czwartek, 30 grudnia 2010

Skandaliści, wariaci, czy po prostu twórcy... słów kilka o Grupie z Bloomsbury.

Ponad dwa miesiące wybierałam się na wystawę Grupa Bloomsbury. Brytyjska bohema kręgu Virginii Woolf w Międzynarodowym Centrum Kultury. Ostatecznie udało mi się dotrzeć na Rynek Główny 25 nie tylko przed końcem 2010 roku, ale - co najważniejsze - przed zakończeniem trwania wystawy.


Wymarzony pokój do czytania...


Na wstępie należy zaznaczyć, że nie jest to klasyczna wystawa sztuki, która zresztą w wykonaniu członków Grupy nie wspięła się nigdy na jakieś porywające szczyty oryginalności, lecz niezwykła narracja przybliżająca atmosferę minionej już epoki i ludzi, którzy tworzyli jedno z najbardziej "wyskokowych" środowisk artystycznych w Wielkiej Brytanii. Z pewnością ich dzieła ustępują pod względem innowacji, a czasem także jakości, temu, co pozostawili po sobie angielscy Prerefaelici, z którymi Grupa nieustannie rywalizowała o lepsze. Jednak w przeciwieństwie do środowiska skupionego wokół Dante Gabriela Rossettiego i Williama Morrisa, po cichu sterowanego przez Johna Ruskina, Bloomsbury'owcy prezentują się jako twór znacznie bardziej dojrzały i ciekawszy obyczajowo.

Grafika Rogera Fry.


Wystawę wypełniają filmy, noty opisujące największe postacie Grupy, fotografie reprodukujące wnętrza - przede wszystkim domu w Charleston, który Vanessa Bell, siostra Virginii, stworzyła z myślą o Duncanie Grancie, malarzu i swoim wieloletnim kochanku. W salach MCKu znalazło się też miejsce dla obrazów i grafik Vanessy, Duncana, Dory Carrington i Rogera Fry - znakomitego historyka sztuki, autora terminu postimpresjonizm i jednego z kochanków Vanessy, a także człowieka, który zorganizował w Londynie dwie pierwsze wystawy [1910 i 1912] Maneta, Matissa, Gauguina, Van Gogha i innych malarzy z przełomu XIX i XX wieku, których prace odcisnęły trwałe piętno na rozwoju sztuki współczesnej.


Duncan Grant, Martwa natura na piecu przy Percy Street [1961]

Kenneth Clark powiedział o nim kiedyś, że był człowiekiem, który wywarł największy wpływ na kształtowanie się gustów artystycznych od czasów Ruskina, a także, że był tym, o którym można z całą pewnością powiedzieć, że jeśli smak może zostać zmieniony przez jednego człowieka, to kimś takim był Roger Fry.


Dora Carrington, Larrau w śniegu [1922]

Ale Grupa była przede wszystkim niezwykle błyskotliwym środowiskiem intelektualnym, sympatyzującym z ruchami sufrażystek, kwakrów oraz budującym podwaliny nowoczesnego pacyfizmu - noty spisane przez Virginię Woolf i jej męża Leonarda podczas I wojny światowej posłużyły następnie jako punkt wyjścia do utworzenia Ligii Narodów, której bezpośrednim spadkobiercą jest ONZ. Założone przez Leonarda wydawnictwo Hogarth Press było pierwszym brytyjskim wydawcą
Ziemi jałowej T.S. Eliota [1924], a także jednym z najbardziej szanowanych wydawnictw awangardowych tamtego okresu. Dzięki niemu Virginia mogła w sposób nieskrępowany podważać prawidła literackiego rzemiosła, wpisując się w znakomity ciąg pisarzy-eksperymentatorów początków XX wieku.

Gablota prezentująca okładki książek sygnowanych Hogarth Press.

Było to wreszcie towarzystwo, które cechował wysoki stopień swobody seksualnej i obyczajowej, opartej na "otwartych małżeństwach" i pozytywnym stosunku do homoseksualizmu, zarówno w męskim, jak i w żeńskim wydaniu, by przypomnieć tylko najsłynniejsze romanse: Virginii z Vitą Sackville-West i Duncana Granta z Davidem Garnettem, który poślubił następnie córkę Duncana i Vanessy Angelicę, prawnie uznaną przez Davida Bella.
Trudno byłoby streścić wszystko to, czym była i co reprezentowała Grupa z Bloomsbury. Złożoność tego tworu, składającego się z przyjaciół, kochanków, matek, ojców, synów i córek najlepiej podsumowała Virginia w 1924 roku: Wszystkie związki w Bloomsbury kwitną, rozwiązłość wzrasta. Kiedy wyobrażę sobie, że nasza grupka przeżyje następne dwadzieścia lat, to aż drżę na samą myśl o tym, jak bardzo będzie wzajemnie splątana i zrośnięta. Tak właśnie się stało, choć od chwili, gdy napisała te słowa Virginia przeżyła nie dwadzieścia, lecz siedemnaście lat, nie dożyła więc ślubu Garnetta z Angelicą Bell, który odbył się 8 maja 1942 roku i był niewątpliwie ukoronowaniem "splątania i zrośnięcia" Grupy.

Autorka bloga wpisana w jedno z dzieł Grupy - lustro z domu w Charleston.

Można oczywiście, zagłębiając się w sensacyjne dykteryjki, których Grupa pozostawiła po sobie aż nadto, postrzegać jej członków jako wiecznie niespokojne duchy, ludzi niedojrzałych emocjonalnie, innymi słowy zawołanych skandalistów. Jednak ich wkład w rozwój zarówno brytyjskiej, jak i światowej kultury, jest nie do przecenienia. Atmosfera, w której żyli pozwalała im na wytwarzanie nieskrępowanej energii twórczej, której efektem było wiele niezwykłych dzieł, znakomita literatura, ważne rekonfiguracje artystyczne i społeczne. By ponownie zacytować Woolf, życie członków Grupy z Bloomsbury można podsumować słowami pisarki, zanotowanymi w dzienniku w 1930 roku:
Najważniejsza rzecz teraz to żyć energicznie i po mistrzowsku, wręcz desperacko! myślę, że słowa te są najlepszą dewizą Grupy i twórczego życia w ogóle, nawet jeśli nie mieści się ono w aktualnie obowiązujących konwenansach społecznych.

sobota, 18 grudnia 2010

Mam marzenie....

Rzeczywiście od jakiegoś czasu mam marzenie, które jednocześnie spędza mi sen z powiek. Marzenie to dotyczy polskiego kina i jego relacji z polską powieścią XIX-wieczną. A wszystko zaczęło się od obejrzenia Pride & Prejudice zekranizowanej przez BBC w 1995 roku. Czteroodcinkowa mini-seria pozostaje, obok Emmy z Gwyneth Paltrow wyreżyserowanej przez Douglasa McGratha w 1996 roku, moją ukochaną adaptacją literatury Jane Austen, którą przenoszono na ekrany w ilościach niemal hurtowych, zwłaszcza w ostatnich czasach. McGrath jest przede wszystkim scenarzystą, ma na koncie zaledwie pięć filmów, w tym inną znakomitą adaptację XIX-wiecznej prozy - Nicholasa Nickleby Charlesa Dickensa. Jego ostatnim filmem był zrealizowany w 2006 roku Infamous opowiadający o relacji Trumana Capote i bohaterów jego książki Z zimną krwią (znamy już tę historię ze znakomitego filmu Bennetta Millera Capote z 2005 z niezapomnianą rolą Philipa Seymoura Hoffmana). Reżyser adaptacji Austen - Simon Langton - to specjalista od przenoszenia na ekran wielkich epickich powieści w stylu Anny Kareniny, a także twórca filmu The Whistle Blower z 1987 roku z niezapomnianym Michaelem Cainem. Obaj reżyserzy mimo niewatpliwych skucesów na polu zawodowym nie należą do gwiazd głównego nurtu, są jednak mistrzami rzemiosła, a to cecha, którą musi się odznaczać każdy, kto podejmuje próbę wykreowania dawno minionego świata tak, by nie wyglądał on jak sklep z rupieciami oraz staje przed koniecznością poprowadzenia aktorów w sposób, który pozwoli uniknąć wrażenia, że mamy do czynienia z przebieranką i kiepską mimikrą.

Pride & Prejudice
- bardzo smaczne fragmenciki

Gatunek filmu telewizyjnego jest traktowany przez większość polskich twórców jako zło konieczne, dobry punkt wyjścia do przebicia się na salony "prawdziwego" czyt. wielkoekranowego kina, który zresztą ostatnio i tak odchodzi w niebyt. W tym samym czasie, gdy HBO produkuje takie dzieła jak You don't know Jack z fenomenalną rolą Ala Pacino (Nagroda Emmy za pierwszoplanową rolę, druga statuetka dla filmu za scenariusz, lepiej nie wspominać o lawinowej ilości nominacji, do tego dwie nominacje do Złotych Globów), angażując na stanowisko reżysera nie młodzika przed debiutem, lecz samego Barry'ego Levinsona, gdy BBC wypuszcza co najmniej kilka dobrych mini-serii rocznie, polska telewizja (en block, bo w tym samym stopniu dotyczy to nadawcy publicznego, jak i prywatnych) zapomniała zupełnie, że taki typ filmu w ogóle istnieje. Czasem, gdy sobie przypomni, to tylko na okoliczność sensacji, opartej na kiepskich scenariuszach, które de facto nie są niczym innym tylko dokumentalną publicystyką, w której pojawia się zbyt dużo domysłów i nieprecyzyjnych stwierdzeń, aby można je wyemitować jako dokumentalny materiał np. w Uwadze - casus serii Prawdziwe historie (a w nich m.in. opowieści o zabójstwie Krzysztofa Olewnika pokazanej z perspektywy jego siostry, brrr, makabra). Nikt już nie pamięta, że w telewizji debiutowali naprawdę wielcy polscy reżyserzy: Agnieszka Holland i Krzysztof Kieślowski, którego ostatnio niemiłosiernie sparodiowano, bo jakże inaczej nazwać serię Dekalog po Dekalogu wyprodukowaną przez Telewizję Polską SA, która w dodatku była serią dokumentów, o których wolę szybko zapomnieć. Łabędzim Krzykiem (skowytem jak się okazało przedśmiertnym) była seria wyprodukowana przez Telewizję Polską SA (przy częściowej kooperatywie z Canal+) Święta polskie z moimi ukochanymi filmami: Żółtym szalikiem (rola Gajosa!), Białą sukienką i Miłością w przejściu podziemnym. Za tymi realizacjami także nie stali debiutanci, ale odpowiednio: Janusz Morgenstern, Michał Kwieciński (który ma na koncie jeszcze jeden dobry film telewizyjny Jutro idziemy do kina) i Janusz Majewski. Ostatni film w serii powstał w 2007 roku! Tak, to niestety nie żart, tylko smutna prawda.

Wróćmy jednak do BBC. Z dobrym filmem, nawet jeśli jest to film telewizyjny, jest jak z twardymi narkotykami, uzależnia na długie lata i wciąż chce się więcej. Po zachłyśnięciu się Dumą i uprzedzeniem, sięgnęłam po kolejne produkcje BBC, które szczęśliwie są już dostępne na DVD.

Jednym tchem wchłonęłam całą serię Dickensowską, a potem przyszła kolej na adaptacje powieści Elisabeth Gaskell, którą właśnie dzięki BBC odkryłam. Najpierw fenomenalna mini-seria North & South (nie mylić z opowieścią o amerykańskiej wojnie domowej), w której partnerują sobie Daniela Denby-Ashe (znana przede wszystkim z serialu EastEnders, gdzie wcielała się w rolę Sarah) i Richard Armitage (który później zagrał Guy'a of Gisbourne w nowej wersji serialu Robin Hood także produkcji BBC, o czym z pewnością jeszcze kiedyś napiszę, oraz znany z tego, że wykosił Ruperta Penry'ego Jonesa z serialu Spooks, do czego też jeszcze kiedyś powrócę).

North & South
- Wystawa Światowa - prawdziwe cacko rekonstrukcji.

Anglia doby gwałtownie rozwijającego się przemysłu, każdemu zwolennikowi opowieści o flaneurach i wystawach światowych polecam odcinek 3 z fragmentem pokazującym spotkanie bohaterów na słynnej Wystawie Światowej w Kryształowym Pałacu Paxtona, powiększająca się przepaść pomiędzy rolniczym Południem i gwaltownie uprzemysławiającą się Północą, żmudna nauka nowoczesności w stanie czystym - świetna scena spotkania Margaret (Denby-Ashe) z robotnikami na schodach! Do tego wszystkiego dobry romans, bez łzawych scen i ckliwych momentów, opowieść o twardym mężczyźnie i świadomej kobiecie, którzy długo poszukują drogi do własnych serc. Bez skrótów i głupawych dialogów. Rozkosz dla oczu i intelektu, a także zdrowa pożywka dla emocji.

North & South
- dramatyczna scena oświadczyn, ale bez obaw, to dopiero koniec drugiego docinka ;-)

Zachęcona sięgnęłam po Cranford - niemały udział w tej decyzji miał fakt, że gra w tej serii Judi Dench - a także dwuodcinkowy sequel Powrót do Cranford. Oba na podstawie opowiadań Gaskell. Także tu pojawia się romans, ale jest to zaledwie wątek poboczny, bo największej rozkoszy dostarcza obserwowanie mikroświata małej, cichej i bardzo tradycyjnej miejscowości połóżonej gdzieś w północno-zachodniej Anglii, którą budują przede wszystkim silne singielki, no dobrze stare - niektóre naprawdę stare - panny.

- nie ma to jak kot i stare koronki ;-)

Trzecią wielką gwiazdą (no może czwartą, po Gaskell, Dickensie i Austen) królującą w adaptacjach BBC jest oczywiście George Eliot, autorka takich przeniesionych na ekran powieści jak Middlemarch czy Daniel Deronda. Przykłady można by mnożyć...

Oglądając te wszystkie cudeńka, zaczęłam marzyć... o polskiej adaptacji polskich powieści opowiadających o XIX i poczatkach XX wieku. Zamarzyła mi się nowa adaptacja Lalki (z lepszymi rekonstrukcjami wnętrz), Rodzina Połanieckich, Nad Niemnem. Marzy mi się adaptacja powieści Marta Orzeszkowej, gdyż oczyma duszy widzę, jak wyglądałaby ta mini-seria, gdyby na warsztat wzięło ją BBC. Pamiętam, że gdy czytałam tę powieść, skręcało mnie z wściekłości nad bezradnością bohaterki, ale teraz, gdy po latach wracam do niej myślami, wiem, że byłby to znakomity materiał, który mógłby przemówić do nas bardzo aktualnym językiem. Poza kostiumem z minionej epoki jest to wszak opowieść o zmaganiu się z życiem, które zostaje przegrane i nieustannych wyborach, jakich musi dokonywać każdy człowiek, kształtując swoją codzienność. Drugim wielkim tematem, który jakoś umknął naszym reżyserom jest bogata twórczość Isaaca Bashevisa Singera. Czy możecie sobie wyobrazić adaptację Rodziny Muszkatów? Ja mogę, oj mogę, tylko co z tego. A tacy Bracia Aszkenazy jego brata Israela Joszuy Singera, albo Rodzina Karnowskich, a może by tak jeszcze raz Ziemię obiecaną?


Marzę ja sobie tak i marzę, gdy nagle dopada mnie upiór wątpliwości. No bo kto by miał zagrać w tych wszystkich filmach? Julia Kamińska? Joanna Osyda? Pewnie Paweł Małaszyński i Michał Żebrowski, o ile akurat nie musiałby się znowu spowiadać z tego, że dojrzewa, strasząc dobrych ludzi w reklamie. Może jeszcze Marek Kondrat, bo podobno jednak zrezygnował z byciem słownym i postanowił, po upadku kolejnych sklepów z winami, wrócić do grania w filmach. I jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to dochodzę do wniosku, że może lepiej, że nikomu nawet do głowy nie przyjdzie adaptowanie tych wszystkich literackich perełek, bo z pewnością nie wyszedłby z tego Plac Waszyngtona, nawet gdyby za kamerą znowu stanęła Agnieszka Holland.

piątek, 17 grudnia 2010

O słuchaniu z zaskoczenia pewnej dawno zapomnianej muzyki...


Dzisiejszy wpis miał być poświęcony wystawie w Bukareszcie, ale jak zwykle w międzyczasie przydreptał do mnie zupełnie inny temat i jakoś tak od wczoraj nie może się odczepić, więc uzgodniłam sama ze sobą, że wystawa może poczekać.

Uwielbiam zimę, zapewne dlatego, że urodziłam się podczas zimy stulecia (i nie chodzi bynajmniej o tę zeszłoroczną, tylko taką prawdziwą, lepiej nie pisać kiedy to było ;-), a może dlatego, że nigdy żaden kolor nieba nie wydaje mi się równie magiczny, jak przyprószona bielą pomarańcz zimowej nocy, a może dlatego, że od 1 grudnia słucham sobie Last Christmas, które dobrze brzmi tylko wówczas, gdy za oknem jest całkowicie biało, może wreszcie z powodu wielkiej miłości do herbaty malinowej, na którą specjalnie nastawiam latem maliny (i nieodmiennie wychodzą mi znakomite), jest w tym też pewnie coś z uroku wiśniówki produkcji moich Rodziców, która nigdy nie smakuje tak dobrze, jak po powrocie wieczorem z mrozu - 17 stopni (choć w tym roku akurat już się skończyła ;-( W każdym razie zima jest zdecydowanie znakomitą porą roku, pod warunkiem jednakże, że jest taka, jaką właśnie możemy obserwować za oknami.

Zimą pojawia się zjawisko długich wieczorów. Nie ma ich ani wczesną jesienią, ani późną wiosną, ani tym bardziej w pełni lata. A długi wieczór oznacza czas na czytanie, pisanie, oglądanie filmów, a czasem także na słuchanie muzyki, której nie słyszało się od stu lat. Człowiek na muzykę wrażliwy tak, jak ja, który, gdy rozładuje mu się niespodziewanie i-Pad boleśnie wraca do rzeczywistości dziwacznych i nienazbyt mądrych rozmów w autobusach i tramwajach, choć jeszcze przed chwilą był w świecie znacznie bardziej sprzyjającym swobodnemu dryfowaniu myśli, odkrywa prędzej czy później zadziwiające zjawisko. Proust był wrażliwy na smaki i nierówne plytki na dziedzińcowym chodniku, Joyce uwrażliwiał się na słowo, są tacy, którym klapki pamięci otwierają się, gdy poczują określony dotyk lub zapach. W kwestii tego ostatniego może kiedyś będzie osobny wpis, ale pod warunkiem, że wiosna przyjdzie w 2011 roku normalnie a nie gwałtownie, zmieniając arktyczną zimę w tropiki. A póki co będzie o muzyce, która jest dla mnie kluczem otwierającym barmy do przeszłości.

Od razu zaznaczam, że nie chodzi o konkretne utwory, jak w romantycznych filmach, gdzie bohaterom napływają do oczu łzy, gdy usłyszą piosenkę, przy której się poznali. Oczywiście utwory odgrywają tu pewną rolę, ale raczej jako części logicznego ciągu. Coś jak teoria kadru według Lwa Kuleszowa, zgodnie z którą pojedynczy kadr nie znaczy nic, jednak w pewnej sekwencji nabiera znaczeń.

Podczas wczorajszego rozpaczliwego i przyznam nieco chaotycznego, ale na szczęście zakończonego sukcesem przeszukiwania moich płytek CD i DVD w pogoni za portfolio Alicji Żebrowskiej (tak, tak Panie Pawle: udało mi się je odnaleźć!;-), wpadła mi w ręce niepozorna płytka z okładką zrobioną metodą chałupniczą, na której awersie Garfield gwiżdże, a na rewersie Jon pyta się, kto wstawił maszynę do karaoke do salonu. Kompilacja utworów na tej płytce powstała gdzieś około 2001 roku i już pierwsze dźwięki, bo oczywiście nie mogłam się oprzeć i natychmiast wpakowałam ją do odtwarzacza, poniosły moje myśli do dawno zamkniętego rozdziału mojego życia.

Przy okazji zanurzania się w dawno niesłyszanych dźwiękach, nasunęła mi się refleksja, która ani chybi świadczy o tym, że oto oficjalnie zaczynam się starzeć. Wiele z wydarzeń tamtego czasu wróciło do mnie niemal tak, jak śpiewał o tym swego czasu Meat Loaf z Marion Raven - It's all coming back to me now (choć tego utworu z przyczyn chronologicznych nie ma oczywiście na mojej płytce z Garfieldem). Zadziwiające w tym doświadczeniu okazały się dwie kwestie. Niezwykła precyzja wspomnień (mogłam niemalże odtwarzać rozmaite dialogi, ktore wówczas prowadziłam), przy ich jednoczesnej niezwykłej wybiórczości. Zdarzeń, które wówczas wydawały mi sie doniosłe niemal nie pamiętam, za to drobiażdżki, wydawałoby się całkowicie niepozorne i nic nie znaczące, cisnęły mi się na myśl jedne przed drugimi. Z drugiej strony ogarnęło mnie dziwne uczucie, niemające nic wspólnego z klasyczną nostalgią, która zwykle prowadzi do stawiania sobie pytań: czy ja aby na pewno dobrze zrobiłam, że wówczas postąpiłam tak to a tak, albo - upraszczając - wiedzie wprost do pytania co by było gdyby. Pytania, którego szczerze nie znoszę, bo potrafi skutecznie zatruć myśli, a odpowiedzi i tak nie poznamy już nigdy. Uczucie owo polegało na chęci przeżycia nie dalszego - nigdy nieziszczonego - ciągu pewnych wydarzeń, lecz przeżycia tych wydarzeń raz jeszcze, dokładnie w takiej samej formie, w jakiej miałam przyjemność, a czasem niekoniecznie, przeżyć je już raz. Marzenie o cofnięciu się do przeszłości, ale dokładnie takiej jaką ona była, ani lepszej, ani gorszej, just the way it was - trawestując Marka Darcy'ego i Billy'ego Joela jednocześnie ;-)

Myśli takie powodują u mnie niezwykły stan organizmu, z którego jakby chciała się wyrwać ta jego część, którą niektórzy nazywają duchem, inni duszą, a jeszcze inni immaterią. Zadziwiające to zjawisko i obawiam się, że wraz z upływem lat będzie się nawracało coraz częściej. Szczęściem w tym wszystkim jest to, że wczorajsze nastroje po raz kolejny potwierdzają słowa, które nieustająco głoszę za Edith Piaf. Rzeczywiście - Non, je ne regrette rien oraz to, że nadal staram się żyć pełnią każdej chwili i póki co całkiem nieźle mi to wychodzi.

Na zakończenie dwa utwory (które oczywiście znalazły się na tej płytce) a są niezwykle a'propos dzisiejszego wpisu ;-)

po francusku:

czwartek, 2 grudnia 2010

Bukaresztańskie impresje




Poniżej fotografie tego wszystkiego, co wzbudziło moje zainteresowanie w Bukareszcie, a także specjalny wybór prac z IEEB 04 (International Experimental Engraving Biennial) tych, których oglądanie na żywo sprawiło mi największą przyjemność.




Prawdziwie "wyobrażona panorama" - taki właśnie jest Bukareszt z moich pierwszych wrażeń: konglomerat architektoniczny, high-tech obok ruin...




Dyskretny urok przeszłości - "Wielcy" na zasłużonym odpoczynku, a może idący do nieba?



Letni pałacyk późną jesienią - Mogoşoaia, pałac Marthe Bibesco, drobny prezent od kochającego męża.


Valeriu Schiau - wideo Born in the USSR.



Urocze poduszeczki ze snami Reginy Costy.


Znakomita i liryczna praca Sigrid Langrehr.





Pozytywne zaskoczenie - 21-letnia węgierska artystka Bianka Dobo.


Punkt spotkań przed Teatrem Narodowym na Piaţa Universităţii.


Koronkowa robota - portal biblioteki narodowej.




Grandezza w rumuńskim stylu.



I jak tu nie wierzyć, że Bukareszt był małym Paryżem?


Wprost nie sposób, gdy widać to, jak na dłoni.



Jest nawet odpowiedź na Pigalle - knajpa Bordello, co widać jak na dłoni.




A parę metrów dalej, cóż w zasadzie niemal Kraków - ul. Pawia...?


Ostatnie spojrzenie na piękno Bukaresztu...

środa, 1 grudnia 2010

Pierwsze wrażenia z Bukaresztu...

Dziś co prawda tematem numer jeden powinny być wspaniałe opady śniegu, które w sekundę zmieniły Kraków w scenografię kolejnej odsłony Opowieści z Narnii, jednak czas najwyższy podsumować moje ostatnie wojaże. Doświadczenie nauczyło mnie już, że jeśli nie zrobię tego szybko, będzie jak z Tajwanem, obiecanki, obiecanki... a relacji nie ma.

Gdy 19 listopada wylądowałam na lotnisku w Bukareszcie po pierwsze od razu odebrano mi tę godzinę, którą dopiero co została mi oficjalnie przyznana pod koniec października, abym mogła przynajmniej przez jeden dzień w roku chcąc nie chcąc pospać dłużej. Zaczęło się więc niemal jak w Godzinie pąsowej róży, tyle że była to raczej godzina wampiryczna, choć dookoła wciąż jeszcze świeciło słońce. Karton z moim zalaminowanym imieniem i nazwiskiem trzymał wysoki i przystojny Rumun, który nie dość, że na imię miał Vlad, to w dodatku otworzył mi dwornym gestem drzwi olśniewającej limuzyny marki BMW. Ani chybi Toreador albo Deva pomyślałam, cóż w końcu jestem w mieście, które kiedyś nazywano "małym Paryżem", w takich miejscach wszystko staje się możliwe.

A potem otoczyła mnie przedziwna mieszanka architektoniczna, w której osiemnasty wiek szedł ramię w ramię z monumentalną i megalomańską architekturą doby Ceausescu, a gdzieniegdzie pochód ten przerywały wykwity nowoczesności, by nie powiedzieć ponowoczesności w iście mozaikowym stylu.

Łuk Triumfalny, Muzeum Folklorystyczne i osławiona Casa Poporului, na której obejście trzeba zarezerwować co najmniej dwie godziny, a wszystko to z perspektywy siedzenia wyściełanego cielęcą skórą.

Jednak jak zawsze, nie bacząc na wykrzyniki Lonely Planet, stworzyłam własną listę cudów Bukaresztu - dla stopniowania napięcia zacznę od końca:

Miejsce 3 - Caru cu Bere innymi słowy Rydwany... piwa, a mówiąc poważnie secesyjno-eklektyczna restauracja w starej części Bukaresztu, w której panuje nieustanny ruch, potrawy są rozkoszne, atmosfera gorąca a muzyka grana na żywo. Jak wieść niesie niezbędna jest rezerwacja, albo obecność Andry, która niczym cudotwórczyni bardzo szybko zdobyła dla nas stolik i to w niedzielę późnym popołudniem.




Miejsce 2 - Wideowall czyli ściana ekranów przy Piaţa Unirii, przebywanie w pobliżu wywołuje wrażenie wejścia w buty Toma Cruise'a w filmie Vanilla Sky.




Miejsce 1 - graficzny pejzaż stworzony z tysięcy kilometrów kabli, które oplatają całą tę architektoniczną miksturę, którą Bukaresztowi zgotowali kolejni panujący. Podobno rząd wprowadza program, w myśl którego w ciągu dwóch lat nastąpi przeniesienie okablowania pod ziemię i z miejskiej przestrzeni zniknie czarująca plątanina, jednak nawet sami Rumuni w to nie wierzą, podczas gdy ja mam nadzieję, że nie nastąpi to nigdy, bo Bukareszt bez kabli nie będzie już tym samym miastem, podobnie jak wówczas gdy znikną z niego bezpańskie i wałęsające się wszędzie psy.





piątek, 12 listopada 2010

O Psie Gadającym Wielogłosem w KRK

Dziś, gdy nastrój patriotyczny już przemija, a wysokie koturny ponownie trafiły do szafy, przyszedł czas na właściwe podsumowanie wczorajszego dnia, którego tematem głównym niewątpliwie stał się drugi numer Gadającego Psa.

Coraz mniej w Krakowie miejsc nieskrępowanej ekspresji, coraz mniej tych, w których można się inteligentnie i różnorodnie zabawić. Jednym słowem ubywa miejsc dla dinozaurów, które rozumieją zawoalowane metafory i lubią mówić o polityce byle nie wprost i nie politycznie, lecz ironicznie. Tym bardziej cieszy inicjatywa grona rozbitków z mijającej epoki, którzy ciągle wierzą w wolny i błyskotliwy przekaz na żywo i w dodatku mają jeszcze tyle sił, aby tę wiarę ubrać w dwugodzinny program. Dodajmy nienużący nawet wówczas, gdy stoi się na schodach, jest się przepychanym i popychanym, a nogi powoli omdlewają, domagając się godniejszego traktowania.

Spyta ktoś, na jaką cześć te peany. Otóż na cześć inicjatywy Gadający Pies, której druga odsłona, a w zasadzie drugi numer, "mówił się" wczoraj w krakowskim Klubie Piękny Pies. Program różnorodny, od poezji, przez felietony, po krótką rozprawkę z polskością w wydaniu Holendra. Z przerywnikami na ćwiczenia fizyczne, od których mogło się zakręcić w głowie i wariacje na telefon komórkowy o iście powalającym brzmieniu autorstwa Marka Chołoniewskiego.

O Holender! Czyli jak w pięć minut podsumować polskie przywary.



Marek Chołoniewski i jego telefoniczna symfonia.


Wczoraj jak wiadomo, poza patriotycznym bełkotem, swoje święto obchodził także każdy, komu Św. Marcin patronuje, w tym także dwaj szanowni goście wieczoru Marcin Świetlicki i Marcin Baran. Okazja to znakomita, aby świętowanie połączyć z występami, dzięki którym Świetlicki miał niepowtarzalną szansę mówić Czesława (dla niewtajemniczonych i zbyt pop-kulturowo nastawionych dodajmy, że chodziło tu o Miłosza), a Baran zaprezentować gustowne wierszowane koszulki, które jakby kto chciał można było także zlictyować.


Marcin Baran z przyjacielem prezentują poetyckie koszulki.


Okazja to była, aby Alek Janicki wraz z córką Marianną przedstawili odlotowy rebus o przedzieraniu się przez poetów-jubilatów, z ochoczym udziałem wiekszej cześci zgromadzonej publiczność.

A było nas, oj było sporo! Dolna sala Psa, zwykle wypełniona przez młódź wykonującą karkołomne figury w rytm równie karkołomnych dźwięków, była wypełniona po brzegi. Zresztą publiczność zaanektowała także schody i bar, tak, że szpilki się wcisnąć nie dało. Acz tego wieczoru wiele szpileczek wbito w różne części polskiego organizmu społecznego.

Dostało się i krytyce filmowej i Franzowi Smudzie i Polakom w ogólności, a niektórym także w szczególności. Straszono nas krukiem nad i w Krakowie, śmieszono instrukcją obsługi diamentów (w wykonaniu niezastąpionych Braci Janickich), nękano wizerunkiem Piotra Bikonta bijącego rekordy w jedzeniu kołdunów i przemową o roli, jaką w życiu każdego człowieka odgrywać powinna medytacja. Ostatnia z wymienionych pozycji to zasługa Roberta Makłowicza. Doczekaliśmy się także znakomitej interpretacji tekstu Rolanda Topora.

Bracia Jannicy podczas prezentacji wyceny diamentów.


Wideo dokumentujące bicie przez Piotra Bikonta rekordu w jedzeniu kołdunów (z plotek salonowych wiadomo, że gotowała Marta).



Brawurowa interpretacja tekstu Rolanda Topora.

Jednym zdaniem było i śmieszno, i smutno, i straszno, i ironicznie, i romantycznie, a nierzadko wybitnie bałamutnie. Mam nadzieję, że inicjatywa nie umrze śmiercią naturalną w dzisiejszych warunkach, tj. za sprawą wypalenia się entuzjazmu charytatywnie pracujących autorów, których jedyną gratyfikacją, poza satysfakcją własną oczywiście gwarantowaną - jest "redakcyjne pyfko" po zakończeniu wieczoru.

Gadająco-Psowa niezastąpiona Ekipa.


Nastepna odsłona Gadającego Psa zapowiedziana została na 9 grudnia (czwartek), start zapewne o godz. 19.00. Kto nie był, niechaj wpadnie. Kto był jak mniemam wróci. Ja wrócę na pewno!

wtorek, 2 listopada 2010

Z diariusza miłośniczki sztuki



Wszystkie ostatnio toczące się dyskusje wokół sztuki w Polsce, których katalizatorem była rozgrywka Piotr Piotrowski kontra MNW, skłoniły mnie do napisania kilku słów i jednocześnie zainaugurowania nieregularnego cyklu opowieści o mojej miłości do sztuki. Wypowiadając się na różnych blogach (strasznasztuka2) i dyskusjach na fb (tablica Piotra Bernatowicza), zauważyłam, że zupełnie niezauważenie stałam się dinozaurem sztuki. Odkrycie to było dla mnie tyleż zaskakujące, co niezwykłe.
W czasie studiów byłam kuriozum - do czego z biegiem lat przywykłam - gdyż miast modelu lansowanego przez mój instytut, w ramach którego nowożytnik szedł na noże ze średniowiecznikiem, twierdząc, że tylko jego epoka wydała godne uwagi dzieła i vice versa, ja chłonęłam całą sztukę, trzymając się modelu wypracowanego przez Aby Warburga i kontynuowanego przez jego ucznia Ernsta Gombricha (a w Polsce reprezentowanego przez Jana Białostockiego). Zgodnie z tym modelem każda epoka w dziejach sztuki niosła ze sobą interesujące zjawska, którym warto się było przyjrzeć szczegółowo. Kultywowałam w sobie tę miłość do sztuki i z dnia na dzień było mi z nią coraz lepiej. Ostatnio np. z zapartym tchem czytam książkę poświęconą Poussinowi, choć autor niestety pozostaje w zaklętym kręgu analizy stylistycznej i znawstwa, tak piętnowanych przez wspomnianego Warburga. A tu nagle okazuje się, że moje uwielbienie do włóczenia się po salach muzealnych, w których wiszą stare dzieła - łza się w oku kręci na wspomnienie marszruty po berlińskiej Gemeldegalerie i spotkania oko w oko z Amorem Caravaggia, albo zapierającego dech w piersiach spotkania z Ołtarzem Pergamońskim w gmachu wybudowanym specjalnie dla niego - trąci myszką i ramotą, którą trzeba czym prędzej zamieść pod dywan. W kraju, w którym wielu młodych ludzi kształcących się na wydziałach artystycznych państwowych uczelni nie ma pojęcia o polskiej sztuce XX wieku, a nazwiska Rosołowicz, Tyszkiewicz, Winnicki czy Kozłowski brzmią dla nich jak żywcem wyjęte ze słownika wyrazów obcych - i to mocno zakurzonego dodajmy! - dajemy się niemal ukrzyżować za człowieka, który zaproponował dla Muzeum Narodowego program krytyczny. Wszystko, także dekonstrukcja, ma swój porządek. Jeśli zamiast solidnych retrospektyw polskiej sztuki nowoczesnej, otoczonych dobrą promocją i atrakcyjnie - co nie oznacza ani subwersywnie, ani płytko - podanych, zaczniemy młodemu pokoleniu serwować dekonstrukcyjne zabawy z bronią, to efekty mogą być już w niedalekiej przyszłości marne, oj nawet bardzo marne. Aby bawić się w appropriate art, aby grać subwersywnie, aby wreszcie poddawać krytycznej dekonstrukcji, trzeba najpierw mieć materiał wyjściowy. A jak się tego materiału nie zna, to co wtedy? Otóż wtedy powstają bardzo sprawne rzemieślniczo - szkolona ręka! - rysuneczki, obrazeczki i inne "rzeczki", w których potencjału krytycznego nie ma za grosz. Ciekawa jestem, co by o pomyśle prof. Piotrowskiego powiedział prof. Kowalski, którego uczniowe zbudowali polską szkołę sztuki krytycznej, co by na to powiedział Duduś Szewczyk, którego uważają za swojego mistrza całe pokolenia polskich twórców. Pierwszy nic nie mówi, drugi już nic nie powie. Szkoda, bo znacznie chętniej posłuchałabym, co oni mają do powiedzenia, zamiast czytać kolejne epistoły w obronie idei muzeum krytycznego.
Nie mam nic przeciwko idei samej w sobie. Mam natomiast wiele przeciwko przerabianiu wszystkiego na jedną modłę. Efektem tych reformatorskich zabiegów jest do dziś zawieszona budowa warszawskiego MSN (bo przecież nie ma to jak przerobienie konkursu na performance), otwieranie pustych sal krakowskiego MOCAKa (nie ma to jak idea nicowania muzeum, dyrekcja twierdzi, że ludzkość o niczym tak nie marzy, jak o oglądaniu pustych magazynów, okazja jedyna w swoim rodzaju, bo jak założą zabezpieczenia, to nikt tam już nie wejdzie) i zapowiadanie, że pierwsza wystawa pojawi się tam w w połowie następnego roku, tudzież niezatrudnianie kuratorów, bo nie są potrzebni (to jest dopiero idea muzeum krytycznego w stanie czystym!). Proponuję od razu sprzedać wszystkie zbiory wszystkich oddziałów muzeum narodowego i wpuścić do środka tajfun, ten to już na pewno przewietrzy sale i wykurzy panoszące się tam zło konserwatyzmu (i konserwacji przy okazji).
Czy naprawdę jestem skazana na to, że, aby móc obcować z dawną sztuką, będę musiała jechać do Berlina, albo Wiednia? Oby jednak nie....

poniedziałek, 1 listopada 2010

Kilka powodów, dla których Polska nigdy nie będzie Szwecją...

Ten wpis powstał z obserwacji i płynącego z nich zniechęcenia, którego zasłyszana dziś w tramwaju rozmowa była katalizatorem...

Powodów, dla których nasz kraj nigdy Szwecją nie zostanie jest zapewne wiele, jednak w obliczu faktu, że, jak donosi weekendowa prasa, przyłączyliśmy się w toczącym się w ramach UE sporze o przyszłą kontrolę budżetów państwa członkowskich do tzw. Północy, warto wymienić kilka z nich, żebyśmy nie stracili poczucia, gdzie jesteśmy i kim jesteśmy.

Powód pierwszy:

pomimo dokładnych i wyraźnych informacji odpowiednio rozmieszczonych, nie potrafimy czytać.

Powód drugi:

nie umiemy zachować porządku.

Powód trzeci:

obce jest nam poszanowanie dla współużytkowników przestrzeni publicznej.

A teraz garść przykładów na poparcie wymienionych powyżej tez.

Przykład pierwszy:

Ponad tydzień temu zamontowaliśmy z dwoma wspólnotami mieszkaniowymi, z którymi dzielimy teren dwa szlabany zamykające wjazd na wspólny teren. Powodem naszej inwestycji był w pierwszej kolejności fakt, że mieszkańcy okolicznych bloków znajdujących się po drugiej stronie ulicy, parkowali u nas samochody, a dla naszych mieszkańców, wracających później z pracy, brakowało miejsca do pozostawienia samochodu. Odkąd pojawiły się szlabany, sytuacja znacząco się poprawiła, jednocześnie pojawił się nowy problem. Okazało się mianowicie, że wielu właścicieli samochodów nie potrafi prawidłowo zaparkować swojego pojazdu. Głównym grzechem jest niezachowanie porządku parkowania. Miast ustawić się za ostatnim stojącym w rzędzie samochodem, stawiają swoją brykę w środku obszaru, na którym zmieściłyby się swobodnie trzy pojazdy i robią to tak "umiejętnie", że zostawiają miejsce może na jeden, a czasem na żaden inny samochód (stawanie "po skosie" jest nagminne). Zastanawia to zwłaszcza w przypadku tych, którzy parkują za dnia, gdyż na parkingu wyznaczone zostały innym kolorem kostki brukowej miejsca postojowe, których granice są jednak notorycznie lekceważone. W ten sposób sami sobie umniejszamy przestrzeń parkowania czasem o trzy, cztery miejsca, co przy dużej liczbie pojazdów przypadającej na nasz blok, jest ilością niebagatelną.

Przykład drugi:

Od pewnego czasu obserwuję podróżując tramwajami dwa denerwujące zjawiska. Po pierwsze osoby wsiadające do tramwaju po wejściu do środka stają przy drzwiach, blokując tym samym innym drogę w głąb pojazdu. Efektem są pustki w znacznej części tramwaju przy jednoczesnym stłoczeniu pasażerów w okolicach drzwi. W dodatku niewiedzieć czemu, gdy zwróci się takiemu "blokerowi" uwagę, rzadko kiedy może się człowiek spotkać ze zrozumieniem. Częściej natomiast z groźnym pomrukiem, który wróży początek nieciekawej komunikacyjnej awantury. Po drugie trudno jest dziś z tramwaju wysiąść. Gdy ten podjeżdża na kolejny przystanek, stojący na nim podróżni tłoczą się przy drzwiach tak intensywnie, że skutecznie uniemożliwiają opuszczenie pojazdu tym, których fantazja skłoniła akurat do wysiadania w tym, a nie innym miejscu. Daje to "znakomite" efekty zwłaszcza wtedy, gdy wysiąść próbuje matka z wózkiem, albo ktoś z dużą walizką. Co gorsza pionierami tego sposobu blokowania przejścia są zdecydownie osoby należące do nienajmłodszego już pokolenia, najczęściej uzbrojone w dość pokaźne siaty, z którymi naprawdę trudno wygrać spór o przestrzeń.

Przykład trzeci:

1 listopada w Królewskim Mieście Krakowie a sprawa powrotu do domu z cmentarza. Na dzień Wszystkich Świętych bonzowie komunikacji miejskiej w postaci szefów MPK wprowadzili na samym tylko odcinku wiodącym od Cmentarza Rakowickiego cztery dodatkowe tramwaje. Skonstruowano specjalne perony na całej niemal długości odcinka ulicy Rakowickiej prowadzącego w kierunku Uniwersytetu Ekonomicznego. Perony wyraźnie oznaczono (duże tablice pod murem cmentarnym wyznaczające granice peronów) podając na nich informację, które tramwaje będą z danego miejsca odjeżdżały. Obok tablic wyznaczających perony umieszczono szczegółowe rozkłady jazdy z informacją o trasie danego tramwaju. Odgrodzono jednocześnie barierkami spore połacie porośniętej zielenią części chodnika od ulicy, aby zachować bezpieczeństwo pasażerów i skonstruowano (przy pomocy tych samych barierek) specjalne przejścia do tramwaju. Dla każdego z tramwajów był to pierwszy postój, jechały więc puste i nastawione były jedynie na wsiadających podróżnych. Wszystko byłoby pięknie jak we śnie, ale niestety nie był to sen tylko Polska. W związku z tym ludzie tłoczyli się wszędzie, nierzadko przesuwając barierki stojące ich zdaniem na ich drodze do szczęścia. Swoją drogą to zadziwiające ile sił może mieć w sobie staruszka, która chce być pierwsza w tramwaju. Wzdłuż całej trasy wyznaczanej peronami kursowali porządkowi, prosząc bezskutecznie ludzi o niewchodzenie na ulicę i spokojne oczekiwanie na tramwaj w miejscach do tego wyznaczonych. Podziwałam ich cierpliwość. Mnie by jej na pewno nie starczyło. Zachwycona logistyką MPK bez trudu odnalazłam właściwy peron i numer tramwaju, który odjeżdżał w kierunku Wawelu, gdzie chciałam się dostać, bynajmniej nie w celu odwiedzenia krypt przy święcie, ale by udać się następnie ulicą Grodzką na pl. Marii Magdaleny, gdzie byłam umówiona. Jednak logistyka, choć bardzo przemyślana, nie wytrzymała zderzenia z analfabetyzmem i brakiem poszanowania dla porządku, jakim wykazali się mieszkańcy Grodu Kraka. Po szczęśliwym wejściu do tramwaju, co było wyczynem na miarę najlepszych przykładów zaawansowanej ekwilibrystyki, usłyszałam, co następuje: "No widzi pani (mówiła jedna na oko sześćdziesięciolatka do nieco starszej współtowarzyszki), jaki bałagan, NIC (sic!) nie wiadomo, zamieszanie jedno wielkie, żadnych informacji. Jak już człowiek cudem znajdzie tramwaj, który jedzie po jego trasie (no rzeczywiście cud to niebywały!), to aż strach wsiadać, tak ktoś nie pomyślał i wąsko zrobił!" (jasne lepiej ławą mości panowie! co z tego, że drzwi do tramwaju nie są elastyczne i iednorazowo przechodzą przez nie maksymalnie dwie osoby - w przypadku szerszych wejść oczywiście). Na co zagadywana odpowiedziała ochoczo. "No właśnie, właśnie, jak zwykle nie pomyśleli (w domyśle, ci z MPK), ja proszę pani mieszkam na Szewskiej (znaczy sie stara arystokracja krakowska ;-) i proszę sobie wyobrazić godzinę dziś stałam, bo nie wiedziałam, że 13 dziś nie jeździ (pewnie przekreślony numerek na przystanku to taka forma dekoracji, żeby się oczekujący nie nudzili!) i dopiero mi ta pani powiedziała, co obwarzankami pod Bagatelą handluje (jakie to szczęście, że mamy takie usłużne sprzedawczynie, inaczej staruszka mogłaby się zaczekać....), nigdzie się nie da dojechać (rzeczywiście oferta dojazdu we wszystkich kierunkach w Krakowie, w tym bezpośrednie połączenia między kolejnymi cmentarzami to jest w pewnym sensie "nigdzie"), ale (kończyła optymistycznie), wie pani, dobrze, że my to wszystko tak lekko traktujemy (jasne zwłaszcza porządek!), bo inaczej to by człowiek zwariował!". No proszę, pomyślałam sobie. Zdestabilizowaliśmy stabilną propozycję MPK, ale nie tracimy ducha, bo siła polskiej pogody wewnętrznej przetrzyma każdą niedogodność. I wtedy mnie oświeciło. Tak właśnie jest. Jak już gdzieś uda się po wielu trudnach wprowadzić choć odrobinę porządku, to my potrafimy go w trymiga zdestabilizować i potem mamy byczą satysfakcję, że pomimo ciężkich warunków, znowu udało nam się przetrwać. Gratulujemy sobie hartu ducha i optymizmu w trudnych chwilach. Co z tego, że wystarczyłoby nie łamać pewnych zasad. My ich zresztą nie łamiemy, bo ich po prostu nie znamy, a ściślej rzecz biorąc nie zauważamy, lub nie rozpoznajemy, więc o żadnym łamaniu nie może być mowy. Ot, a to Polska właśnie. Bałaganiarska, przepychająca się wszędzie, ale jaka swojska i optymistyczna w pokonywaniu trudności!

Coś mi się wydaje, że będziemy cienko śpiewać nie tylko z tego powodu, że restrykcyjne pilnowanie budżetów a'la Północ, obróci się - jak wieszczy w "GW" Tomasz Bielecki - w końcu także przeciwko nam i nic nam wówczas nie pomoże to, że staliśmy ławą w jednym rzędzie z krajami, które domagały się porządku przeciwko chaosowi Południa. Będziemy, bo mamy wiele z Południowców, tylko czemu zawsze tak umiejętnie wybieramy te najgorsze cechy? Zastanawiająca jest ta nasza konsekwencja, tak trudna do zachowania w innych dziedzinach...

środa, 27 października 2010

Dobry wieczór



Obejrzałam dziś etiudę z filmu
Paris je t'aime, którą zrealizował Tom Tykwer. Przypomniałam sobie dzięki temu, za co cenię tego reżysera. To jest wrażliwość, która w kinie odpowiada mi najbardziej...

środa, 20 października 2010

Wrażenia z porannej lektury...

Ten wpis miał mieć zupełnie inny temat, ale poranna lektura tekstów na "Obiegu" tudzież bloga Magdy Ujmy-Gawilk Krytyk na skraju załamania nerowego oraz krótkiej notki z "Gazety Krakowskiej" dotyczącej Piotra Cypryanskiego jako przewidywanego - i z dawna oczekiwanego - nowego dyrektora Bunkra Sztuki, nie mogłam się oprzeć napisaniu paru słów komentarza. Ustąpienie ze stanowiska dyrektora Muzeum Narodowego prof. Piotra Piotrowskiego i rekomendacja ministerialna na to stanowisko Agnieszki Morawińskiej - wciąż jeszcze aktualnej dyrektorki Narodowej Galerii Sztuki "Zachęta" oraz zapowiadane objęcie jej stanowiska przez dotychczasową wicedyrektor Hannę Wróblewską (bez konkursu dodajmy), zamieszanie wokół wyboru na stanowisko dyrektora CSW Zamek Ujazdowski Fabio Cavallucciego, mającego silne powiązania z Fundacją Galerii Foksal, której współzałożycielka Joanna Mytkowska jest obecnie dyrektorką Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie (i w nieustannie wirtualnej budowie po skandalu wokół konkursu architektonicznego na siedzibę Muzeum), skandal wokół konkursu na Polski Pawilon na Biennale Architektury w Wenecji, kłopoty z konkursem na dyrektora CSW w Toruniu a jednocześnie nieustanna, lecz cokolwiek papierowa (wirtualna) działaność OFSW, którego najnowszą inicjatywą ma być Kodeks Etyki Środowiska Sztuki Współczesnej, przyprawiają o zawrót głowy i napawają coraz większym zniechęceniem do zajmowania się sztuką współczesną w Polsce.

Jakiś czas temu - po zorganizowaniu wspólnie z Kamilem Kuskowskim 2. Międzynarodowego Biennale Sektor Sztuki w Katowicach (maj - lipiec 2009), które minęło bez echa, bo "Obieg" i inne pisma artystyczne, za wyjątkiem "Arteonu" nie miały kogo w celu napisania relacji wysłać do tak odległego o lata świetlne od Warszawy miejsca jak Katowice - postanowiłam zaprzestać działalności kuratorskiej na terenie kraju. Przygotowuję właśnie Międzynarodowe Biennale Grafiki Eksperymentalnej (wspólnie z Evą Möseneder) w Bukareszcie oraz wystawę polskich artystek pod hasłem WoMen's World, o którym jeszcze napiszę, tamże i czytając kolejne doniesienia o porażkach organizacyjno-regulaminowych w polskim środowisku artystycznym, oddycham z ulgą, że nie muszę brać w nich udziału. Transparentność działań jest w nim bowiem poddana nieustannej subwersji, prowadzącej do swoistej wersji obskurantyzmu. Jego dominującą cechą jest trzymanie się zasady, że lepiej jest przesuwać pewne osoby z jednego stanowiska na drugie (casus Marii Anny Potockiej w Krakowie, być może przyszły casus Agnieszki Morawińskiej), niż tworzyć sensowne procedury i mierzyć się z trudami wyłaniania (a tym samym prawdziwie merytorycznej oceny) kandydatów na rozmaite stanowiska w ramach konkursów o jawnych (od a do z) procedurach. Tłumaczenie, które pojawiło się zarówno w dyskusji "Zachęta" kontra reszta świata (w tym głównie środowisko architektoniczne i uczestnicy konkursu na Polski Pawilon) oraz tej toczacej się wokół ponownego rozpisania konkursu na stanowisko dyrektora Bunkra Sztuki, że nie można ujawniać przebiegu obrad ze względu na ich tajność i ochronę danych osobowych (czyich ja się pytam, skoro uczestnicy domagają się ich ujawnienia, a wydają się być najbardziej predestynowani do zarządzania własnymi danymi osobowymi), nie wydają mi się śmieszne (jak komentowali niektórzy), lecz raczej przerażające. Konkurs - zwłaszcza taki jak ten "wenecki" - jest rodzajem przetargu w ramach zamówienia publicznego, ogłasza go wszak Narodowa Galeria Sztuki i to ona jest instancją ferowanych w nim wyroków (choć powinny tam raczej zapadać merytorycznej decyzje). Interesujące jest jak szybko niewydolność struktur demokracji, przejawiająca się w kontrowersjach wokół przetargów państwowych, zainfekowała świat sztuki.

Powiedzmy sobie prawdę: jesteśmy prowincjonalnym środowiskiem artystycznym i sukces wystawy Mirosława Bałki w Hali Turbin, czy wygrana Polskiego Pawilonu podczas ostatniej edycji Biennale Architektury w Wenecji nic w tej kwestii nie zmienia. To indywidualne sukcesy poszczególnych artystów, którzy zapracowali na nie własnym wysiłkiem i konsekwencją twórczą, a nie oznaka wybitności sztuki z kraju nad Wisłą. W związku z tym, zamiast popadać w nieuzasadnione samozadowolenie, należałoby się wreszcie zabrać do roboty i zmusić samych siebie do etycznego postępowania, nie czekając na przyszły Kodeks. Przecież osoby przesuwane z różnych stanowisk na inne, zgadzają się na to, przecież "Zachęta" ramię w ramię z MSN czy ZUJEM narzeka na nietransparentność procedur. A jak przychodzi co do czego, to zamiatamy pod dywan, albo próbujemy idowodnić, że w tym konkretnym przypadku sprawa ma się inaczej, bo sytuacja wyjątkowa, bo to, bo owo. Nie! Sytuacja zawsze jest taka sama, neutralna, to my, poprzez nasze działania i decyzje, czynimy ją klarowną lub przeciwnie, zagmatwaną i niejasną. Pamiętam bardzo dobrze, co mówiły Morawińska i Wróblewska podczas Kongresu Kultury Polskiej. I co, Drogie Panie? Gdzie te szczytne hasła i ideały się podziały? Nie zawinili tu urzędnicy (ani państwowi, ani miejscy), na których tak lubią zrzucać winę osoby ze środowiska. Zawiniło samo środowisko i zawinia nieustannie, bo urzędnik to dla jego przedstawicieli głównie "idiota", którego można nakłonić do sprzyjania własnym celom. Właśnie własnym, a nie wspólnym, czyli sprawom poszczególnych kandydatów na, albo tych, co mają chrapkę, na różne stanowiska, bo - nie oszukujmy się - emerytura się zbliża, w niektórych przypadkach wielkimi krokami i trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu sobie jak najwyższej podstawy na poczet przyszłych świadczeń, a na myślenie o dobru sztuki w Polsce nie ma w tym myśleniu ani miejsca, ani czasu.

Magda Ujma w jednym z ostatnich wpisów komentuje wypowiedź Adama Mazura, według którego obciachem jest powoływanie się na pewnych autorów. Jak wynika z dalszych wywodów chodzi mu o de Mello, którego teksty Ujma przywołała w kontekście twórczości Leszka Golca i Tatiany Czekalskiej. Zgadzam się w pełni z Magdą, że zasadne i adekwatne jest sięganie do intelektualnego tła danego czasu, gdy omawia się twórczość danych autorów, a nie ahistoryczne sięganie po modnych w naszym momencie autorów (którym przecież nie odmawiam wartości). Co więcej jest to postawa jedynie słuszna, podobnie jak prowadzenie z artystami rozmów, nim się cokolwiek o nich napisze. Nie chodzi mi tu o krytykę, która byłaby relacjonowaniem poglądów artystów i niczym ponadto, ale o taką, która nie powstawałaby w oderwaniu od tego, co stanowi o sednie ich postawy twórczej, którą oczywiście obudowujemy następnie refleksją własną płynącą z obcowania z ich pracami. Jakiś czas temu - nie tak spektakularnie jak Kuba Banasiak, bo nie lubię tanich i głośnych gestów - zrezygnowałam z uprawiania krytyki sztuki, zwłaszcza na "Obiegu". Może jeszcze kiedyś do tej współpracy wrócę, nie mówię nie, ale stanie się to nie wcześniej, nim zniknie absurdalna maniera wprowadzona do polskiej krytyki sztuki przez nomen omen (?) "Krytykę polityczną". Instytucja ta - tak! uważam, że dziś jest to przede wszystkim instytucja, pomimo głośnych i banalnych wystąpień antyinstytucjonalnych jej członków - którą zajmę się pewnie kiedyś szerzej, lansuje mody na pewnych autorów. Zdaje się, że jest to przede wszystkim strategia marketingowa - bardzo udana zresztą! Skoro wszyscy, tak "Obiegowi", jak "Polityczni" krytycy nagle zaczęli powoływać się na Sławoja Żiżka, znaczy się należy po jego teksty - tłumaczone i wydawane głównie przez "Krytykę" - sięgnąć. Teraz mamy modę na Ranciera. By zacytować "klasyka" Jana Pietrzaka z przedstawienia Kabaretu pod Egidą z roku 1981: ciekawe ile sezonów będziemy tę modę nosić, naszą modę mini (tu w oryginale padało dopełnienie mini-demokrację, a w tym kontekście będzie to moda mini, mini-rancieryzna). Raczej krótko. A konkretnie do momentu, gdy przetłumaczony zostanie kolejny "guru", przed którym całe zastępy polskich młodych intelektualistów będą biły pokłony. Pamiętam moment, gdy ukazało się w Polsce tłumaczenie Spisku sztuki Baudrillarda. Dziełko to zostało na Zachodzie odebrane w sposób stosowny zarówno do jego objętości, jak i treści, zgodnie zresztą z założeniem samego autora, którego celem była przede wszystkim prowokacja środowiska intelektualnego, a nie tworzenie nowej teorii (oczywiście podanej do głębokiego i natychmiastowego wierzenia). Powrzało, powrzało, ale nikt eseju nie przyjął z powagą. U nas ciąglę pokutuje przekonanie, że o sprawach ducha/intelektu można tylko poważnie, tak na śmierć i życie. Może powinniśmy uważniej poczytać Marquarda, sami dla siebie a nie dla mody, zwłaszcza fragmenty dotyczące roli śmiechu (humoru, nie ironii) w rozważaniach intelektualnych? Może, ale pewnie nie poczytamy, bo przetłumaczono go dawno temu i moda już minęła. W związku z tą naszą powagą, rozstrząsano tekst symulakrysty na wszystkie możliwe sposoby, nicowano jak się dało, czyniono tytuł hasłami wystaw (np. jedna z odsłon projektu Sektor X zorganizowanego w dziesięciolecie Galerii Sektor w Katowicach, kurator: Stanisław Ruksza - oczywiście animator środowiska "Krytyki Politycznej" na Śląsku), poświęcano mu wystąpienia na konferencjach (np. referat dr Alicji Głutkowskiej-Polniak z UŚ podczas I Ogólnopolskiego Zjazdu Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego w Cieszynie w 2009 roku). Ciekawe jest to, że czyniąc to wszystko nie zauważano realnego spisku, który nie sztuka, nie artyści, ale ci, którzy twierdzą nieustannie, że są ofiarami niezrozumienia w Polsce prawideł sztuki współczesnej, tj. kuratorzy i "działacze", zawiązywali na naszych oczach, a często z naszym udziałem niestety. Spisek ten nie jest spektakularny, jest banalny, brak mu bowiem francuskiej finezji i elegancji. Polega na dobrym okopywaniu się na z góry upatrzonych pozycjach, przede wszystkim dyrektorskich (casus Krakowa i Warszawy). Najzabawniejsze jest nieustanne uprawianie przez Joannę Mytkowską (dyrektor MNS), Sebastiana Cichockiego (kurator MNS), Stanisława Rukszę (dyrektor CSW Kronika) i Adama Mazura (pracownik CSW Zamek Ujazdowski) krytyki instytucjonalnej. Żebyż to chociaż był przejaw ironii i dystansu do samych siebie, ale gdzie tam. Chodzi o to wyłącznie, że krytyka instytucji jest teraz "w modzie". Nosimy ją już kilka sezonów i nic nie wskazuje na to, aby miała szybko przeminąć. Krytykować teoretycznie krytykują, ale modele zdawna "do wyrzucenia" utrwalają, z mniejszym lub większym wdziękiem. Widzi mi się, że z największym wdziękiem robi to Sebastian. Więc sobie a muzom krytykują, a potem zakasują rękawy i siadają do kolejnej partii szachów, która polega głównie na bezmyślnym jeżdżeniu Gońcem tam i z powrotem. Pozory ruchu są, efektów brak....

poniedziałek, 4 października 2010

Harmonogramy

Początek października w świecie naukowców dydaktycznych to przede wszystkim czas walki o swoje miejsce w harmonogramie. Miejsce dodajmy, które zgodne jest z osobistymi preferencjami walczącego, a nie widzimisię układającego harmonogram. Jednak szczęście posiadania takich wpływów, które ułatwiałyby godzenie czyjejś silnej ekstrawagancji kompozycyjnej z własnymi pragnieniami i marzeniami, dane jest niestety niewielu i jak pokazał ostatni tydzień, nie należę niestety do tego grona wybrańców. Wiele rzeczy we współczesnym świecie już mnie nie dziwi. Nieodmiennie jednak wprawia mnie w osłupienie fakt powierzania odpowiedzialnej roli harmonogramisty osobie, która z rozmysłem i pełną świadomością, zgodnie z wewnętrznymi przekonaniami, postanowiła nie używać takich zdobyczy techniki jak telefon czy poczta elektroniczna i jednocześnie jest osobą nieuchwytną. Efektem jest sytuacja, w której być może jacyś studenci czekali dziś, lub czekać będą w ciągu nabliższych dwóch dni na moje pojawienie się na zajęciach, a ja nie będę miała różowego, zielonego, a nawet bladego pojęcia o tym ich oczekiwaniu. Popieram indywidualizm, pod warunkiem, że przynależy on ironicznej poetce, czyli nie skutkuje wyrządzaniem krzywdy społecznej innym. Prywatne języki są godną polecenia formą wyrażania siebie, jednak tylko wówczas gdy dotyczą manifestacji jednostkowych i nie uzurpują sobie pretensji do miana słowników powszechnych. Polecam niektórym uczelniom, aby do roli harmonogramistów wyznaczały jednostki mniej wyalienowane z rozentuzjazmowanego tłumu, które potrafią posługiwać się najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie przekazu informacji i posiadają elementarny szacunek wobec studentów. W innym przypadku może od razu zrezygnujmy z harmonogramów, a na zajęciach pojawiajmy się wyłącznie wówczas, gdy taka melodia nam w duszy zagra. Oczywiście licząc na to, że nadajemy na tych samych falach, co nasi studenci i nie zastaniemy pustej sali. O tempora, o mores. Zeszyciki nie wystarczają!

Tekst jest wyrazem mojej frustracji, jeśli jej stopień się zwiększy, zapewne zacznę ujawniać szczegóły tej, jakże drażniącej, procedury.

Poza tym przytłoczona analizami projektów Janka Simona i teorią gier, tudzież borykająca się z genderowymi hasłami, postponuję po raz kolejny wpis, choć ilość pomysłów narasta wprost lawinowo...

wtorek, 21 września 2010

Przerwa w programie

Wszystkich, których zadziwił brak newsów i innych doniesień (a także przepisów kulinarnych) informuję, że wylądowałam w dzikiej białowieskiej głuszy, z której właśnie powracam. Nowe doniesienia już w najbliższy weekend!

wtorek, 7 września 2010

Cucina italiana parte seconda


Ponieważ aura bynajmniej nas nie rozpieszcza i - zwłaszcza nad ranem - wyraźnie dają się odczuć pierwsze podmuchy jesieni, więc postanowiłam bronić odchodzącego lata, a nic tak dobrze nie wspomaga mych wysiłków jak eksperymentowanie z włoską kuchnią, oczywiście w towrzystwie dobrych filmów o gotowaniu. Swoją drogą to drugi ostatnio, po tańcu, temat amerykańskiej kinematografii. Po odgrzaniu takich hitów jak Fame, oraz kolejnych wersjach Step up tym razem w wersji 3D, to właśnie kulinaria mają się w Hollywood (i nie tylko) najlepiej, o czym wyraźnie zaświadcza sukces filmu Julie&Julia.

Patronem gotowania na dziś będą dwa filmy. Osobiście wolę orginał, nie tylko dlatego, że nosi tytuł Tylko Marta, co z oczywistych powodów czyni mi go bliskim, ale także ze względu na jego mniejszą ckliwość i znacznie lepszą obsadę.

Bella Martha [2001] to opowieść o szefowej kuchni Marcie Klein (Martina Gedeck), w której szalenie uporządkowanym życiu, całkowicie poświęconym jednej pasji - tworzeniu kulinarnych arcydzieł - pojawiają się niespodziewanie dwie osoby: ośmioletnia siostrzenica Lina (Maxime Foerste) i szalony włoski kucharz Mario (Sergio Casttellito).

W 2007 roku spece z Hollywood postanowili zrobić remake pod tytułem No Reservations (Życie od kuchni), angażując do roli Marthy James Catherine Zetę-Jones, a u jej boku lokując wypłowiałego blondyna Aarona Eckharta znanego głównie z kreacji w filmach Neila LaBute (In the Company of Men, Your Friends&Neighbours czy Nurse Betty) a w roli siostrzenicy jedną z mega dziecięcych gwiazd Abigail Breslin (Definitely, Maybe; My Sister's Keeper), wówczas jeszcze nie tak znaną, ale świetnie rokującą.

Jako zdecydowana fanka bezpretensjonalności wybieram Bella Martha, choć oczywiście wspaniała kuchnia jest także w No Reservations (zwłaszcza osławiony sos szafranowy - specialite Marty), ale jakoś bardziej przekonuje mnie kuchnia włoska w wykonaniu rdzennego Włocha, niż w wykonaniu chłopaka z Miami, który pojechał do Toskanii za miłością swojego życia. Miłość skończyła się szybko, przygoda z włoskimi kulinariami trwała znacznie dłużej, by nie powiedzieć, że była to fascynacja na wieki wieków.

Dla porównania dwa - niemal - identyczne fragmenty obu filmów.

Fragment od pojawienia się Mario w życiu Marty, po piosenkę Paolo Conte:




W tym fragmencie pierwsze pojawienie się Nicka (oczywiście zamiast zwykłej włoskiej canzony musi być opera) i "problem szaliczka" (przepraszam za jakość, ale jak widać, to jakiś azjatycki wsad):



W tym fragmencie natomiast Paolo Conte Via con me:





Tych, którzy zauważają więcej niż jedną (językową) różnicę, zachęcam do obejrzenia Bella Martha, pozostałych zapraszam do gotowania przy okazji seansu No Reservations.

A w menu mamy dzisiaj trzy pasty do wyboru i danie, które może służyć jako anti-pasta, ale może też być dobrym śniadaniem:

1. Panini con insalata valeriana, mozzarella e pomodori freschi

czyli kanapeczki z roszponką, mozzarellą i świeżymi pomidorami.

Potrzebujemy:

- 3 kromki pieczywa tostowego trzy ziarna (Schulstad)
- roszponkę w ilościach dowolnych ;-)
- jedną kulkę mozzarelli
- jeden pomidor





Kromki podgrzewamy w piekarniku na blasze (jedną stronę bez tłuszczu, potem obrót i możemy dać kilka kropel oliwy lub cienki plasterek masła, jak kto woli) - temperatura 150 stopni (podgrzewanie góra/dół).

Roszponkę płukamy. Pomidora oparzamy albo nie w zależności, czy lubimy skórkę wijącą się na zębach, czy nie ;-), kroimy w grube plastry. Mozzarellę także kroimy w grube plastry.

Wyjmujemy kromki, pokrywamy je grubo roszponką, nakładamy plaster mozzarelli i pomidora i rozkoszujemy się wyjątkowym połączeniem naturalnych smaków.

Ja osobiście nie przyprawiam tego dania niczym, bo jeśli wszystkie produkty są świeże i dobrej jakości, tęcza smaków sama spływa do naszych kubeczków i daje niezapomniane wrażenia.




Po tym wstępie przychodzi czas na konkrety, dziś do wyboru w menu mamy:

1. Casarecce con inslata valeriana, ricotta e pomodori secchi
[czyli makaron rurki o ciekawym, zawijanym kształcie z roszponką, serem ricotta i suszonymi pomidorami]

2. Tagliatelle con prezzemolo e pomodori secchi
[czyli makaron szerokowstążkowy w gniazdach z pietruszką i suszonymi pomidorami]

3. Casarecce con ricotta, basilico e pomodori tritati
[czyli makaron rurki z serem ricotta, świeżą bazylią i pomidorami w kawałkach]

Allora! jak mawiają Włosi. Zatem włączamy Paolo Conte (to na przystawkę) a następnie któryś z dwóch opisanych filmów i zaczynamy kulinarną przygodę:

Wersja 1

Potrzebujemy:

- odpowiedniego makaronu ;-)
- 1/2 opakowania sera ricotta
- 4 suszonych pomidorów (najlepiej robionych al forno i trzymanych w zalewie z kaparami)
- świeżą pietruszkę (taką, którą to my odcinamy od korzeni, a nie ktoś zrobił to za nas nim w ogóle jeszcze wiedziała, że trafi na sklepową półkę)
- odrobiny pestek z dyni
- 1/2 opakowania roszponki




Roszponkę wrzucamy na patelnię razem z pestkami dyni i podgrzewamy na niewielkiej ilości oliwy (i na "1" oczywiście).


Pomidory kroimy na cienkie paseczki, pietruszkę siekamy i wszystko razem mieszamy z ricottą.



Po ugotowaniu makaronu, odcedzamy go, a następnie wrzucamy na rozgrzaną roszponkę, po czym dokładamy ricottę i wszystko dokładnie mieszamy. Całość trzymamy jeszcze przez kilka minut na "1" pod przykryciem. A następnie nakładamy na talerz i sypiemy startym parmigiano.



Czas produkcji pokrywa się mniej więcej z pojawieniem się w życiu bohaterki problemu związanego ze śmiercią siostry i koniecznością podjęcia opieki nad siostrzenicą, co pociąga za sobą konsekwencje w postaci zatrudnienia drugiego szefa kuchni w restauracji Marty. No i zaczyna się to, co buduje atmosferę filmu. Subtelna (w pierwszej wersji) i nachalna (w drugiej) gra pomiędzy ambicją, flirtem, odpowiedzialnością a prawdziwą miłością, która nie może się obyć ani bez włoskich canzon, ani tym bardziej bez włoskiej kuchni.

Druga propozycja jest błyskawiczna w porównaniu z pierwszą, więc mamy szansę załapać się jeszcze na rozmowy Marty z sąsiadem, który bezskutecznie próbuje ją poderwać, nieustannie będąc odprawianym z kwitkiem.

Potrzebujemy:

- odpowiedniego makaronu (aha, ja robię wszystko w porcjach na 100 g makaronu, czyli na jedną osobę, przy większej liczbie osób trzeba odpowiednio przemnożyć składniki).
- 4 suszone pomidory
- świeża pietruszka
- zalewa spod pomidorów
- parmigiano lub grand padano




Makaron gotujemy (max. 6 minut), ja zawsze dokładam do wody kostkę Knorra z oliwą i ziołami. W tym czasie siekamy pietruszkę i kroimy pomidory w cienkie paseczki.

Przed odcedzeniem makaronu odlewamy nieco wywaru.

Odcedzamy makaron, a następnie wrzucamy go do tego samego garnka, w którym go gotowaliśmy i zalewamy odrobiną wywaru, dorzucamy pomidory i pietruszkę, a następnie dolewamy odrobinę oliwy spod pomidorów. Całość energicznie mieszamy gotując na "1". Po 3 min. przekładamy na talerz i sypiemy parmigiano.


Wreszcie wersja trzecia. Ta wymaga podobnego czasu przygotowania, jak pierwsza z propozycji.

Potrzebujemy:

- odpowiedniego makaronu
- 1/2 opakowania sera ricotta
- 1/2 puszki pomidorów w kostkach (ja używam Pudliszek) oraz zalewy, w której są trzymane
- sporej ilości świeżej bazyli

Makaron gotujemy (max. 6 min.). Bazylię drobno siekamy i mieszamy z serem ricotta. W tym czasie podgrzewamy kawałki pomidorów w zalewie (na "1"). W połowie gotowania makaronu mieszamy ricottę z pomidorami.



Odcedzamy makaron i dorzucamy na patelnię. Całość dokładnie mieszamy i trzymamy przez 2 min. pod przykryciem. Przekładamy na talerz i posypujemy parmigiano.




A potem jemy, jemy i jemy, popijając dobre wino i rozkoszując się piękną miłosno-kulinarną opowieścią na ekranie.

Buon appetito a tutti!