antresolą), sumaryczny, statysta, figurant, chorał gregoriański (z absolutnie cudowną adnotacją do adnotacji, że chorał to śpiew, żeby ktoś nie pomyślał, że może to być na przykład hipohondryk), wykoncypowany, wirydarz, kadzidło, mirra, w sukurs, pilić. Okazuje się - już w samym tekście powieści, a raczej w towarzyszących mu przypisach, że Polakom anno domini (czy powinnam tu umieścić przypis ;-) 1976 trzeba było wyjaśniać także to, co to jest orzechówka - powiedziałabym: o tempora, o mores - ale może nie powinnam ryzykować?

Wszystkie te smaczki powtarza oczywiście wydanie z 2003 roku. Pierwszy spazm śmiechu, z którym powitałam precyzyjne przyspisy, szybko zgasł na mych ustach, gdy tylko przypomniałam sobie, jak trudno dziś uzyskać od studenta najstarszego polskiego uniwersytetu odpowiedź na pytanie, kto to był Tomek Sawyer, a licealistę po maturze wprawia w zakłopotanie pytanie o definicję serwantki czy karawnu.

W latach siedemdziesiątych przypisy miały zapewne charakter edukacyjny, bo kształciło się właśnie pierwsze pokolenie dzieci powojennych, często pierwsze w ogóle posiadające wyższe wykształcenie w rodzinie. W 2003 po książkę tę - tu przemawia przeze mnie ten cudowny rodzaj naiwności, który zawsze towarzyszył intelektualistom, nawet tak początkującym jak ja - sięgnąć może już trzecie kształcące się pokolenie z rzędu, a jednak być może dzisiaj te przypisy są jeszcze bardziej potrzebne niż wówczas. Konstatacja ta [stwierdzenie faktu z łac. constat - jest oczywiste od czas. constare - być oczywistym] jest tyleż smutna (pytanie tylko, jak wielu jest tych, którzy smutek ten pojąć mogą), co prawdziwa.

Nie chodzi wszak o to, żeby kochać się wyłącznie w słowniku wyrazów obcych. Znajomość terminów takich jak: atencja, emfaza czy konfuzja z jednej strony i MUDy, TCP/IP, interfejs czy hipertekst z drugiej, wzajemnie się nie wyklucza. Problem zaczyna się wówczas, gdy i jedne i drugie są młodemu pokoleniu jednakowo obce. Więc jednak pozwolę sobie zakończyć sakramentalnym: O tempora, o mores!