wtorek, 11 maja 2010

Empatia czy antypatia - dylemat obywatela, któremu niszczą śmietnik

Od kilku dni mam poczcie pewnej ambiwalencji emocjonalnej. Stan ten wiąże się z pewnym złożeniem metaforyczno-realistycznym, w którym się zanurzyłam, częściowo na własne, a częściowo na "cudze" życzenie. Ale ad rem. Od tygodnia czytam książkę Krzysztof Wodiczko. Sztuka publiczna. Rzecz to nienowa, wydana przez Zamek Ujazdowski w 1995 roku, zbiera liczne wywiady z artystą, jego wypowiedzi dotyczące bezpośrednio pracy nad projektami, a także szereg niezwykle ciekawych tekstów znakomitych amerykańskich krytyków i teoretyków sztuki oraz filozofów kultury. W książce, podobnie jak w projektach Wodiczki, pierwszoplanowe miejsce zajmują bezdomni - których bardzo pięknie (i słusznie) definiuje w opozycji do "domnych". Ponieważ ostatnio moją główną czytelnią są środki komunikacji miejskiej, zwłaszcza we wtorki, gdy przemieszczam się pomiędzy dwoma największymi kampusami w Krakowie, więc mojej lekturze towarzyszy bezpośrednie zanużenie w miejskiej przestrzeni, którą - ze wszystkimi implikacjami tego określenia - można nazwać publiczną i w której bezdomni, lub quasi-bezdomni są głównymi obywatelami, choć jak wiadomo do obywatelstwa potrzebny jest meldunek, a tego jednego z pewnością nie posiadają. Jadę więc sobie autobusami w różne strony Krakowa i zagłębiam się w pełne skupienia i odpowiedzialności - to określenia, w których ma pobrzmiewać założona z góry ironia - opinie rozmaitych ludzi nie tylko na temat projektów Wodiczki, ale przede wszystkim te związane z próbami opisania współczesnej rzeczywistości miejskiej na przykładzie Nowego Jorku i namiętnych prób oczyszczenia miejskiej przestrzeni z elementów "zbędnych" (casus Union Square). Najbardziej przejmujący pod tym względem był dla mnie tekst Dicka Hebdige, którego kolażowa struktura - złożona z licznych tekstów innych autorów: pisarzy, poetów, artystów i dziennikarzy - oraz słów własnych autora na różne sposoby prezentuje kwestię bezdomności. Bezdomni w tym tekście, zresztą podobnie, jak w wielu fragmentach wypowiedzi Krzysztofa Wodiczki omawiającego współpracę z nowojorskimi bezdomnymi przy konstruowaniu poliscar, odzyskują swoją twarz, stając się częścią - bardzo istotną - społeczego systemu sprzątania miasta. Dla niewtajemniczonych: poliscar był m.in. pomysłem na ułatwienie zbierania i transportowania puszek i butelek, które są najważniejszym źródłem utrzymania bezdomnych. Nawet przez moment można by w tę retorykę uwierzyć, zwłaszcza, gdy czytamy fragmenty ich wypowiedzi. Nagle jednak dochodzi do pęknięcia. Początkowo ma ono postać nieprzyjemnego zapachu, który wraz z intensyfikacją przemienia się w smród. Zapachowi towarzyszy pokrzykiwanie, które oscyluje między bełkotem a jako tako artykułowaną mową. To po prostu dwaj bezdomni jadą na Prądnicką, by zniknąć między budynkami szpitalnymi, lub zaszyć się na zielonych nieużytkach należących do kolei. I nagle postać bezzapachowego (książka przyjemnie pachnie papierem), wypowiadającego się dość zgrabnie (składne uwagi dotyczące dróg ulepszania prototypu stylizowane - to raczej chyba ingerencja artysty - na uwagi techniczne), który chce tylko móc spokojnie żyć i spełniać swoją rolę (społeczną - zbieranie puszek i butelek zostaje przez Hebdige opisane jako istotna funkcja społeczna bezdomnych) znika jak postać ducha z Opowieści Wigilijnej Dickensa. Znika koncepcja jego użyteczności społecznej. Znika też - przyznaję się bez bicia: kiełkujące podczas lektury poczucie, że bezdomnego trzeba docenić i włączyć na nowo w tkankę społeczną. Czy bezdomni nowojorscy są inni, bardziej atrakcyjni niż krakowscy? Nie sądzę, choć z drugiej strony Janusz Głowacki swoją bezdomną Antygonę umieścił w Central Parku a nie w Parku Krakowskim, więc może jednak... Zapewne nie rozwiążę tego problemu, który ma jeszcze jeden aspekt. Od paru dni pewien bezdomny grzebie w naszym śmietniku blokowym, rozrzucając wszystkie śmieci i zostawiając po sobie prawdziwe pandemonium. Mamy zamiar wzmocnić zamki do altany śmietnikowej. Czy ten akt będzie wymierzony we właściwą, empatyczną postawę, jaką powinniśmy przyjąć wobec bezdomnych? Hebdige oskarża wszak w swoim tekście jedną z sieci fastfoodów, że przy swoich lokalach umieszcza przeciwpancerne kosze, z których bezdomni nie są w stanie nic wyciągnąć. Czy powinnam się wstydzić, czy raczej dostrzec, że autorzy tomu, mimo szczytnych haseł odwołujących się do słów Deluze'a o "niegodziwości mówienia w cudzym imieniu", mówią nie tyle w imieniu bezdomnych, ale przede wszystkim konstruują ich specyficzny obraz, taki, który ma moc uwodzenia, ale którego czar pryska w obliczu prozy bezdomności, z którą obcujemy na wyciągnięcie ręki. Czy mam się czuć gorzej, bo nie chcę, żeby ktoś grzebał w moim śmietniku zostawiając tam bałagan i przyczyniając się do jego dewastacji - pół roku temu zrobiliśmy generalny remont altany śmietnikowej, czy fakt, że nie wyrażam zgody na niszczenie tego miejsca i marnowanie pieniędzy wspólnoty mieszkaniowej, powoduje że jestem złym człowiekiem, pozbawionym empatii i wrażliwości społecznej obywatelem? Nie odpowiem sobie na to pytanie, ale ambiwalencja we mnie pozostanie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz