środa, 30 czerwca 2010

This time Oscar Wilde is the issue


Well, today the text will be in English, because it is dedicated to David Charles Rose - a person who gave me a unique opportinity to see one of the most beautiful movies ever and he definitely does not read in Polish, but I hope that those ones who read my blog will excuse me for this one time.


While being in Belfast at the conference Displaying Word & Image and the day after I had presented my own papers there, I decided to make myself a relaxing day, or rather morning in order to prepare for the lecture by W.J.T. Mitchell. So, for having a good start I choosed to see a movie first, after of course having a good coffee. I went to a screening of a movie by Christian Merlhiot entitled Le Proces d'Oscar Wilde. I think that it is unnecessary to add that it was a perfect match for the conference that was focused on interference between word and image, not only because the movie itself was about one of the greates words magicians but because it was like a perfect union of both above mentioned elements.

First of all I have to mark that the film was based on some documents related to the trial itself, the same trial that after all led to a death of the great poet and writer. The stage for a one-man show was a modernist villa and even though we - as viewers - were aware where it is placed, it really does not matter.
Before I write any more words first let me show you an image or rather let me encourage you to watch some part of the film that fortunatelly has been uploaded to youtube.com

Le Proces d'Oscar Wilde

For some of you My Dear Readers, unfortunatelly the film is orginaly in French, we had a copy with subtitles, but it is in this case an image that matters more.

At first, I was completely took in by the images and a very delicate voice of a narrator. I must admit that at this stage the meaning of the words themselves wasn't something I took much care of but slowly, slowly I came to realise their meaning, and was totally enchanted by the beautiful union of both components of the movie. All the pauses, slight changes of voice that once was going high and firm and then becoming low and almost silent. A death silence that was around, a purity of all the images, calmness of the landscape, its sharpness and mysticims in one moment made me more and more immersing into it. The most interesting thing for me were the colours. Almost the whole movie was recorded in cold tones of shining white and different shades of blue that gave the atmosphere a trace of distance. But the words themselves were so passionate, so emotionally expressed that I think that every viewer was touched by them.
The central figure of the movie is Libanese actor Nasri Sayegh, who declaimed sentences of different protagonists: a judge, a lawyer and Oscar Wilde himself. Nasri modulated his voice and changed its tone and timbre so rapidly that sometimes a viewer might think that only one person is speaking or quite the opposit that there are a lot of people who have something to add to the whole story based on the really trial documents.

Even though there is not much action in the movie and not many landscapes appear, I was sitting completely attracted. It is really hard to express what was so exciting, but I think that the kernel point is this strange kind of intimacy that was conjured up by the actor and said fragments very much carefully selected and actually mixt of different texts. I felt like I was there, sitting by the same table with Nasri or following his steps closely but not too close in order not to interrupt him in his constant monolog. There was no court, no judge, even though we heard his words, but it was rather like recollecting memories from the trial not to reenact it. It was like a chat with a close friend, who tries to tell you something very important that changed all his life.
I cannot remember the other time when I was so much inside the movie as during watching this one.
I am really happy that Christian Merlhiot realised this movie, thanks God it was possible!

wtorek, 29 czerwca 2010

Opowieść o oswajaniu...



Dzisiaj przypada 110. rocznica urodzin Antoine'a de Saint-Exupery'ego, autora książki, która na zawsze zmieniła moje życie, wpisując się do - w gruncie rzeczy dość wąskiego grona - lektur, które pozostawiły ślad trwały nie tylko w pamięci, lecz także w psychice. Kiedy po raz pierwszy przeczytałam dialog pomiędzy lisem i Małym Księciem, nie wiedziałam jeszcze, że tak niewielu ludzi weźmie go sobie do serca. A dziś, gdy chciałam zacytować ten fragment stała się rzecz magiczna - na chybił trafił otworzyłam swój egzamplarz na stronie, na której widnieją jego pierwsze - jakże brzemienne w skutkach - słowa:


- Proszę cię...oswój mnie - powiedział.
- Bardzo chętnie - odpowiedział Mały Książę - lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy.
- Poznaje się tylko to, co się oswoi - powiedział lis. - Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie mają magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej...

Potem następują zupełnie zniewalające passusy dotyczące oczekiwania, które jest nieodłącznym elementem rytuału oswajania. Gdy oswajanie trwa, coraz bardziej zaczynamy oczekiwać pojawienie się tego, kto nas oswaja. Lis słusznie mówi tu o obrządku. Dla mnie był to zawsze symbol szacunku dla oswajającego, na którego przyjście trzeba się przygotować, aby, gdy już się zjawi, poświęcić mu samego siebie, nawet jeśli nadal jest się na etapie "patrzenia na siebie kątem oka". Zresztą ten okres patrzenia na siebie nie wprost jest cudowny, to wtedy właśnie zdarzają się nam te wszystkie zaskoczenia, które później powodują, że chcemy dać się oswoić. To wówczas, sprawiając wrażenie niezainteresowanych, choć zaczęliśmy już pewną grę z drugą osobą, nie udajemy jeszcze, nie ubieramy wszystkiego w tysiące niepotrzebnych gestów i słów. Po prostu siedzimy w pewnym oddaleniu i zerkamy na siebie. W tym właśnie momencie, jak w żadnym innym, możemy dostrzec kogoś naprawdę, zobaczyć jej/jego naturę, poznać te niepozorne gesty, charakterystyczne ruchy, które później, gdy zostaniemy oswojeni i zalejemy się nawzajem przesłaniającą wszystko falą słów, pozowolą nam wyodrębnić tę jedną jedyną osobą spośród całego tłumu innych, których nie mieliśmy szansy oswoić, lub którzy nas nie oswoili. Po pewnym czasie lis mówi o kolejnej ważnej rzeczy - o słodkim żalu, gdy ten, kto nas oswoił odchodzi. W tym fragmencie, bardziej niż początkowe zdziwienie Księcia, wynikające z faktu, że jeszcze nie w pełni pojął istotę procesu oswajania, ważniejsza jest dla mnie uderzająca myśl, że w pocesie oswajania rzadko panuje równość pomiędzy oswajającym a oswajanym. Na oswojenie trzeba co prawda dać przyzwolenie, ale oswojony staje się bezbronny wobec oswajającego, a oswajający niekoniecznie podziela jego oddanie. Ludzie często oswajają innych dla chwilowej rozrywki, dla jakiegoś interesu, dla kaprysu lub zaspokojenia chwilowej żądzy. Nie przejmują się później oswojonym i sami najczęściej o tym nie wiedząc, a raczej nie myśląc, ranią jego lub ją. Ten fragment podsumowują słowa lisa, który zdradza Księciu pewną tajemnicę. To chyba najbardziej wyświechtany cytat z tej książki i jeśli mam być szczera, niekoniecznie do mnie przemawiający, a już z pewnością jego siła rażenia ustępuje jednemu zdaniu, które lis wypowiada na sam koniec rozmowy z Księciem, zdaniu, w którym zawiera się cała prawda o wartościowych relacjach międzyludzkich, a brzmi ono:

Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś.

Szkoda, że tak łatwo zapominamy o tym najistotniejszym elemencie procesu oswajania...

Coraz rzadziej mamy czas dla innych, łatwiej jest skomentować posta w śmietnisku fb, niż poświęcić komuś godzinę swojego życia, w ciągu której słucha się drugiej osoby, a nie bez ustanku peroruje na swój temat. Coraz rzadziej umiemy kogoś oswoić. Coraz rzadziej dostrzegamy, że ktoś chce być przez nas oswojony. Patrzymy na ludzi, którzy nas otaczają, ale nie widzimy ich, nie dostrzegamy ich uczuć. Uczymy się też zakomicie ukrywać własne uczucia. Nawet gdy ktoś nas zrani, staramy się nie dać tego po sobie poznać. Rozpacz i cierpienie to nie są pożądane zachowania. Psują bezmyślną zabawę i każą na zbyt długi moment zastanowić się nad swoim własnym życiem, które coraz częściej upływa w połyskliwym świecie przypadkowych i tymczasowych znajomości, które nad oswojeniem mają jedną - acz zasadniczą - przewagę, nie stawiają przed nami wymagań. Nie każą wziąć za kogoś odpowiedzialności. Nie wymagają rezygnacji z własnych przyjemności. Nie domagają się namysłu, dostrzeżenia i uszanowania odrębności i indywidualnego piękna drugiej osoby. Wspaniałe jest to, że lis opisuje początek procesu oswajania jako patrzenie na siebie w milczeniu z pewnej odległości, równie wspaniałe jest to, że, pomimo żalu, rozumie, że Mały Książę musi odejść. To jest mądrość obdarzania drugiej osoby wolnością. Powstrzymywania się od grzebania w jej prywatności i zrozumienia, że oswojenie nie oznacza podporządkowania. Oswojenie to, mimo pewnej nierówności między partnerami, o której wspomniałam wyżej, proces, w którym obie strony zachowują swoją wolną wolę i pewną, absolutnie niezbędną, niezależność. Jednak - i o tym też warto pamiętać - wolność i niezależność nie oznacza, życia obok drugiej osoby, oznacza życie z nią i jednocześnie umiejętność życia osobno. Jeśli oswojenie wynika jedynie z pożądania lub strachu przed byciem samotnym, czy kompensacji braków materialnych lub psychicznych, bądź intelektualnych, nigdy nie będzie prawdziwym oswojeniem, stanie się tylko i wyłącznie jego karykaturą czyli zniewoleniem lub uzależnieniem. A oswoić nie znaczy ani uzależnić, ani zniewolić. Oswoić to dać drugiej osobie wolność w ramach wspólnotowości dwóch istnień, które wzajem szanują swoją przestrzeń życiową. Oswoić to zrozumieć znaczenie autonomii we dwoje...


poniedziałek, 28 czerwca 2010

Nie samymi festiwalami żyje człowiek, a jednak...

Dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem kończenia - z wielkim hukiem jak mniemam - jednego i uczestnictwa w kolejnym festiwalu. Zdaje się, że rzeczywiście rację mają Ci, którzy twierdzą, że Kraków to miasto festiwali!

Najpierw z rana udałam się na demontaż LEM Monument raumlaborberlin. Zadanie główne polegało na przeprowadzeniu przedrozbiórkowej mistyfikacji, gdyż nalepki z cytatem z Lema, które powinny zostać umieszczone we wnętrzu konstrukcji, przyszły co prawda przed tygodniem, ale instrukcja, gdzie je umieścić, nadeszła raptem trzy dni temu, a po drodze był weekend, więc nikt w KBFie nie zaprzątał sobie tym głowy. W efekcie dziś z rana nalepki trafiły wreszcie na miejsce przeznaczenia, wykonane zostały zdjęcia dokumentujące ich obecność na monumencie, a następnie całość - przy radosnym akompaniamencie pił i młotków - rozebrano. W ten sposób drugi z kuratorowanych przeze mnie podczas ArtBoomu 2010 projekt zniknął z mapy miasta. Janek Simon i jego Bzik tropikalny, który do końca funkcjonował jako Metafizyka dwugłowego cielęcia, pożegnał się z gościnnymi progami Muzeum Narodowego już ponad tydzień temu. Bez fajerwerków niestety, bo ochrona PPoż zaprotestowała przeciwko dymieniu na pierwszym piętrze szacownej instytucji.



Tak wyglądał montaż "żółtego zbrodniarza".



A w tym miejscu znalazł się cytat.

Po sprawdzeniu się w roli kuratora-mistyfikanta udałam się wraz z moją mamą na spotkanie z Agatą Tuszyńską zorganizowane w ramach 20. Festiwalu Kultury Żydowskiej. Po drodze Art Boom mnie nie opuszczał, gdyż na Szerokiej nadziałyśmy się - nieco celowo - na projekt Roberta Kuśmirowskiego, który jak zwykle kusił ascetyczną formą i rowerem. Zastanawiam się, czy Robert zrobi kiedyś jakiś projekt tak całkowicie i bez roweru, przynajmniej w tle, lub w postaci dzwonka rowerowego, albo choćby jeżdżenia rowerem przy okazji.


Ascetyczna kamienica przeznaczona do rozbiórki...



...i rower...prawie solo.

Spotkanie z Tuszyńską było bardzo intrygujące. Po pierwsze towarzyszyło mu rozkoszowanie się kiddushem i zapoznawanie się ze szwedzką Żydówką polskiego pochodzenia, po drugie bohaterką była, nieżyjąca już, żydowska pieśniarka Wiera Gran, której Man in Love w polskiej wersji towarzyszy mi, gdy piszę te słowa. Postać Wiery, jak słusznie zapewne zauważyła Tuszyńska, to rodzaj dopełnienia, drugiej strony medalu, czy też suplementu do portretu Władysława Szpilmana. Ich losy w kawiarni "Sztuka" warszawskiego getta pozostawały splecione przez dwa długie lata, ona przed mikrofonem, on za pianinem. A jednak po wojnie, gdy przyszła prosić go o pracę w polskim radiu, odmówił zasłaniając się przekonaniem, podzielanym wówczas przez wielu, że Wiera kolaborowała z nazistami. Co prawda nikt nie był pewien jak i gdzie, ale pewność plotki pęczniała i trwała prowadząc ją przez dwa długie i nieznośne procesy, pierwszy jeszcze w Polsce, drugi już w Izraelu, dokąd wyjechała licząc na spokój w nowo utworzonej ojczyźnie. Tuszyńska ma to do siebie, że jest znakomitą kreacjonistką, ale z pewnością nie można jej odmówić swady w opowiadaniu. Z przyjemnością słuchałam jej opowieści, nawet jeśli nie wszystko zadawało się być tak oczywiste i niewinne, jak mogłoby z nich wynikać. Inna sprawa, że niejaką panią Angelikę, prowadzącą to spotkanie i kilkakrotnie podkreślającą, że także para się pisarstwem - uchroń mnie Boże od czytania jej twórczości, choćby przypadkiem - należałoby publicznie wychłostać, a następnie pokazywać w miejscu publicznym, ku przestrodze innych prowadzących, żeby wiedzieli jak się tego na pewno nie robi.
Po zakończeniu spotkania udałyśmy się na "małe co nie co" i okazało się, że zapewne jestem ostatnią osobą w Krakowie, która nie wie, że Pierożków u Vincenta nie ma już na Józefa. Szybko więc strawę fizyczną postanowiłyśmy zamienić na duchową i jeszcze szybciej z tego pomysłu zrezygnowałyśmy. Powód był dość prosty. Strawą duchową miał być wykład Arie Kaplana o tym, jak Żydzi zrewolucjonizowali komedię. Cóż może i zrewolucjonizowali, ale ich potomek nie jest w stanie opowiedzieć tej historii w zajmujący sposób, a oglądanie fragmentu Płonących siodeł z bardzo słabym dźwiękiem, jak lubię Mela Brooksa, tak było nie do zniesienia.
Toteż ostatecznie wygrały pierogi co prawda nie u Vincenta tylko u Doroty, ale były naprawdę dobre, więc mniejsza o imiona, które za nimi stały.
Dzień zakończyłam kończąc jednocześnie dziewięciomiesięczny wykład z historii sztuki i odbierając prześliczne kwiaty od wytrwałych kursantek, no a potem po raz ostatni dopadł mnie Art Boom, gdy zauważyłam ślady niedzielnej akcji Listy do brata Grzegorza Drozda. Żadnego nie przeczytałam, bo za daleko było, poza tym z założenia cudzych listów nie czytam, ale pozostałości po akcji, rozrzucone malowniczo, po nieco mniej malowniczych parasolach kawiarnianych uwieczniłam...


niedziela, 27 czerwca 2010

Perwersyjna przyjemność płynąca z obcowania z cudzym biurkiem

Trudno usprawiedliwić fakt niedotrzymywania składanych obietnic w kwestii terminu kolejnych wpisów. Powoływanie się tu po raz kolejny na Virginię Woolf także nie jest dobrym rozwiązaniem. Toteż, jak gdyby nigdy nic po prostu przejdę do rzeczy. Zmierzenie się z moją tajwańską przygodą wciąż chyba jeszcze mnie przerasta. Próbowałam ugryźć temat od różnych stron, ale za każdym razem rezultaty nie były zadowalające. Być może muszę go po prostu jeszcze przez chwilę ponosić w sobie, ale to o czym mam dziś zamiar napisać ma także swój tajwański, a konkretnie tajpejski wątek. Otóż po napisaniu swego czasu tekstu o biurkach i podjęciu ostatecznego postanowienia, że moje własne wysłużone powinno w najbliższym czasie przejść na z dawna zasłużoną emeryturę, zaczęłam się ze zdwojoną energią przyglądać biurkom cudzym. Nie, proszę się nie martwić, nie nachodzę jeszcze ludzi w domach po to, żeby pokontemplować ich meble, ale tak się jakoś złożyło, że widziałam ostatnio - w warunkach muzealnych - kilka wielce godziwych sprzętów i wróciła do mnie, swego czasu stłumiona, predylekcja do zachłannego napawania się widokiem cudzych biurek. Wszystko się chyba zaczęło od odwiedzin w willi Stefana Żeromskiego w Nałęczowie, kiedy to - nielegalnie nieco - zasiadłam nawet za biurkiem pisarza wiedziona odruchem podobnym do tego, który co roku każe mojej matce siadać na miejscu zajmowanym w czasie wizyty przez księdza przychodzącego po kolędzie. Podobno robiła tak moja prababka, żeby się tą drogą dowiedzieć, jakie są księże myśli. Mnie, bardziej od myśli pisarza, interesowało zagarnięcie tą drogą części jego talentu, co prawda nie wiedziałam jeszcze wówczas, czy bardziej chodzi mi o "Wierną rzekę" czy "Dzieje grzechu", ale determinacja była pełna. Moje zainteresowanie biurkami ma coś z ducha pornografii potraw (food pornography brzmi jakoś lepiej). Określenia tego użył ostatnio znajomy Kanadyjczyk opisując ludzi, którzy namiętnie fotografują telefonami komórkowymi spożywane w różnego autoramentu lokalach dania, a następnie przesyłają te zdjęcia kolegom. Jakoś dziwnym trafem proceder ten częściej dotyczy mężczyzn niż kobiet, zwłaszcza gdy w grę wchodzą kolejne odkrywane na różnych trasach golonka. W moim przypadku należałoby chyba mówić o perwersyjnej przyjemności z oglądania cudzych biurek, zwłaszcza takich, które noszą wyraźne ślady używania, a nie są jedynie eksponatami w muzeum meblarstwa, czy starannie uprzątniętymi meblami wystawianymi na poglądowych ekspozycjach poświęconych różnym znanym ludziom. Pamiętam jaką rozkosz wzbudziło we mnie oglądanie zdjęcia biurka Susan Sontag (zdjęcie opublikowane na łamach "Tygodnika Powszechnego" przy okazji artykułu o nowym wydaniu "O fotografii"), nieco później dowiedziałam się, że brytyjski "Guardian" ma specjalny cykl poświęcony w założeniu pokojom pisarzy, ale materiał zdjęciowy towarzyszący tekstom zawierał przede wszystkim obrazy kolejnych biurek. Pomyślałam sobie wtedy, że może w mojej fascynacji nie ma nic szczególnego. I dobrze! Podczas moich ostatnich wojaży, kolekcja biurek powiększyła się o dwie sztuki. Pierwszą miałam okazję oglądać tylko na zdjęciu. Przedstawiało ono biurko, przy którym pracował Darwin, a zdjęcie znalazłam oczywiście na wzmiankowanej już wcześniej wystawie w Naturhistorisches Museum w Wiedniu.


Drugie natomiast należało do tajwańskiego kaligrafa i malarza Chiang Chao-shena i było prezentowane (tym razem w postaci rzeczywistej) na wystawie poświęconej artyście, którą zorganizowało Narodowe Muzeum Pałacowe w Taipei.


Oba biurka znakomicie ilustrują różnicę pomiędzy pracą intelektualisty europejskiego i chińskiego. Z jednej strony kontrolowany chaos, z drugiej graniczące ze sterylnością uporządkowanie. W pierwszym przypadku gorączkowa gonitwa myśli, z drugiej nabożne niemal skupienie. Nawet oświetlenie obu mebli diametralnie się różni. Darwinowskie biurko spowite jest w ciepłym i łagodnym świetle, podczas gdy miejsce pracy kaligrafa oblewa zimny i ostry blask znakomicie harmonizujące z surowością wnętrza.

Ach! Rozkosz moja była całkowita.

A do tego, całkiem przypadkiem pojawił się pierwszy wpis proto-tajwański ;-)

wtorek, 22 czerwca 2010

Moje polityczne votum separatum z charyzmą w tle

Dzisiaj będzie bardzo aktualnie i zupełnie nie podróżniczo, ale okres kampanii wyborczej ma swoje prawa i nie sposób pominąć go milczeniem. Na wstępie chciałabym wyraźnie zaznaczyć, że żaden z kandydatów, który przeszedł do drugiej tury nie może liczyć na moje poparcie. Wybór pomiędzy skrajnie prawicowym etosem, który od dwóch dni wdzięczy się do lewicy, skłonny nawet zarzucić kluczowe dlań dotychczas sformułowanie "postkomuna", a szowinistycznym politykiem, który zgadza się na parytet tylko wówczas, gdy dotyczy on 30, a nie 50% - rozumiem, że to historyk, ale z pokolenia, które na maturze matematykę zdawało, więc powinno rozumieć istotę parytetu definiowanego jako zasada równości proporcji dwóch lub więcej wielkości – i grzejący się w blasku uśmiechów swoich koleżanek partyjnych fotografując się z nimi w iście patriarchalnym stylu, nie jest dla mnie żadnym wyborem. Nie mam zamiaru poddawać się zbiorowej histerii „głosowania przeciw“, gdyż taka podejście nie kojarzy mi się w żadnym wypadku z postawą demokratyczną. Strach jako motor działania politycznego jest moim zdaniem tak odległy od reguł demokratycznego dyskursu politycznego, jak ateńska wykluczająca demokracja od współczesnych inkluzywnych jej form praktykowanych na świecie. Toteż poniższe refleksje mają charakter neutralny, w tym sensie, że pisząca nie sprzyja żadnej ze stron i obserwuje wybory raczej jako zjawisko kulturowo-społeczno-polityczne, które domaga się komentarza, niż sprawę, w którą byłaby osobiście zaangażowana.

Jak zauważa Raphael Falco w tekście Charisma and Tragedy: An Introduction opublikowanym w 1999 roku na łamach „Theory Culture Society“: tragedia jest dominującym dyskursem upadku charyzmy. Nie jest zaskoczeniem, że tragedia dąży do utrwalenia porażki wielu typów stojących przed ludzkością wyzwań. Jednak ze względu na fakt, że tragedia posiada szczególną zdolność do reprezentowania entropii, jest doskonałym przykładem dla ukazania transformacji autorytetu charyzmy. Autor ma na myśli rzecz jasna tragedię w sensie literackim, jednak – jak dowodzi aktualna sytuacja polityczna w Polsce – także tragedia społeczna może stać się czynnikiem uaktywniającym dyskusje wokół charyzmy.

Marcel Proust pisze w pierwszej części swojej powieści poświęconej Stronie Guermantes: prawem języka jest, że od czasu do czasu, tak jak się zjawiają i znikają pewne choroby, o których nie słyszy się już później, tak samo rodzą się, nie wiadomo jak – samoistnie czy przez przypadek podobny temu, który przynosi do Francji chwast z Ameryki przez nasienie uczepione pledu jakiegoś podróżnego i zawiane na skarpę kolejową – całe światy wyrażeń, powtarzanych w tej samej dekadzie przez ludzi, którzy się nie umówili w tym celu.

Niewątpliwie w ostatnich tygodniach takim wyrażeniem stało się słowo charyzma, które można już chyba uznać za najważniejsze określenie towarzyszące aktualnej kampanii wyborczej. Toteż dzisiaj, aby zrobić przerwę w relacjonowaniu moich niedawnych podróży, zwłaszcza, że miejsce ostatniej z nich – Tajwan – wymaga przynajmniej kilkuodcinkowego wpisu, postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami na temat tego pojęcia, które wydaje się nie schodzić z politycznych i dziennikarskich ust. Na początek jednak zdjęcie, które 17 czerwca zostało wykonane przez mojego Ojca w miejscowości Pniewnik (aparatem Pentax K10D z obiektywem Sigma 17-70). Materiał zamieszczam, pozostawiając go bez komentarza, choć w pewien sposób poniższy tekst jest rodzajem komentarza do niego.





Jak zauważył Donald McIntosh charyzma to rodzaj zbiorowego doświadczenia, doświadczenia podzielanego przez ogół dodajmy, a zwłaszcza przez tę część ogółu, która przynależy do grupy posiadającej w swoich szeregach charyzmatyczną jednostkę. Charyzma jest więc zjawiskiem relacyjnym, dotyczącym przede wszystkim wewnętrznej struktury organizacyjnej. W tym sensie trudno jest poszukiwać wartości charyzmy na styku polityk – całe społeczeństwo, gdyż jest to grupa nazbyt niejednorodna i wewnętrznie sprzeczna, aby możliwe było wyznaczenie w jej ramach trwałych połączeń, w centrum których mógłby się znaleźć charyzmatyczny przywódca. W podobnym tonie pisał zresztą Weber, gdy zauważał, że żaden charyzmatyczny autorytet nie może być wspierany/wzmocniony wobec braku wzajemnie wiążących relacji pomiędzy nim i grupą. Oznacza to, że możemy rozpatrywać charyzmę polityka wobec jego partii, trudno natomiast przenieść tę relację na ogół społeczeństwa, gdyż ma ono szansę doświadczać charyzmy polityka jedynie pośrednio, poprzez relacje jego/jej partyjnych kolegów/koleżanek. Toteż przekonanie opinii publicznej o charyzmie danego polityka leży nie w jego zachowaniach, ale w gestii jego partyjnych kolegów/koleżanek lub członków jego sztabu wyborczego.

W tym układzie charyzmą niewątpliwie odznacza się Jarosław Kaczyński, którego sztab zapatrzony jest w niego jak w przysłowiowy księżyc, niemal jak panna na wydaniu, w pierwszego pretendenta do jej ręki, który złożył jednoznaczną, publiczną deklarację. Trudno jednocześnie dostrzec charyzmatyczność Bronisława Komorowskiego w obliczu zachowań jego sztabu, który częściej tłumaczy wpadki swojego lidera, czy obraca w żarcik rozmaite wydarzenia i opinie. Czasem można odnieść wrażenie, że sztab traktuje swojego szefa jak duże dziecko, które trzeba suchą nogą przeprowadzić przez ocean wyborów. Nawet jeśli przyjmiemy, że Komorowski ma więcej cech osobowych sprzyjających wytworzeniu charyzmy, jak - raczej bez pokrycia w faktach - próbowali nas przekonać zwolennicy aktualnego marszałka sejmu, to ci, którzy mogliby o tym zaświadczyć, swoim zachowaniem nieustannie temu faktowi, przeczyli nawet jeśli jednocześnie temat ten notorycznie pojawia się w ich wypowiedziach.

Jednym z najwcześniejszych przykładów dyskursu politycznego dotyczącego charyzmy jest I List Św. Pawła do Koryntian, ten sam, z którego pochodzą powszechnie znane passusy o istotności i właściwościach prawdziwej miłości. Sam list powstał w odpowiedzi na kryzys religijno-polityczny, którego ofiarą był także autorytet samego Św. Pawła. Broniąc się Apostoł ustanowił teorię darów charyzmatycznych (dar mądrości, wiedzy, wiary, uzdrawiania, cudów, profetyzmu, rozpoznawania duchów, mówienia różnymi językami oraz ich tłumaczenia), których posiadacze należą do duchowej arystokracji Kościoła w Koryncie, wyróżniając się spośród wspólnoty wiernych. Takie posunięcie było konieczne, gdyż podczas nieobecności Św. Pawła w greckim porcie pojawili się liczni fałszywi apostołowie, którzy posuwali się nawet do negacji koncepcji Zmartwychwstania. Warto zaznaczyć, że charyzma była w Pawłowym tekście zjawiskiem grupowym, gdyż tylko połączenie wszystkich darów gwarantowało stabilność Kościoła. Ta idea współdziałania – przynajmniej na piśmie – obowiązuje w doktrynie Kościoła katolickiego do dziś.


Weber wyraźnie zaznacza, że dla aktualności charyzmy najistotniejsze jest rozpoznanie autorytetu charyzmatycznego przywódcy przez członków zgromadzonego wokół niego kolektywu, którzy powinni odznaczać się całkowitym zawierzeniem liderowi. Różnica pomiędzy Kaczyńskim a Komorowskim polega na tym, że tylko pierwszy z wymienionych jest faktycznym liderem swojej grupy, podczas gdy drugi jest jedynie kandydatem wystawionym w miejsce rzeczywistego przywódcy, nie może więc uzyskać tego typu charyzmatycznej dewocji. Jak zauważa
Weber charyzma konstytuuje się w heroizmie – bez względu na to, jaki jest jego charakter. Najważniejsze jednak jest to, że charyzmatyczny lider musi mieć misję, a sama charyzma konstytuuje się w okresach kryzysowych, określanych przez nadzwyczajne okoliczności. Tragedia samolotu na lotnisku pod Smoleńskiem niewątpliwie była stanem kryzysowym, wyjątkową okolicznością, w ramach której to raczej Jarosław Kaczyński uzyskał status bohatera, wynikający z jednej strony z utraty najbliższych – otoczona w Polsce kultem martyrologia śmierci – z drugiej z częściowego przejęcia schedy po swoim zmarłym bracie-bliźniaku.

Jak zauważa Shils dziś coraz częściej mówi się o charyzmie nie w tym totalnym znaczeniu, które przebija z tekstów Św. Pawła i Maxa Webera, lecz opisuje się jedynie jej codzienną, sprowadzoną do banału, wersję. Jednak nawet te „banalne“ okoliczności, dają przewagę kandydatowi PiSu. Podstawowa różnica pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim polega na tym, że pierwszy zbudował partię wokół swoich poglądów i głębokich, wewnętrznych przekonań, podczas gdy drugi jest póki co jedynie wyrazicielem poglądów swojej partii, lecz nie ich twórcą. Tak różnica wydaje się kluczowa dla rozstrzygnięcia, który z dwóch wymienionych polityków ma większe szanse na bycie charyzmatycznym liderem, a w konsekwencji charyzmatycznym prezydentem, nawet jeśli nie wszystkim akurat ten typ poglądów i zbudowanej wokół nich charyzmy odpowiada.

Niezwykle interesująca
w świetle teoretycznego ujęcia charyzmy analiza Otella przeprowadzona przez Raphaela Falco, podkreśla, że moment utraty charyzmy przez tytułowego bohatera wiąże się z zaślubieniem przez niego Desdemony. Akt ten doprowadził do jego odseparowania od grupy, a w efekcie do osłabienia jego pozycji jako lidera. Czy można z tego faktu wyciągnąć wniosek, że nieżonaci liderzy są bardziej charyzmatyczni? Gdy prześledzimy losy Chrystusa, zmienne koleje rządów Napoleona, czy życie prywatne Hitlera bądź Piłsudskiego, wydaje się, że coś jest na rzeczy, a wówczas Komorowski, otoczony żoną i piątką dzieci, nie ma szans na bycie przywódcą charyzmatycznym.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Kocie sprawy i inne refleksje z "nieoblężonego" już miasta

To, że w przeciwieństwie do Virginii Woolf, jestem kociarą - choć niestety tylko w potencji a nie w aktualizacji - wiedzą wszyscy, którzy znają mnie choć trochę. Psy, jako zwierzęta nazbyt stadne, rodzinne i niewybijające się na indywidualność, nie leżą w horyzoncie moich zainteresowań. Za to koty, jak najbardziej...
Jak się okazuje mam w swojej sympatii znaczącego sprzymierzeńca, a jest nim cała - aktualna i miniona - ludność Belfastu, która tuż przy zamku założyła specjalny ogród dla Białego Kota, bez którego miasto skazane byłoby na nieszczęścia, jak głosi wstępniak umieszczony tuż przy wejściu. Jednak bardziej niż wspólnota kociopoglądowa z całą belfascką populacją, ucieszyło mnie odkrycie, że kociarzem był także Thomas Stearns Eliot, jeden z moich ukochanych eseistów.
W ogrodzie Białego Kota umieszczono dziewięć symbolicznych odwołań do gospodarza tego terenu, jako że istota ta, jak powszechnie wiadomo, w swojej doskonałości dysponuje, niczym wytrawny gracz Quake'a, dziewięcioma istnieniami. Od razu się przyznaję, że znalazłam z całą pewnością osiem z nich. No chyba, że symbolem dziewiątego są rzeźbione w kocie główki oparcia ławeczek umieszczonych pod głównym balkonem. Jednym spośród tych odnalezionych symboli była kamienna tablica wmurowana, czy też raczej wkopana, w trawniczek, na której wyryto taki oto znakomity cytat z Eliota [uwaga: ostrzegam, że tłumaczenie jest moje własne - oryginał poniżej na zdjęciu, alternatywne tłumaczenia mile widziane]


Nim kocię zniży się do tego,
by cię traktować jako przyjaciela swego,

przydałby się przejaw szacunku drobny,

na przykład spodeczek śmietanki godny
.



W kocim ogrodzie przydarzyła mi się także symboliczna przygoda. Gdy zmęczona poszukiwaniami dziewiątego kociego żywota, przysiadłam na jednej z ławeczek, by napawać się pięknem widoku na zatokę widniejącą na horyzoncie, nagle zauważyłam, że na kolanie mam biały włos - ani chybi koci! Więc może tak właśnie objawia się ostatnie istnienie kota, które zresztą, schowane w kieszeni płaszcza, towarzyszy mi do dziś.

Belfast to miasto, które całkiem niedawno odzyskało prawo do bycia sobą, a przede wszystkim do bycia miastem, a nie obleganą twierdzą, czy też areną niekontrolowanych wybuchów agresji. Zanim przejdę do rzeczy, najpierw cytat:

Jaskrawe światło zalewające Fountain Place nieco ją otrzeźwiło. Wałęsała się po sklepach tak długo, że nie miała już czasu na lunch. Skręciła do małej garmażerii, w której zwykle kupowała kanapki. Przy drzwiach zatrzymała się, żeby wpuścić młodego przystojnego mężczyznę o bezczelnym wyrazie twarzy, ubranego w zielonkawy garnitur. Ten, widząc rumieniec oblewający jej twarz i szyję, uśmiechnął się uwodzicielsko i przytrzymał przed nią otwarte drzwi z szarmanckim ukłonem. Rosemary wesoło dała nurka do środka, obróciła się, by podziękować, i w tej samej chwili przestała istnieć.

Pamiętam moment, gdy po raz pierwszy czytałam słowa zapisane przez Roberta McLiama Wilsona w Ulicy marzycieli - niezwykłej opowieści o Belfaście z okresu bynajmniej nie heroicznego, choć przepełnionego bohaterstwem i ofiarą wielu niewinnych ludzkich istnień. To było w Rzymie. Siedziałam w kuchni przy Via Germanico i gdy dobrnęłam do ostatniego z przytoczonych słów, zamarłam. Przez następne pięć minut nie byłam się w stanie ruszyć. Cała książka napisana jest w duchu prześmiewczym, sowizdrzalski ton pobrzmiewa niemal na każdej stronie i nagle nieco po przekroczeniu połowy jej objętości, czytelnik dostaje pięścią między oczy. Zupełnie nieprzygotowani czujemy się, jakbyśmy to my przestawali istnieć. Miałam dużo szczęścia, że takiego Belfastu nie dane mi było poznać. Od 2005 roku panuje zawieszenie broni, IRA przestała istnieć, z krajobrazu miejskiego zniknęły budki wartownicze i wieżyczki strażnicze, miasto kipi intensywnymi remontami, które mają przywrócić mu blask, utracony w bratobójczych walkach. Zamiast zasieków wielka iglica nadziei (Spire of Hope) zamontowana w kwietniu 2007 roku w katedrze Św. Anny, nad którą góruje swoimi 40stoma metrami. Ale zmiany widać przede wszystkim w ludziach. Mieszkańcy Belfastu są zachwyceni rozwijającym się ruchem turystycznym, toteż każdy cudzoziemiec może liczyć na pomoc i olbrzymią życzliwość Belfastczyków. Przeżyłam to na własnej skórze, gdy cztery osoby w jednym autobusie zajmowały się śledzeniem przystanku, na którym powinnam wysiąść. Otwartość, uśmiech i żywe zainteresowanie towarzyszyły mi przez trzy dni pobytu w stolicy Irlandii Północnej, w której ludzie zainteresowani są czymś więcej, niż tylko czubkiem własnego nosa. Na co drugiej ulicy plakaty informujące o spotkaniach w sprawie ataku na flotyllę w okolicach Gazy i aresztowanie członków konwoju.



Ludzie dyskutują, zwołują się, chcą uczestniczyć i wypowiadać się w tak ważnych dla innych ludzi kwestiach. Jeszcze w Polsce, przed wyjazdem, liczyłam na jakieś obszerniejsze informacje na temat wydarzeń na morzu u wybrzeża izraelskiego, jednak żadna z telewizji nie poświęciła tej sprawie zbyt wiele czasu - ważniejsza była powódź (w wersji telenowela mydlana od wieczora do rana). Nie przeczę sprawy powodzian były i są istotne, ale pierwsza, druga i trzecia fala nie mogą całkowicie przesłonić całej reszty świata. W.J.T Mitchell, występujący podczas konferencji ze specjalnym wykładem, wplótł w swoje rozważania także sprawę Gazy, a pretekstem było omawianie malarstwa Nicolasa Poussina, który w 1631 roku w ramach cyklu starotestamentowego namalował Zarazę w Ashdod. Obraz stał się dla Mitchella nie tylko pretekstem do dyskusji o zapowiedzianych w tytule wystąpienia: idolatrii i ikonoklazmie, ale także do uczynienia uwag na temat aktualnych wydarzeń, również tych z końca maja. Jak widać wystarczy chcieć i mieć choć odrobinę empatii, a nie tylko wieczne pretensje, że Zachód znowu nie zauważył jakiegoś doniosłego polskiego wydarzenia. A może wpierw warto zainteresować się tym, czym dziś żyje Zachód?
Na szczęście Mankell wrócił już do Szwecji, więc szansa na kontyuację serii o Walanderze nadal istnieje...


poniedziałek, 7 czerwca 2010

Europejczyk to brzmi dumnie, nawet jeśli przy okazji to kolonizator!

Jak by zapewne zauważyła Virginia Woolf: Nie jestem w stanie uzupełnić tych brakujących dni, chociaż bez ryzyka mogę stwierdzić ... i tu dodając od siebie... że bardzo wiele czasu poświęciłam na podróżowanie. Uzupełniać i nadrabiać rzeczywiście byłoby trudno, ale oczywiście należy opisać to wszystko, co się podczas owych podróży wydarzyło, co mnie zaskoczyło, uwiodło, a czasem - a jakże! - wkurzyło. Dziś definitywnie postanowiłam napisać o Wiedniu, bo jak obiecywałam w ostatnim poście, musi zapanować chronologiczny porządek. Dla formalności odnotowuję, że lekcję odrobiłam poprawnie, to jest na wystawie Changing Channels byłam. Nie powaliła mnie, choć była bardzo gruntownie przygotowana, z właściwym Austriakom edukacyjnym podejściem. Wystąpienie przedstawiłam i zostało odpowiednio przyjęte, to znaczy ci, którzy domagają się czystości gatunkowej (i medialnej) domagali się jej nadal, ci zaś, którzy, rozumiejąc czasy, w jakich przyszło im żyć, dawno już porzucili marzenia o twardych granicach i jednoznacznych wyznacznikach, które pozwolą raz na zawsze określić co jest, a co nie jest grafiką artystyczną, znaleźli w moim wystąpieniu potwierdzenie tego, co było dla nich od dawna jasne jak słońce. Oznacza to, że niesienie kaganka oświaty niektórzy postrzegają jako próbę nałożenia na nich kagańca zmian, drudzy zaś nie dostrzegają, że światło, które od dawna ich oślepia, dla wielu wciąż pozostaje niezauważone. Jednak najważniejszym wydarzeniem, poza znakomitymi kolacjami w marokańskiej restauracji prowadzonej przez niezwykle przyjacielskie małżeństwo, oraz dwoma przemiłymi wieczorami (a w zasadzie jednym wieczorem i jednym nadrankiem) w towarzystwie Moniki i Zakariego w artystycznej fabryce, była moja wizyta w Naturhistorisches. Od razu nadmieniam, że do Kunsthistorisches z różnych, niezależnych ode mnie, powodów nie doszłam. No dobrze, trochę jednak zależnych, ale jak wiadomo nie można zapanować nad wszystkim, bo wówczas życie byłoby nudne. Siedziba Naturhistorisches to budynek niezwykły i doprawdy imponujący. Precyzyjnie zaprojektowany zarówno pod względem rozkładu poszczególnych przestrzeni wystawienniczych, jak i dekoracji tak elewacji, jak i wnętrz. Na wstępie zaintrygował mnie fakt, że spośród wszystkich kontynentów nie wiedzieć czemu Azja i Afryka nie znalazły swojej rzeźbiarskiej reprezentacji na cokołach między drzwiami, choć wiele eksponatów właśnie stamtąd pochodzi. We wnętrzu powitał mnie rozbawiony Darwin ujeżdżający żółwie, który reklamował wystawę poświęconą swoim wiekopomnym odkryciom.



Celem mojej wizyty było przede wszystkim prześledzenie sposobu konstruowania narracji we wnętrzu muzeum, odnoszącej się do poszczególnych kategorii pomieszczonych w nim zbiorów. Główna opowieść dzieli się na historię człowieka od momentu odkrycia najwcześniejszych śladów ludzkiej działalności i obecności na ziemi oraz opowieść o naturalnych bogactwach Ziemi. Po przejściu sal z Wenus z Willendrofu, tudzież hinduskim Złotym Wozem Procesyjnym,






możemy stanąć oko w oko, a raczej oko w nogę z mamutem. Konkretnie chodzi właśnie o nogę owego mamuta - gwarantuję, że w zupełności wystarcza jako reprezentantka całości zwierza i robi na tyle odpowiednie wrażenie, żeby nie domagać się reszty mamuciego jestestwa. Dalej jest jeszcze weselej: minerały, ryby, płazy, gady, ptaki i ssaki wszelakie, a w międzyczasie imponujące wybuchy wulkanów i złóż ropy, a także romantycznie uwodzicielski widok planty Ziemia wprost z nieogarnionego Kosmosu.
Każda z sal zawiera staranny wystrój malarsko-rzeźbiarski (i meblarski także - niektóre z gablot to prawdziwe cacka), którego głównym zadaniem jest przeniesienie nas w wyobraźni do miejsc najwcześniejszej bytności człowieka. Jest więc i Stonehenge i polska Wieliczka - no wówczas, gdy ją malowano nie taka znów polska, bo pod austriackim zaborem, podobnie jak okolice zamku w Czorsztynie.






Z Poloniców, które niewątpliwie śledziłam, warto przywołać przepiękny miecz, a zwłaszcza jego rękojeść, pochodzący z okolic Limanowej (zauważmy, że opisano go jako pochodzący z Polski - ach, ta współczesna poprawność polityczna!).



Pośród tych niezwykłych znalezisk nagle poczułam przypływ niezwykłej dumy, o jaką bym się dotychczas raczej umiarkowanie podejrzewała. Poczułam dumę z przynależności do Europejczyków, tych niezwykle ciekawskich ludzi, których nieustannie chęć poznania pchała na obce lądy, a nieprzerwana dyskusja z Bogiem i biblijną wizją stworzenia świata doprowadziła do wielu odkryć natury ogólnej, o jakie nigdy nie pokusili się Chińczycy, czy inne wielkie cywilizacje, skupione na wynalazkach abstrakcyjnych i pozbawione zainteresowania światem zewnętrznym, położonym hen poza granicami swych rozległych krain. Wiem, wiem, że ten medal ma swoją stronę w postaci kolonializmu, grabieżczej działalności misyjnej, trwałego niszczenia kultur zasiedlających podbijane tereny. Trzeba jednak pamiętać, że to nie Darwin, czy Malinowski, mordowali tubylców i przeprowadzali na siłę misję cywilizacyjną. Niestety, czy nam się to podoba, czy nie - nie ma róży bez kolców (i jak wiemy z polskiego kina - bez ognia). Jednocześnie z dumą ogarnął mnie nostalgiczny smutek, za świeżością i nieustępliwością XIX-wiecznych Dilettanti, za ich bezinteresownym poświęcaniem się nauce, odkryciom przyrodniczym i geograficznym, a także tworzoną przez nich niezwykłą refleksją poświęconą sztuce. Zapewne niezłe majątki sprzyjały uwalnianiu intelektu i nieustannej eksploracji, jednak obok "kasy" potrzeba była także pasja, która - jak się wydaje - jest zjawiskiem coraz rzadziej występującym w naukowej przyrodzie. Ważne są punkty KBNowiskie, ImpactFactory, wbicie szpili koledze po fachu. Gdzież się podziały Darwiny (wiem, wiem, siedzą w amerykańskich laboratoriach i szczodrze dofinansowani prowadzą wąsko zakresowe badania, które będzie można przekuć w finansowy sukces), czy Swanny vel Gombrichy (wiem, wiem, siedzą i myślą, gdzie bardziej opłaca się opublikować kolejny tekst, nie ważne dobry, czy zły, wszak koledzy i tak przyjmą, bo przecież każdy wie, jak jest). Dobrze więc, że są jeszcze takie muzea, w których można sobie uświadomić, że kiedyś ta planeta nosiła ludzi, którzy wiele miesięcy spędzali w kajutach, systematycznie zgłębiali niewiadomą, a następnie nie dbając o wynagrodzenie i punkty, dzielili się szczodrze ze światem nabytą i wykoncypowaną wiedzą.

Darwin w swojej kajucie, w tle pomocnik,
ale można sobie wyobrazić, że to jednak kobieta!

Może warto by było co dnia przypominać sobie hasło, które widniało na kole sterowym statku Darwina: England expects every man to do his duty.



I nie ważne, że Królewska Wyspa oczekuje wypełnienia powinności jedynie od mężczyzn (na co niestety wskazuje użyty w zdaniu zaimek, który nie pozwala czytać man jako człowieka). Warto by było zamienić dziś to hasło na: World expects every man to do one's duty, niźli w ogóle wykreślać je ze słownika, tylko dlatego, że nie jest wystarczająco genderowe.

Europejczyk - kiedyś na pewno brzmiało to dumnie, a dziś? Trudno powiedzieć...

czwartek, 3 czerwca 2010

Welcome to Belfast

Tym razem tylko krotka notka, zwlaszcza, ze na tej klawiaturze nie ma polskich znakow i moja uporzadkowana dusza cierpi - ale jak wroce to wyedytuje jeszcze raz, a co! Bedzie bardzo nie po kolei, bo najpierw winnam sie wyspowiadac z pobytu w Wiedniu, co oczywiscie nastapi, jednakze brak dostepu do zdjec i polskiej klawiatury etc. uniemozliwia mi zachowanie chronologii. A napisac musze, bo jestem zakochana, zachwycona, oczarowana i ujarzmiona tym, co widze dookola. Okazuje sie, ze nie ma tego zlego (albo w tym wypadku glupiego), co by na dobre nie wyszlo! Nie zarezerwowalam hotelu na czas, wiec zlozylam to na karb Centrum turystycznego w Belfascie i dzieki temu mieszkam w najpiekniejszym miejscu na swiecie i zobaczylam Belfast Castle, ktorego z pewnoscia nie zobaczylabym, gdybym mieszkala w centrum miasta! A jak tu ominac ogrod zalozony specjalnie z mysla o kocie?! - napisze o tym wiecej i zamieszcze zdjecia, ale po powrocie oczywiscie. I jak tu sie nie cieszyc takze tym, ze sie widzialo wzgorze, dzieki ktoremu powstala powiesc Jonathana Swifta Podroze Guliwera?! Przyjechal sobie Swift do Belfastu, zobaczyl wzgorze nieopodal zamku i pomyslal: Czyz ono nie wyglada jak spiacy olbrzym, przyczepiony linami do ziemi przez jakies duzo od niego mniejsze stworzenia ? - i tak to sie zaczelo, a jak sie skonczylo wszyscy wiemy. Innymi slowy moi mili Panstwo - jest absolutna bomba i kocham to miejsce i wcale a wcale nie chce mieszkac w centrum, zwlaszcza, ze autobusy tu jezdza jak szalone, niemal co chwile takze w weekendy, wiec...Belfast here I come!