wtorek, 5 lutego 2013

Bardzo subiektywnie, bardzo ostro... i pewnie trochę chaotycznie

Minęły eony od czasu, gdy publikowałam tu posta, co jest chyba najlepszą, choć smutną niestety, ilustracją minionego roku mojego życia, w którym wiele rzeczy prozaicznych, ale i tych ważnych, odciągnęło mnie z wirtualnego świata. Dość jednak narzekania, wracam do blogowania!

W zamierzchłych czasach, gdy rozpoczynałam prowadzenie bloga, napisałam, że będzie to spojrzenie nieco z boku, niekoniecznie zgodne z opinią powielaną przez ogół, dziś właśnie nadszedł czas na wpis, który według części czytelników może mieć taki właśnie charakter.

Od kilku tygodni moje myśli nieustannie krążą wokół burzy, która rozpętała się w mediach i sferze publicznej po publikacji (niemal lawinowo po sobie następujących) wywiadów, których udzieliła p. Anna Fryczkowska, matka 16-letniego Stasia, po jego samobójczej śmierci. Ale zacznijmy od początku...

Kim jest p. Anna Fryczkowska? Kobietą, która w ciągu ostatnich dwóch lat napisała (i wydała) trzy książki pełne postaci skazanych na problemy, pracocholików, obsesyjnie odchudzających się kobiet i staruszek, które potrafią wyśledzić wszystko. Tym razem to ona sama występuje w roli detektywa społecznego tropiąc patologie, do których prowadzi zażywanie marihuany. 

Tytułem wyjaśnienia, nie mam zamiaru bronić ruchu wolnych konopii, nie jestem przekonana, że każdy uczeń gimnazjum ma za sobą "pierwszy raz" z tego typu używkami i nie będę optować za legalizacją, gdyż ten wpis jest zgoła o czym innym. Koncentruje się wokół jednego pytania, które jak dotąd nie padło w żadnym ze znanych mi programów, w żadnym komentarzu (ale też nie mam monopolu na przeczytanie/wysłuchanie wszystkich, jakie pojawiły się po wywiadzie i w trakcie dyskusji polityczno-medialnej), w żadnej rozmowie. Pytaniu, które było pierwszym, jakie pojawiło się w mojej głowie, gdy usłyszałam tę historię.

Jak to możliwe, że dziecko wydaje w ciągu trzech miesięcy około 1200 PLN i nikt - a zwłaszcza jego rodzice - tego nie zauważają?

Towarzyszyć mu powinno inne pytanie - jego lustrzane odbicie: Jak to możliwe, że 16-letni chłopak, który nie pracuje, który powinien być pod specjalnym nadzorem, bo leczy się antydepresantami, otrzymuje od rodziców, którzy go utrzymują, ubierają, żywią, opłacają mu dodatkowe zajęcia itp. itd. co najmniej 1200 PLN w ciągu trzech miesięcy?

Tyle mniej więcej potrzebował chłopak, żeby móc z taką intensywnością, jaka wynika z cytowanych smsów i samego wywiadu raczyć się marihuaną. A co z kinem? A co z innymi "drobiazgami", na które zwykle swoje kieszonkowe wydaje nastolatek? Przestał chodzić do kina, nie kupuje ulubionego magazynu o grach, a jednocześnie nie ma ani grosza i nikogo to nie dziwi? Nie dziwi to zwłaszcza rodziców, którzy, jak zapewnia matka, mają z nim świetny kontakt? Czy definicja "świetnego kontaktu z dzieckiem" aż tak bardzo zmieniła się od czasu, gdy ja byłam nastolatką? 
Doskonale pamiętam dzień, w którym moja Mama w dwóch żołnierskich zdaniach ucieła dyskusję na temat moich roszczeń w sprawie kieszonkowego. To był pierwszy miesiąc pierwszej klasy liceum. Z pieleszy osiedlowych, gdzie szczytem wydatków była guma balonowa, kapusta kiszona w pobliskim warzywniaku i lody, trafiłam do centrum miasta, do klasy z ludźmi, których kieszonkowe wynosiło średnio 100 złotych miesięcznie (to był 1994 rok dla jasności i ewentualnych porównań). Moje kieszonkowe wynosiło wówczas złotych 20. Gdy niezbyt nieśmiało, by nie powiedzieć nawet dość buńczucznie zaproponowałam podwyżkę, usłyszałam w odpowiedzi:

A z jakiego powodu? Kupujemy ci ubrania, żywimy, masz gdzie mieszkać, opłacamy dodatkowe zajęcia, dostajesz prezenty, gdy przychodzi okazja. Ja te pieniądze codziennie zarabiam, to są moje pieniądze i daje ci te 20 złotych, żebyś nauczyła się nimi gospodarować. Jeżeli uważasz, że dostajesz za mało, to zarób resztę.

End of the story.

Choć w moim przypadku historia dopiero się zaczęła, nie od razu rzecz jasna, trochę trwało nim udało mi się odnaleźć odpowiednią "niszę na rynku". Nie, proszę się nie obawiać, nie zostałam "galerianką", nie tylko dlatego, że nie było jeszcze wówczas galerii handlowych, lecz przede wszystkim dlatego, że potraktowałam poważnie słowa mojej Mamy. Zaczęłam zarabiać wykorzystując umiejętności, które zdobyłam dzięki temu, że od kilku lat intensywnie uczyłam się angielskiego na prywatnych zajęciach opłacanych przez rodziców. Innymi słowy wykorzystałam inwestycję, jaką dla mnie uczynili po to, aby zarabiać. Dwa razy w tygodniu uczyłam języka angielskiego wczesnoszkolne dzieci na prywatnych lekcjach. Musiałam nauczyć się dyspozycyjności, dyscypliny, cierpliwości, rozmawiania z moimi - dorosłymi przecież - pracodawcami, odpowiedzialności. Może to tylko kwestia mojego charakteru - choć nie przypisywałabym mu wszystkich zasług w tej materii - ale zarabianie pieniędzy (a raczej trud włożony w ich zarobienie) nauczył mnie znacznej ostrożności w dysponowaniu nimi. Nie mówiąc o nielichej satysfakcji, którą dawał mi fakt, że 100 PLN miesięcznie moich kolegów i koleżanek przestało być jakąś nieosiągalną mżonką, co więcej nie musiałam nikogo prosić, żeby otrzymać znacznie więcej, wszystko zależało wyłącznie ode mnie.

Nie chcę tym wpisem rozpętywać burzy w kwestii tragedii, którą przeżywa teraz rodzina Stasia. Interesuje mnie w tej historii coś innego. Jakie chcemy wychować pokolenie, skoro na podorędziu mamy dla niego następujące wzorce:

1. Trzeba tak robić, żeby się nie narobić.
2. Mnie się należy.
3. Jeśli dziecko chce, a ja mogę, to powinnam / powinienem dać mu to, o czym marzy / czego pragnie.

Może i Benjamin Spock pochodził z USA, ale to jest kraj, w którym dzieciom wpaja się zasadę konieczności pracy i wartości pracy od najmłodszych lat, może i uważa się go za głównego propagatora koncepcji "bezstresowego wychowania", ale on sam przez całe życie powtarzał, aby nie mylić szacunku do dziecka z permisywizmem. "Bezstresowe wychowanie" w krzywym zwierciadle prowadzi do braku wychowania w jakimkolwiek modelu. W wychowaniu nie chodzi bowiem o to, że jeśli mam, to powinnam dziecku bezwzględnie dać, lecz o to, żeby nauczyć dziecko, jak może samo, bynajmniej nie bezstresowo, to zdobyć (wiem, że to zdanie może mieć dwuznaczne konotacje, ale w tym wypadku chodzi o wpojenie dziecku samodzielności). Choć nie jestem rodzicem, to tyle mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że wiem, co mówię, bo szkoła, jaką wówczas dostałam, szkoła realizmu, "nieowijania" w bawełnę, ale jednocześnie szacunku do dziecka, jako partnera w wymianie zdań, zaowocowała na resztę mojego życia. I nie jest to tylko napuszona gadanina. 

Wracając do wątku, od którego zaczęłam ten wpis, sądząc po intensywności prowadzenia bloga, wyjazdach i ogólnie intensywnym życiu zawodowym, p. Anna Fryczkowska jest typową "warszawską matką", a może powinnam napisać "typową Matką-Polką" model Duże Miasto AD 2012, nie chodzi mi bowiem o jej obrażenie, lecz przypisanie do pewnego typu. Znając intensywność zajęć współczesnych nastolatków licealnych (uczę nieco w liceum, więc mam kontakt z młodzieżą na tyle intensywny, żeby wiedzieć, że potrafią mieć dzień wypelniony od 8:00 do 16:00 szkołą, a potem jeszcze dodatkowymi zajęciami), tak sobie myślę, że na pogaduchy, to nie ma za wiele czasu, a przede wszystkim sił. Już widzę, jak wracający po intensywnym dniu nastolatek rwie się do rozmowy od serca z rodzicami, nawet najbardziej kochanymi, ja to myślę, że się rwie, ale do odpoczynku, do chwili spokoju. 

Wreszcie kwestia ostatnia:

Przez ostatnie wpisy p. Fryczowskiej przebija się jak mantra, to co streszcza jeden krótki fragment jej bloga:

Rodzice, róbcie swoim nastoletnim dzieciom testy i tyle.  Może się uda uniknąć kolejnych tragedii, może się uda uniknąć rozwalonej psychiki u kolejnych młodych ludzi.

Są też ostrzeżenia, żeby najpierw zapoznać się z tym, jak dzieci w takich testach oszukują. Rany boskie myślę sobie, świat stanął na głowie, to ma być wpis skierowany do rodziców dzieci, które - co sama autorka nieustannie podkreśla - są kochane i rozumiane? Mnie się to kojarzy z instrukcją dla wydziału antynarkotykowego!

Jeśli jedyne, co zajmuje teraz p. Fryczowską to żal, że nie zrobiła swojemu synowi testów, to ja się pytam, o co tu chodzi?

Nie będę się zagłębiać w meandry płynące z faktu, że chłopiec leczył się na depresję, czy też stany depresyjne, bo za mało o tym wiem, niemniej nie można tego faktu pominąć. Jak to jest, że w tak idealizowanym przez autorkę/matkę domu, w którym z dzieckiem ma się świetny kontakt, jedncześnie do głosu musi dojść farmakologia, żeby to dziecko spionizować?

Zadam sobie inny trud, bo w przeciwieństwie do p. Fryczkowskiej nie jestem detektywem społecznym.

Zadam sobie trud zapytania, co by w tej sytuacji radził Benjamin Spock - może to Państwa zdziwi, ale jego książka towarzyszyła mi przez większą część szkoły podstawowej i bardzo ją lubiłam, oczywiście mniej się wtedy zagłębiałam w meandry wychowania, a bardziej w inne jej aspekty, ale o tym może napiszę kiedy indziej, istotny jest fakt, że wiem jak pisał i co pisał, bo jak byłam starsza, to się bardziej skupiłam na tych wychowawczych metodach. Pierwsze, na co zwróciłby uwagę Spock to fakt, że w haśle: zróbcie dzieciom testy kryje się zamach na całą jego koncepcję, koncepcję, w myśl której dziecko nie jest naszą własnością, lecz niezależnym, samostanowiącym o sobie człowiekiem - jak nie wierzą Państwo, że dziecko potrafi samostanowić o sobie, to zapytajcie rodziców, którzy próbowali szybko wyjść rano z domu, w chwili, gdy ich dziecku się nie spieszyło, repertuar "chwytów dozwolonych i niedozwolonych" starczyłby na książkę grubszą od tej, którą napisał Spock. Człowiekiem, z którym mamy się podzielić naszym doświadczeniem, ale którego autonomiczność wobec naszego charakteru i przekonań oraz preferencji musimy zaakceptować. Nie mamy dziecka ugniatać jak plastelinę, mamy je kształtować, a raczej kierunkować, ale nie przy użyciu przymusu. Inteligentne dziecko AD 2012 (rocznik np. 1990) bardzo szybko wejdzie w role grzecznego syna/córki, który przekona rodziców o tym, o czym chcą być przekonani. Takich pułapek uczył unikać Spock. Bo w pułapki takie wpadamy, gdy lekceważymy dziecko, jego inteligencję, jego taktykę, jego przekonania. I nie chodzi tu o to, aby w dziecko widzeć wroga na polu walki, ale partnera, który po prostu może chcieć - i powinien mieć do tego prawo - wybrać inaczej, pod jednym wszakże warunkiem, na który Spock nieustannie kładł nacisk: powinno znać konsekwencje a nastepnie ich doświadczyć. Dlatego nie przekonuje mnie matka, która kreśli obraz idylli, a jednocześnie leczy dziecko za pośrednictwem specjalistów od depresji, czy stanów depresyjnych. 16-letni chłopak doskonale wiedział, co chciała usłyszeć i to jej mówił, sukcesem rodzicielskim byłoby, gdyby mówił jej to, co myśli, ale najwidoczniej na którymś etapie to, co on myśli zostało zanegowane, zbagatelizowane, albo po prostu puszczone mimo uszu, bo takie jest życie. Jednym dziciom to nie przeszkadza, a w innych zostaje do końca życia i wtedy zaczynają się kryć za misternie skonstruowaną maską. Skoro p. Fryczkowska dotarła do forów, na których nastolatki wymieniają się informacjami, jak oszukać testy narkotykowe, to jak jej uwadze mogły umknąć te fora, na których wymieniają się "chwytami na starych"? 

Dla mnie w całej tej burzo-dyskusji najważniejsze pytanie brzmi:

Jak to możliwe, że matkę Stasia prześladuje pytanie, jak to się stało, że nie zauważyła, że jej syn bierze, a nie pytanie jak to się stało, że nie zauważyła, że jej syn gra dobrego syna, który ma fajny kontakt z rodzicami?

Przerażająca odpowiedź może niestety brzmieć: nikt nie wymyślił jeszcze testów pozwalających wyśledzić drugi z wymienionych problemów...