czwartek, 11 sierpnia 2011

O tym jak miłość i pasja wydać mogą niezwykłe owoce.


Każde kolejne wakacje przekonują mnie do tego, że oczywiście zagraniczne wyjazdy nie są pozbawione atrakcyjności, że w Szwecji, Turcji i Chorwacji, nie wspominając o Egipcie, jest lepiej, więcej i ciekawiej, jednak zawsze warto poświęcić kilka chwil na to, żeby zobaczyć to, co oferuje nam Polska. Wakacje pod znakiem "A to Polska właśnie!" mają wiele zalet, zwłaszcza w sytuacji, w której LOT idzie po rozum do głowy i oferuje interesującą alternatywę dla PKP w postaci całkiem przyzwoitych cenowo połączeń z Gdańskiem. Dzięki temu po bordingu w Krakowie o godzinie 8.20 o 9.40 znaleźliśmy się przed budynkiem lotniska w Gdańsku, w międzyczasie obdarzeni kanapką, kawą i małym co nieco. A w czterdzieści minut później mogliśmy się oddać urokom błądzenia pomiędzy kaszubskimi chatami w najstarszym polskim skansenie, założonym przez małżeństwo Teodorę i Izydora Gulgowskich w roku 1906 we Wdzydzach Kiszewskich.

Grób Teodory i Izydora Gulgowskich na terenie Skansenu we Wdzydzach Kiszewskich.

Jako osoba, która niejeden skansen już widziała, co więcej nieopodal całkiem sporego znajdującego się w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie wychowywała się przez dziewiętnaście lat, podchodziłam do tej wyprawy z, nieuzasadnioną jak się okazało, rezerwą.


Sypialnia w dworze szlacheckim z Luzina:
budynek z 3 ćw. XVII wieku, wyposażenie i aranżacja wnętrza - przełom XIX i XX wieku.


Pokój dziecięcy w dworze szlacheckim z Luzina.


Salonik w dworze szlacheckim z Luzina.


Wiele skansenów to dość przypadkowa zbieranina mebli, sprzętów, narzędzi i obrazków malowanych na szkle oddzielonych grubymi sznurami od zwiedzających. We Wdzydzach też są sznurki, co zrozumiałe biorąc pod uwagę bogactwa, które się za nimi znajdują, jednak chodząc po młynach, wiejskim kościele, chacie z Zazdrości, czy zespole dworkowym z Ramiejów i zagrodzie szlacheckiej z Luzina przenosimy się w zupełnie inny świat. Trochę jak w piosence Urszuli Sipińskiej o świecie w zupełnie starym stylu, tyle że zamiast Dynasów, iluzjonu i klawikordu, otaczają nas saloniki, łaźnie dworkowe, tartak z oryginalną lokomobilą i najprawdziwsza szkoła wiejska!


Sala lekcyjna w szkole wiejskiej z Więckowych:
budynek z lat 50-tych XIX wieku, wnętrze zaaranżowane w duchu międzywojnia.


Małżeństwo Gulgowskich było niezwykłe. Ona - graficzka, malarka, absolwentka Szkoły Lettego w Berlinie, czternaście lat starsza od swojego męża, którego o dwadzieścia sześć lat przeżyła. On - nauczyciel, absolwent seminarium nauczycielskiego w Tucholi, oczarowany nią bez pamięci, zmarły przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu jeden lat na białaczkę. Dzieci nie mieli, ale ich największym dzieckiem i dziedzictwem zarazem jest właśnie wdzydzki skansen. Żyli w nim, uczyli, on okolicznych chłopów wyplatania wiklinowych koszy, ona miejscowe kobiety haftu i garncarstwa. Ich najważniejszą misją stała się ochrona kultury kaszubskiej. W ostatnich latach życia Toedora niedojadała, ale nadal walczyła o pozyskiwanie nowych eksponatów, choć opiekunem skansenu stało się państwo.


Biurko dziecięce z dworku szlacheckiego w Luzinie.


Wnętrze kuchenne w jednej z gburskich zagród.

Choć Teodory i Izydora nie ma już w skansenie, a raczej obecni są symbolicznie, dzięki usytuowanemu na wzgórzu w obrębie skansenu skromnemu grobowi, to ich duch, a przede wszystkim ich pasja, wypełniają każdy centymetr chłopskich, gburskich i pańskich zagród. W skansenie pachnie ciastami, w spiżarniach półki uginają się od nagromadzonych zapasów, w szkole pani nauczycielka zachęca do podjęcia wyzwania w trudnej sztuce kaligrafii, a wszyscy pracownicy są uśmiechnięci, chętni do pomocy i niezwykle kompetentni. Przymykają także oko, gdy ktoś ignoruje sznurki i chce sobie zrobić zdjęcie za zastawionym stołem, albo dotknąć oryginalnych lalek z końca XVIII i początków XIX wieku.


Starej kuchni czar.


Spiżarnia pełna pyszności.


Jednym słowem także dzisiejsi opiekunowie skansenu, choć noszą sztywne miano pracowników, to pasjonaci, którzy dali się zaczarować urokowi tego miejsca. Miejsca, do którego na pewno będę chciała wrócić, bo czułam się tam wspaniale i nic, nawet drobny deszczyk, który od czasu do czasu próbował nam zepsuć zabawę, nie był mi w stanie tego nastroju popsuć.

Swojsko i prawdziwie.

wtorek, 9 sierpnia 2011

O Małej Angielce i blogowaniu refleksji kilka...


Wakacyjny odpoczynek sprzyja lekturze pozycji, na które w naukowym ferworze roku akademickiego trudno sobie pozowolić. Ostatnio udało mi się zakończyć lekturę powieści, która z pewnością nie należy do kanonu literatury światowej, jest jednak znakomitym sposobem na oderwanie się od codzienności. Mam na myśli książkę autorstwa Catherine Sanderson Mała Angielka. W Paryżu. Zakochana. I w tarapatach. Rzecz nie jest bynajmniej nowa, gdyż od czasu publikacji swojej pierwszej powieści, w dużej mierze autobiograficznej, Sanderson wydała już następną pt. French Kissing i z sekretarki stała się pisarką. Pewnie nie poświęciłabym tej książce uwagi na moim blogu, gdyby nie refleksje, do których skłoniła mnie jej lektura. Zacznijmy od początku.
Nie byłoby la petite anglaise gdyby nie blog, który autorka zaczęła prowadzić w lipcu 2004 roku i który dość gwałtownie zakończyła, a raczej zawiesiła, w styczniu 2011 roku. Catherine jest Brytyjką od lat mieszkającą w Paryżu, gdy zaczynała pisać bloga, była "paryżanką" od jedenastu lat, miała narzeczonego, który raczej nie zamierzał jej poślubić, a którego ochrzciła mianem Żabojada a z nim dwuletnią córeczkę na blogu figurującą jako Kijanka. Wkrótce rozstaje się z narzeczonym i rzuca w wir romansu z Kochankiem (internetowym Jimem z Rennes albo jak kto woli Jamesem w realu). Z romansu, jak to z romansu, wyszły nici, a po rozstaniu autorka wpadła w klasyczny syndrom matki-singielki, zwieńczony przelotnym romansem z aktorem, wierząc, że będzie tą jedną jedyną, która, zgadzając się na przelotność znajomości, doprowadzi do trwałego związku z wielkim happy endem. Kolejna książka oparta została na nieco tylko zmienionej narracji, w ramach której bohaterka będąca matką małej dziewczynki przyjeżdża do Paryża po tym, jak odkrywa romans swojego męża, starając się ułożyć sobie życie na nowo. Refleksje, które pojawiły się na marginesie lektury są dwojakiego rodzaju.
Pierwsze dotyczą bloga i blogowania. Autorka przez wiele lat była od blogowania uzależniona, dopiero w ostatnich jak dotąd styczniowych wpisach z roku 2011 oświadczyła, że nie czuje już potrzeby życia z blogiem i przelewania na klawiaturę wszystkich myśli i emocji. To właśnie te myśli i emocje wywołały u mnie szereg refleksji.
Sama założyłam bloga ponad rok temu, jednak ilość wpisów, jakie na nim zamieściłam, odpowiada mniej więcej liczbie postów, jakie Catherine opublikowała w przeciągu pierwszych dwóch miesięcy blogowania. Dysproporcja jest znacząca. Mała Angielka potraktowała blog jako miejsce uzewnętrzniania tego, co czaiło się w najgłębszych pokładach jej osobowości, emocji i umysłu. Mam świadomość, że to nie jedyny tego typu blog, co więcej większość z tych istniejących do dziś i cieszących się olbrzymią popularnością, opisują życie codzienne ich autorów, często z najbardziej intymnymi szczegółami. Ilość komentarzy dochodząca do 100-150 pod jednym postem to oszałamiająca liczba, myślę, że niemożliwa do osiągnięcia na żadnym innym typie bloga, chyba że sięgnie się po temat kontrowersyjny i wzbudzający ogólne zainteresowanie - jak ostatnia dyskusja o twórczości Mirosława Bałaki na blogu Galerii Browarna. Może nie wiem na czym polega dobre blogowanie, sądząc po znikomej ilości komentarzy na moim blogu nawet na pewno nie wiem, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić zwierzanie się przed anonimowymi czytelnikami, skoro rzadko robię to wobec przyjaciół. Ponadto prowadzenie bloga opisującego intymne szczegóły z życia w związku jest dla mnie możliwe tylko wówczas, gdy bloguje para, choć teksty może pisać jedna z osób, ale za wiedzą i zgodą drugiej strony. Bohaterka książki, ale i sama autorka, często najpierw na blogu obwieszczała światu o przełomowych punktach w jej życiu intymnym, co zresztą kilkakrotnie zarzucała jej "realowa" przyjaciółka Amy. Traktowała bloga jak rodzaj terapii. Czy ekshibicjonizm to jedyna szansa na rzesze oddanych czytelników i tysiące komentarzy? Czy też może jest jakiś szczególny sposób pisania bloga, który zachęca do takiej aktywności bardziej niż inne? Czy istnieje receptura na dobrego bloga, tak jak istnieją przepisy na dobry film, czy powieść? Co powoduje, że inni chcą czytać, to co napisał jakiś bloger, osoba nierzadko anonimowa? Czy ważna jest częstotliwość lub ilość wpisów, czy może sama treść? Czy lepsze są wpisy krótkie, czy wysmakowane eseje? Te i inne pytania nieustannie plączą mi sie po głowie, zapewne szybko nie znajdę na nie odpowiedzi, ale przecież zawsze warto pytać...

czwartek, 4 sierpnia 2011

O Chinach i niepokoju


Niepokój potrzebny od zaraz

Od pewnego czasu czuję się coraz bardziej zaniepokojona. Mój niepokój wzrasta, gdy słyszę, że najtwardsi ekonomiści nie do końca rozumieją, co się dzieje z frankiem szwajcarskim, że Stany Zjednoczone balansują na granicy bankructwa, że Włochy, Grecja, Irlandia, Hiszpania, Portugalia i licho wie, kto jeszcze, mają się nienajlepiej.... ale najbardziej przerażają mnie Chiny.
Europejczycy przyzwyczaili się, że są "panami świata", że zbudowana przez nich kultura, oczywiście przemnożona przez możliwości marketingowe USA, opanowuje wszystkie nawet najmniejsze zakątki świata. Co i rusz wymyślają nowe określenia od globalizacji po glokalizację i choć chwalą się, że zerwali już z opcją kolonialną - postkolonializm nadal w modzie, przynajmniej na papierze - to w ich sposobie myślenia wciąż funkcjonuje ona znakomicie. To przekonanie o wyższości powoduje, że zanika w Europejczykach zdrowa porcja lęku. Nie strachu, czy przerażenia, które paraliżuje, ale lęku, a może lepiej nazwać go niepokojem, który pomaga odpowiednio wcześniej wychwycić sygnały, które mogłyby pomóc w przygotowaniu właściwej formy obrony. Niepokój, w przeciwieństwie do samozadowolenia, pozwala zauważyć objawy, sygnały, symptomy i odpowiednio się na nie przygotować. To właśnie ten brak zdrowego lęku powoduje, że zaskakują nas z jednej strony ataki na madryckie, czy londyńskie metro, z drugiej zaś informacje, że Chiny posiadają znaczącą część długów nie tylko Afryki - co jeszcze mieściłoby się w europejsko-kolonizacyjnej głowie, ale także USA! Jak to możliwe dziwią się żyjący w bańkach mydlanych Europejczycy? Jak to się stało, że kraj, w którym nie ma demokracji może mieć kapitalizm? Ekonomiści z Europy i USA kręcą głowami i mówią: niemożliwe, to się nie może udać! Ale niestety się udaje. Słyszymy wówczas: to się zaraz skończy, to nie przetrwa zbyt długo. Ale nie kończy się i trwa nadal. Kapitalizm i demokrację wymyślili Europejczycy, a rozwinęli we współczesnych formach Amerykanie, ani jednym ani drugim w głowach się nie mieści, że mogą istnieć inne warianty polityczno-ekonomiczne niż układ: demokracja + wolny rynek.

Historia pewnego morderstwa

Wszystkie te myśli napdały mnie z podwójną siłą, gdy, korzystając z cudownego wakacyjnego czasu, zaczęłam czytać książkę Henninga Mankella Chińczyk. Oczywiście nie jest to naukowa, ba nawet popularno-naukowa pozycja, w związku z tym może się wydawać niezbyt wiarygodna, jednak spokój wywodu, logika i przede wszystkim przebijająca z kolejnych analiz znajomość tematu, czynią tę pozycję wartą zainteresowania. Na tle masowego morderstwa, o który można dość szybko zapomnieć, bo nie ono jest głównym tematem tej powieści, zarysowane zostają dzieje mieszkańców Państwa Środka, od czasów masowych porwań chińskiej biedoty, która przekształcała się w budowniczych amerykańskiej kolei, przez czerwonoksiążeczkowe czasy Mao, aż po dzisiejsze tygrysie skoki Azjatyckiego Giganta. Analizy Mankella, wplecone zgrabnie w dialogi między głownymi bohaterami, niemal od pierwszego momentu ujawiniają podstawowe różnice nie tylko w podejściu do ekonomii czy polityki, ale do światopoglądu jako takiego. Główną tezą Mankella można streścić następująco: Chińczycy myślą inaczej i im szybciej zaczniemy się chociaż starać ich zrozumieć, zamiast patrzeć na nich przez pryzmat własnych wartości, tym lepiej dla nas. Pomysłem powracającym w książce jak bumerang jest chęć zatrudnienia chińskich opiekunek dla dzieci. Nie dlatego, że są tanie i pracowite, lecz dlatego, że mogą nauczyć dzieci języka, który już wkrótce może odebrać angielszczyźnie palmę pierwszeństwa w kategorii lingua franca. Mankell nie straszy, on uświadamia, że zamykanie się w skorupie własnych poglądów i przekonanie o własnej wyższości, nie jest w dzisiejszych czasach - głębokich przeobrażeń w ekonomicznej strukturze świata - postawą pożądaną.

Druga para butów

Z polskiej perspektywy Chińczycy to partacze, którzy nie poradzili sobie z wybudowaniem krótkiego odcinka autostrady, ale z perspektywy Afryki ich działania wyglądają zupełnie inaczej. Przywódcom plemion afrykańskich łatwiej zrozumieć postawę i poglądy chińskich reprezentantów, niż Europejczykom stawiającym na indywidualizm, prawo do wolności słowa i prawa człowieka. Czy jest prawo, które może być ważniejsze od prawa człowieka do wolności i godności? Europejczyk i Amerykanin - nawet ten, który dostrzega totalitarne konsekwencje 9/11 - odpowie, że nie. A Chińczyk? Mozambijczyk? Kanijczyk? Zimbabuańczyk? Arab? Popatrzą zdziwieni i odpowiedzą, że w kraju, który próbuje przejść od sytuacji, w której każdy ma swoją parę butów (największy sukces dyktatury Mao, z perspektywy Europy banalny, może nawet śmieszny, ale z perspektywy państwa, które ma ponad miliard ludności, co stanowi 20% ogólnej liczby ludzi na Ziemii, wielkie osiągnięcie o zasadniczym znaczeniu, nie tylko propagandowym!), do sytuacji, w której każdy może wybrać, czy chce mieć drugą, jednostka nie ma znaczenia, znaczenie ma przekształcenie całości, tak, aby dać jednostce tę możliwość. Fakt, że trzeba będzie ponieść ofiary. Trudno. Nie ma głębokich zmian bez ofiar.

Noblowskie utarczki

Obserwowałam zamieszanie wokół ubiegłorocznej Pokojowej Nagrody Nobla - pomijając fakt, że przyznanie jej w 2009 roku Barackowi Obamie znacząco w moich oczach obniżyło wartość samego wyróżnienia - i włosy stawały mi dęba. Po raz kolejny "europejska perspektywa" była przykładana do zupełnie innej mentalności. Podobnie jak podczas komentarzy do tegorocznych wydarzeń w Egipcie, które - m.in. na łamach "Polityki" - próbowano analizować odwołując się do wydarzeń polskiego sierpnia osiemdziesiąt. Otóż próba udowodnienia, że przyznanie tej nagrody Liu Xiaobo to gest taki, jak przyznanie Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie w 1983 roku, może co najwyżej budzić politowanie dla ignorancji Kapituły Noblowskiej. Chiny to nie Polska pod butem komunizmu. Chiny nie są najweselszym barakiem w żadnym obozie. Chiny są Chinami. Danucie Wałęsowej władze pozwoliły wyjechać i wraz z synem odebrać Nagrodę w imieniu osadzonego wówczas w więzieniu Wałęsy, małżonka Liu została natomiast aresztowana i nikt nie zamierzał na wyjazd jej zezwolić. Komentarze europejskich dziennikarzy, że Chiny muszą być wściekłe z powodu przyznania tego wyróżnienia dysydentowi, uważnego obserwatora chińskiej rzeczywistości może co najwyżej ubawić setnie. Rząd Chin nie rozjusza się i nie wścieka, on działa i to skutecznie blokując swoim obywatelom dostęp do informacji. Zresztą nie tylko Chińczycy nie wiedzą, co się w ich kraju dzieje. Dobrym przykładem jest kwestia protestów. Ilu z nas wie, że w Chinach dochodzi rocznie do 90 tysięcy protestów przeciwko władzy. Czy umiemy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby do takiej liczby protestów doszło nie w jednym kraju - chyba żaden nie ma wystarczającego odsetku ludności - lecz np. w całej Europie? To o ponad 95% więcej niż liczba protestów, która doprowadziła do wybuchu Rewolucji Francuskiej i obalenia monarchii we Francji, a także osłabienia pozycji domów rządzących w wielu europejskich krajach. Ostatnimi czasy porównywano Chiny do Egiptu. Zresztą same władze chińskie bardziej niż Nagrodą Nobla dla Liu przejęły się błyskawicznym obaleniem rządzącego od trzydziestu lat żelazną ręką Mubaraka. Nie nastąpiły jednak żadne gwałtowne ruchy. Problem polega na tym, że protesty dotyczą w dużej mierze prowincji chińskiej, małych wiosek i niewielkich miejscowości. Ich organizatorami są nierzadko ludzie niepiśmienni, którzy - partia zadbała o to! - nie mogą się skrzyknąć, jak Grecy czy Hiszpanie, przez facebooka, to wszystko oznacza, że ich siła polityczna jest w zasadzie niewielka. Groźni byliby mieszkańcy wielkich chińskich miast, ale oni rzadko sięgają po tę formę wyrażania niezadowolenia, ich głównymi inicjatorami są napływający ze wsi robotnicy, ale ani ich siła oddziaływania, ani protesty taksówkarzy, nie dają znaczących rezultatów.

Chińczyk może więcej

Czy nam się to podoba czy nie Chińczyk może więcej... znieść, przeżyć, włożyć na swój kark bez słowa skargi. Ten naród, a właściwie ten ethnos tak się kształtował i nadal tak się kształtuje. Ponadto Chińczyk jest nie tylko pracowity, ale przede wszystkim zdyscyplinowany. Podobnie zresztą jak wielu innych mieszkańców Azji Wschodniej. Pamiętam mój pobyt na Tajwanie - wielkie koropracje, kolosalne, trzydziestopięciopiętrowe hotele z gigantycznymi salami jadalnymi, domy handlowe, na których przejście potrzebne było kilka godzin, nanotechnologia przy uszach, w kieszeniach, na rękach i w samochodach, a jednocześnie karność, postępowanie według procedur, nawet jeśli mogły się one wydawać alogiczne. Drobny przykład "starcia Zachód-Wschód". Po jednej z kolacji chcieliśmy ze znajomymi po drodze do hotelu zatrzymać się w domu handlowym, żeby zakupić sobie sake na wieczór. Okazało sie to niemożliwe, a raczej możliwe a rebours: zaproponowano nam odwiezienie do hotelu (bo tak wynikało z rozkładu dnia), a potem - gdy już bezpieczenie dostawią nas po kolacji do hotelu (co zostało kilkakrotnie podkreślone) - mogą nas zawieźć do sklepu, już poza programem. Ze sklepu musieliśmy wrócić sami i wówczas nikt się już naszym bezpieczeństwem nie przejmował. Oni wykonali swój plan dnia zgodnie z instrukcjami, a jeśli Polacy i Belgowie mają zamiar się włóczyć po nocach to już nie jest ich sprawa, czynią to na własne ryzyko.

Chińczyk ceni hierarchię

Nawet jeśli Chińczyk chciałby mieć więcej niż jedną parę butów i nawet jeśli zaciska pięści w kieszeniach, gdy widzi sąsiada w nowym samochodzie, trzecim w ciągu ostatnich pięciu lat, to Chińczyk nadal uważa, że hierarchia społeczna jest stanem pożądanym. Mao chciał hierarchię znieść, a w rzeczywistości zastąpił władzę cesraską władzą wodzowską. I jedna i druga rezydowała w Zakazanym Mieście, z tą różnicą, że od czasów Mao do tego niezwykłego kompleksu pałacowego mógł wejść każdy. W Chinach nadal hierarchia jest, tyle że teraz to nie dostojnicy cesarza czy starożytne rody kształtują jej szeregi, lecz oligarchowie i politycy dobrze umocowani w Partii. Towarzyszą im te same rytuały i procedury, niemalże ten sam język ceremoniału. Tu można dostrzec podobieństwa ze współczesną Rosją, która nadal jest Rosją Carów, tyle że politycznych i Związkiem Radzieckim Wielkich Wodzów tyle że działających w nieco bielszych rękawiczkach, choć Kursk czy Biesłan przypominają nam, że nadal życie ludzkie nie ma tam zbyt wysokiej wartości. Warto przypomieć, że Rosja jest jedynym krajem, który ma z Chinami dodatni bilans handlowy, interesujące....

Nie mam zamiaru być Kassandrą polityczną, nie będę pisała o dżihadzie i mcŚwiecie, nie wydaje mi się, żeby Chińczycy zalali nas jak Hunowie czy Arabowie, nie będzie nam potrzebne kolejne Poitiers, ani nam, ani tym bardziej im. Rewolucja to domena Europejczyków, a naturze chińskiej leży cierpliwość, droga i oczekiwanie na właściwy moment, a następnie przypuszczenie ataku, który niekoniecznie musi być krwawy, ale może się okazać bardzo skuteczny. Nie wiem, czy uczenie dzieci chińskiego to jest dobry pomysł na rozwiązanie chińskiego problemu, ale wiem jedno, niepokój, który wzmaga czujność pozwala uniknąć nierzadko największych niebezpieczeństw, obyśmy tylko umieli je dostrzec i właściwie ocenić ich skalę. Kolonializm europejski skończył się już dawno, lecz pozostał w naszych głowach. Kolonializm chiński dawno się rozpoczął, tylko wciąż nie do końca uświadamiamy sobie jego rozmiary...

środa, 3 sierpnia 2011

Po przerwie...



It's been a long, long time... dokładnie rzecz biorąc ponad dwa miesiące odkąd miałam czas, aby wykonać ostatni wpis. Miniony okres kojarzy mi się z jednym - nieustannym pasmem sprawdzania (i poprawiania!) prac licencjackich i magisterskich. W ciągu tych dwóch miesięcy wydarzyło się mnóstwo rzeczy, jednak wszystkie one - może poza jednym, ale o tym nie zamierzam tu pisać - zlały się i zostały przesłonięte przez setki stron w Wardzie, które musiałam z uwagą prześledzić. To doświadczenie pozostawiło po sobie posmak wyjałowienia, zniechęcenia, niekiedy ocierającego się o frustrację, a także totalnego zmęczenia. Wygraną jest garść refleksji, które być może pomogą mi zorganizować moje życie zawodowe inaczej, niż dotychczas.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam rozpoczynając wakacje było ponowne obejrzenie Men in Trees, serialu, który zawsze poprawia mi humor, bo jest zabawny, bo jest o Alasce, bo jest o zmianie, a zmiana to coś, czego teraz najbardziej mi potrzeba. Ta zmiana czai się w mojej głowie, jest wymyślona, dopracowana w szczegółach, a jednak zupełnie abstrakcyjna na poziomie wdrożeniowym. Przez ostatnich parę tygodni zastanawiałam się, czy naprawdę tak trudno jest dokonać radykalnych zmian w swoim życiu? Czy wszystkie zależności, które łączą nas z innymi osobami naprawdę tak bardzo muszę krępować nasze ruchy? Czy zobowiązania są ważniejsze, niż nasze wewnętrzne potrzeby i pragnienia? A może wszystkie te sprawy, które teoretycznie nas blokują i wiążą, wszystkie nasze zobowiązania są tylko dobrą wymówką, która pozwala nam nie podejmować nowych wyzwań i daje nam możliwość narzekania na "niemożliwe do spełnienia" marzenia?
Mam nadzieję, że wkrótce uda mi sie odpowiedzieć na te pytania i że odpowiedź ta mnie zadowoli. Na razie przemawia przeze mnie przede wszystkim zmęczenie. Na szczęście już w piątek o 8.25 odrywamy się od ziemi, by po półtorej godzinie wylądować w Gdańsku. Gdańsk i Sopot, a może raczej Sopot i Gdańsk to miejsca, które zawsze znakomicie ładują mi akumulatory! A od poniedziału zacznę wprowadzać w życie nowy plan - plan, w którym my way comes first!
Póki co śledzę losy Marin Frist i mieszkańców fikcyjnego miasteczka Elmo na Alasce, którego rolę odegrało kanadyjskie Squamish leżące w Kolumbii Brytyjskiej. Zima i chłodnawa wiosna - to dwie podstawowe pory roku w Elmo, bar z wielkimi hamburgerami i szafą grającą, małe biurko Marin, Szop Roco, który mieszka u Marion w szafie, Pan-Pługowy czyli Sam, który posiada całkiem spory majątek i zabawne hobby - lubi wycinać rzeźby z lodu, biolog zafascynowany morskim życiem - wszystkie te miejsca, przedmioty i ludzie wprawiają mnie w znakomity humor i na moment pozwalają zapomnieć o czających się po kątach zobowiązaniach...

Pocieszające jest to, że przez ostatnie dwa miesiące potrafiłam od czasu do czasu wytargać czasowi kilka przebłysków kulinarnej sztuki życia:

Żurawinka, smażony syr i pyszna sałatka - czego można chcieć więcej?



Nie ma to jak kawa z małym co nieco na śniadanie....



Albo z nieco większym co nieco....