czwartek, 20 maja 2010

Pomiędzy polityką a metafizyką

Obiecywałam sobie, że nie będę robiła długich przerw we wpisach, ale potem przyszła powódź i nagle okazało się, że znowu mój świat płynie pod prąd wszystkiego, co być miało. Trudno łączyć aqua alta z radością i spokojem, więc rodzi się u mnie kolejna emocjonalna ambiwalencja, bo ja, a właściwie moje życie naukowe na powodzi... zyskuje. Obie uczelnie, z którymi jestem związana odwołały zajęcia. Moją pierwszą reakcją była złość, bo koniec semestru już za pasem, a odwołane zajęcia spowodują, że trudno będzie nadrobić zaległości w przekazywaniu wiedzy, którą studenci muszą posiadać przed przystąpieniem do egzaminów. Jednak po chwili, wiedząc, że i tak mój wpływ na bieg wydarzeń jest znikomy, spojrzałam na całą sytuację z przeciwnej strony. Oto - zupełnie niespodziewanie - zyskałam cztery dni, które mogę całkowicie poświęcić na pisanie zaległych artykułów i wystąpień konferencyjnych. No i jak tu jednoznacznie pomstować na powódź... Toteż przez ostatnie dwa dni pochłonęło mnie snucie refleksji na temat roli domu we współczesnej polskiej telenoweli (do przeczytania mam nadzieję już w kolejnym numerze "Autoportretu"), a dziś powoli zabrałam się do przymiarki do analizy porównawczej dwóch induskich talk-show. Przy okazji wszelkie informacje na temat figury hijras (transsexualistów) w społeczeństwie induskim mile widziane. Ale dziś nadrabiam zaległość bloggową, bo szczerze muszę przynać, że brakowało mi tej formy ekspresji.

Dziś mniej będzie tekstu, a więcej obrazków, a to dzięki sobotniej części 2. Edycji Festiwalu Performerskiego Akcja-Acción, podczas którego spotkali się artyści polscy i hiszpańscy. Na dwie godziny opanowali oni budynek Instituto Cervantesa, z którego zresztą hiszpańska placówka kulturalna niedługo się wyprowadza, dzięki czemu w pomieszczeniach znajdujących się na parterze budynku można było zrobić wszystko - np. opluć winem dywan, czy zerwać trochę tapety ze ścian. Warunki to dla każdego performera wyśmienite, pobudzające wyobraźnię i skłaniające do podejmowania niestandardowych działań. Marzy mi się w Krakowie takie miejsce przeznaczone do prezentacji performanceów, w którym na co dzień takie fanaberie i aberracje byłyby możliwe, ale póki co, przyszło się cieszyć, że Instytut tak otwarcie zareagował na prośbę artystów, pewnie dlatego, że sam przez artystów jest kierowany. Dyrektor Abel A. Murcia Soriano jest wyśmienitym tłumaczem polskiej poezji (przekładał Szymborską, Różewicza i poezje Kapuścińskiego) i jak sam twierdzi, Polaków i Hiszpanów łączy duch anarchizmu. Tego ostatniego z pewnością nie zabrakło na sobotnich pokazach.



Wieczór otworzył Artur Tajber, którego akcja odwoływała się do aktualnej, trudnej sytuacji w Bangkoku. Całość jak zawsze u Tajbera mocno polityczna a jednocześnie wyciszona i podporządkowana estetyce medytacji medialnej.







Ostatni etap przypomniał mi wręcz czystość A TV Budda Nam June Paika.

Artysta zdecydował się na odwołanie do wydarzeń w Tajlandii, po odebraniu poruszającego maila od swojego znajomego, który jest mieszkańcem Bangkoku. Pobrzmiewało w tym przekonanie, że artysta powinie zabrać głos w tej sprawie, bo nikt inny się do tego nie pali. Performance okazał się proroczy. Ostatnimi czasy polskie media (zarówno prywatne, jak i publiczne) przyjęły jakiś przedziwny, całkowicie antymedialny obyczaj. Jeśli tylko zdarza się jakaś tragedia - wpierw była to katastrofa TU-154, teraz stan zagrożenia powodziowego - świat przestaje istnieć. W czasie żałoby narodowej Chińczycy mogli ginąć w trzęsieniu ziemi, B(i) Sixteen odbywać kontrowersyjną pielgrzymkę na Maltę z dramatem molestowania nieletnich w tle, Cypryjczycy przeprowadzać wybory, a na polskich ekranach widniały jedynie napisy Jesteśmy razem (ale wyłącznie we własnym sosie), kolejne powitania trumien na lotnisku, przejazdy konduktów i pseudoludzkie twarze polityków. Teraz górnicy w Rosji mogą tracić życie i zdrowie, parlament brytyjski zaprzysięgać się, a Tajlandczycy walczyć partyzancko o lepsze jutro, ale nas Polaków to nie obchodzi, bo nam Wisła wylała, co dało niespodziewany sygnał do szybszego rozpoczęcia kampanii prezydenckiej (tym razem samorządowej - kiedy?, cóż wystarczy posłuchać jak panowie Kracik i Majchrowski "milusio" się przekomarzają) i przerzucania się odpowiedzialnością kto jest winien, że ludzie tracą dobytek. Nie chcę być wredna, ale jakoś nie umiem się utożsamić z tymi, którzy pomimo namów ekip policji i straży nie chcą się podporządkować ewakuacji, a jak ich już zaleje, to jęczą przed kamerami, że oni myśleli, że im się uda. Podobnie jak zadziwia mnie brak świadomości tych, którzy tak bardzo domagają się ogłoszenia stanu klęski żywiołowej, w zaniechaniu tej procedury widząc wyłącznie złą wolę polityków i wyraz ich pędu do władzy. Osobiście uważam, że wydawanie kolejnych tysięcy na pracę po nocach komisji wyborczej, która musiałaby od nowa liczyć głosy - ogłoszenie jakiegokolwiek stanu wyjątkowego nie ZATRZYMUJE procedury kampanii, ale COFA ją do punktu wyjścia - nie ma sensu i lepiej te pieniądze przeznaczyć na pomoc powodzianom, poza tym ci, którzy tak głośno domagają się wprowadzenia wspomnianych procedur, myślą tylko o tym, że będzie większa kasa jak już woda opadnie, szkoda, że zapominają, że takiemu stanowi towarzyszą dodatkowe uprawnienia policji (nikt nie mógłby zostać w zagrożonym domu, jak by nie chciał go opuścić, to by go w kajdankach wyprowadzili, a do tego można by mu było skonfiskować samochód i użyć do wyższych celów). Że na Zachodzie jest lepiej? Owszem jest, bo ludzie są bardziej zdyscyplinowani, nikt na lewo nie wydaje pozwoleń na zabudowanie terenów zalewowych - głównie dlatego, że ludzie mają rozum i nie chcą się w takim miejscu budować - a media, pomimo wielu katastrof w swoich krajach nie zapominają, że świat nie kończy się na czubku nosa danego narodu.

Ale, ale wracajmy do performanceów.

Autorem kolejnej akcji był Hilario Alvarez. Jego performace ogarnął całą przestrzeń, była to ewidentna, taktyczna, złodziejska aneksja.




Rzecz cała zaś dotyczyła sprzeczności kapitalizmu: ekonomii, rynku, rywalizacji, akumulacji, utowarowienia, pieniędzy itp. Skąd ta precyzyjna wyliczanka? Otóż artysta nie pozostawił żadnych wątpliwości, jakie kwestie go interesują, przeciwnie wyraźnie wykrzyczał, zachęcając do tego także poszczególnych uczestników, wszystkie wymienione powyżej hasła. On krzyczał po hiszpańsku, my po polsku. Poza tym wędrował po labiryntach pomieszczeń, a my za nim. Rozdawał nam rozmaite przedmioty, a my z mniejszą lub większą ufnością je braliśmy.





Wkręcał nas w kapitalistyczną machinę (jakbyśmy już nie byli w nią wkręceni), a na koniec, wykrzyczawszy hasło: biedacy/pobres wyprowadził nas na niewielki wewnętrzny dziedziniec i rozdał każdemu garść papierków. Gdy staliśmy tak z tymi papierkami w wyciągniętych dłoniach, nagle dotarło do nas, że codziennie tysiące ludzi stoi tak na różnych rogach ulic i dla nich nie jest to element sobotniej rozrywki z artystyczną nutką w tle, tylko walka na śmierć i życie.




Skoro już o walce mowa, to jak wiadomo można ją prowadzić głośno i w milczeniu. Tę drugą strategię przyjęła Justyna Górowska, chowając się w jednej z przestrzeni łazienkowych Instytutu i w całkowitym milczeniu wbijając w swoje ciało naboje pistoletowe.





Bez fajerwerków, w przestrzeni niemal prywatnej pośród tego, co publiczne, ale czy przez to jej wystąpienie było mniej słyszalne? Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie.




Performance Justyny stanowił granicę pomiędzy wyobrażeniem politycznego i metafizycznego. Podczas gdy dwa ostatnie wystąpienia dotyczyły tego ostatniego w sposób całkowicie jawny. Adam Gruba pozostał w zasadzie niewidoczny przez cały czas trwania swojego performace'u. Zamiast niego, na zimnych kafelkach, przypominających nieco wygląd standardowego prosektorium, pojawił się trup zawinięty w worek.



Obok czarnego tłumoka ktoś położył Księgę Kondolencyjną, której okładka głosiła, że Performance umarł. Nie chcę martwić autora, ale sądząc po tym, co zaprezentowano podczas Festiwalu, performace ma się całkiem dobrze.










Ostatnia akcja wieczoru należała do Carlosa Llavaty. Początkowo religijne odwołania nie były całkiem oczywiste, podobnie jak leciutki posmaczek "nitschyzmu" czy jak kto woli actionnisme viennois, Carlos przypominał raczej kelnera-nieudacznika, który pragnął rywalizować z wytrawnymi barmanami.




Jednak gdy wino ze wszystkich butelek zostało już przelane do kubków, Carlos zaczerpnął kilka głębokich łyków i... opluł publiczność, po to by wywołać reakcję zwrotną, co zresztą znakomicie mu się udało.





Choć znaleźli się i tacy, którzy dostrzegli w jego postaci figurę Chrystusa, wydanego na naigrywanie i biczowanie i podali mu kubek do ust, aby mógł się napić....





Niestety rozmaite przypadłości nie pozwoliły mi udać się na niedzielną odsłonę Festiwalu, ale wierzę, że było równie znakomicie, jak pierwszego wieczoru...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz