czwartek, 6 marca 2014

O Clarku, który nie chciał być Kennethem i weekendzie, który obrósł legendą


Skoro obiecałam, że moja aktywność blogerska wraca do formy, należy poprzeć tę deklarację faktami zmierzającymi póki co do nadrobienia straconego (?), no może łagodniej - nie w pełni wykorzystanego - czasu. Ten wpis zostanie zapewne uznany za przysłowiową "musztardę po obiedzie", ale doszłam do wniosku, że skoro powstał, to nie po to, żeby wpaść do blogerskiej szuflady postów napisanych i nigdy nie opublikowanych. Ale po kolei. 

Ostatni poniedziałek minął mi pod znakiem ośmiu godzin na lotnisku w Monachium, które wciąż pozostaje moim ulubionym portem przesiadkowym, nie tylko ze względu na darmową kawę, ale przede wszystkim względny spokój jaki oferuje podróżnemu, który musi się z nim zaprzyjaźnić na dłużej. Ponieważ strefa Wi-fi pozostawała poza moim zasięgiem, postanowiłam, że spędzę ten czas na drobnym nadrabianiu zaległości filmowych. Nie pytajcie mnie proszę, czemu zaczęłam właśnie od filmu Curtisa. Był to zapewne podszept filmowego diabła wodzącego na seansowe pokuszenie. Seans grzeszny (nie grzechu warty bynajmniej) ma to do siebie, że pozostawia niesmak intelektualny i poczucie straconego czasu, które trzeba odpokutować. Tym razem zgubiła mnie przyjęta lata temu praktyka nie czytania recenzji przed zapoznaniem się z filmem. Gdybym po nie siegnęła, wówczas pewnie Mój tydzień z Marilyn dawno już zniknąłby z dysku. Ale nie sięgnęłam. Miast tego nacisnęłam play i spędziłam kilkadziesiąt minut, które były katorgą gorszą niż przechodzenie przez dziewięć kręgów piekła. 

Pytanie, które przez cały ten czas cisnęło mi sie na usta brzmiało: Gdzie u licha jest w tym filmie umiejscowiony bohater/bohaterka? Jedyna sensowna odpowiedź brzmiała: bohaterem filmu jest samozadowolenie Curtisa i Hodgesa. Dotychczas reżyser Mojego tygodnia kojarzył mi się bardzo pozytywnie, przede wszystkim ze znakomitą adaptacją mojej ukochanej pisarki 2 połowy XIX wieku Elisabeth Gaskell w postaci miniserialu Cranford z niezapomnianą Judi Dench, która była jednym z filarów ratujących Mój tydzień, oraz udaną adaptacją Davida Copperfielda w ramach serii produkowanej przez BBC. Innymi słowy dał się poznać jako znakomity stylista, potrafiący wyczarować na ekranie magiczną aurę nie tylko Wiktoriańskiej Anglii. Nad tą ostatnią adaptacją Curtis pracował wspólnie z Hodgesem, który ponadto maczał swoje pióro w odmętach serialowego Rzymu. Okazuje sie jednak, że czym innym jest adaptowanie naprawdę dobrej literatury (Gaskell, Dickens) czy współpraca z silnym i kreatywnym zespołem (Rzym), czym innym natomiast przeniesienie na ekran niezbyt wysokich lotów memuarów "trzeciego asystenta reżysera", który - w każdym razie we własnych wspomnieniach - przeobraża się w "pierwszego towarzysza cierpień MM". Dość powiedzieć, że obaj panowie na tej adaptacji kompletnie polegli. 

Zacznijmy więc od początku, który jeszcze nie zapowiada ostatecznej katastrofy.

Oglądając film Mój tydzień z Marilyn dajemy się początkowo uwieść lekkości opowieści, szybkim zwrotom akcji, nadmiarowi postaci i całemu temu zgiełkowi, który – jak uczy nas historia kinematografii – jest nieodłącznym towarzyszem pracy na planie. Jednak uważny, a przede wszystkim wymagający widz, wkrótce zada sobie pytanie, na które prawdopodobnie do końca seansu nie znajdzie właściwej odpowiedzi – Gdzie jest bohater? O kim jest ten film? Teoretycznie bohaterów jest dwoje: Marilyn Monroe, któej imię pojawia się już w tytule filmu i Colin Clark – chłopiec, który chciał pracować w filmie, a przy okazji był synem Kennetha Clarka znanego szerszym kręgom jako autor publikacji Akt - studium idealnej formy (z którą kilkadziesiąt lat później intelektualne boje toczyć będzie Lynda Nead) oraz producent, współautor i narrator znakomitej serii BBC pt. Civilisation. Ostatecznie młodzieńczy bunt Colina, który definitywnie nie chciał być jak ojciec zaprowadzil go na krzesełko reżysera Cywilizacji, a potem także wielu innych filmów o sztuce. Innymi słowy był Colin Clark chodzącym dowodem na to, że od tradycyjnej brytyjskiej rodziny trudno uciec, zwłaszcza, gdy jest to rodzina Lorda Clarka of Saltwood. Ale ten jeden raz w życiu się zbuntował, choć uważny widz dostrzeże, że na nic by mu się nie przydała ani determinacja, ani napędzająca bunt niezgoda na "bycie jak ojciec", gdyby na jednym z przyjęć przez tego ojca wydawanaych nie poznał Sir Laurence'a Oliviera, który przy szampanie obiecał mu pracę w filmie. Biorąc pod uwagę późniejsze losy Clarka nie ma się co dziwić, że z takim sentymentem wspominał jeden tydzień swojego życia i przekuł go w aż dwie książki: The prince, the showgirl and me: the Colin Clark Diaries wydaną w 1995 roku i o pięć lat późniejszą pozycję My week with Marilyn. O tym, że kompleksu ojca, podbnie jak kompleksu starszego brata - polityka Alana Clarka - nie pozbył się niemal do ostatnich dni, świadczy wydana na pięć lat przed śmiercią książka Younger brother, younger son: A memoir. Mówiąc w skrócie, lubił się Colin zwierzać publicznie ze swoich kompleksów i przemyśleń, a że nie były one wyjątkowe, to i materiał je podsumowujący nie należy do literatury wysokich lotów. 

 Wróćmy jednak do filmu i poszukiwań bohatera. Czy bohaterką jest Marilyn – cóż, możemu uznać, że owszem, jeśli przyjmiemy, że reżyser chciał zilustrować to, co wypisywały na jej temat brukowce, czyli fakt, że była - zdaniem niektórych - głupiutka, zbyt naturalna, zagubiona, zdolna, ale uzależniona od wszystkiego, co dawało jej choć na moment zapomnieć, że ci, którzy ją zatrudniają i podziwiają jednocześnie nienawidzą jej i wyśmiewają, gdy tylko zamkną się za nią drzwi. Wiemy to wszystko nie od dziś. Obraz stworzony na ekranie przez Michelle Williams nie przekonuje nas ani mniej, ani bardziej, niż inne, które znamy. Osobiście nie podzielam zachwytów nad grą Williams, choć skądinąd cenię sobie inne jej role. Jej kreacja nie dokłada też do wizerunku Monroe niczego nowego, nie zmienia także perspektywy postrzegania starych kwestii. Innymi słowy dostajemy obraz Marilyn jakiego się spodziewaliśmy, bo taki właśnie wykreowany został na długo przed tym, jak Simon Curtis wpadł na pomysł, aby o niej opowiedzieć posiłkując się książką Colina Clarka wydaną w 1996 roku. 

Czy bohaterem może być Colin? Cóż, nie jest na tyle interesujący, żeby jego losy mogły w jakikolwiek sposób uwieść widza. To, co najciekawsze w jego postaci, kreowanej przez Eddiego Redmayne’a zostało potraktowane skrótowo i pobieżnie, a jego relacja z Marilyn nie wybiega poza ilustrację słów wypowiadanych przez Dominica Coopera: "przez dwa tygodnie będzie jak w bajce, a potem cię wyrzuci, jak niepotrzebny śmieć" (cytat niedokładny, ale oddający istotę rzeczy). Jest ponadto Colin wcieleniem klasycznego naiwnego zbawcy zagubionej kobiety. 

Marilyn wypowiadająca co chwila słowa o tym, jak bardzo pragnie i potrzebuje miłości i Colin, który z przekonaniem – które raczej nas widzów nie przekonuje – mówi, że nigdy jej nie opuści, że nie chce dziewczyny, z którą się spotykał, że kocha Marilyn, jest postacią zupełnie pozbawioną wyrazu. W dodatku Redmayne, znany dotychczas - jeśli w ogóle zauważany - z ról bardzo drugoplanowych, po prostu nie jest w stanie wlać życia w papierową figurkę rozpisaną przez Hodgesa. 

W ten sposób na ekranie mamy dwie marionetki, które wypowiadają mnóstwo ogranych fraz, a intymna scena między Marilyn i Colinem jest jedną z najbardziej naiwnych bufonad, jaką zdarzyło mi się widzieć ostatnio w kinie. Nawet w komediach romantycznych – z natury rzeczy sztampowych i naiwnych – nie robi się już tego w taki sposób. Naiwność bijącą z ekranu trudno także uznać za stylizację na kino, w jakim grała Marilyn. To co najwyżej karykaturalne wyobrażenie o tym, jak filmy robiono i przede wszystkim jakie filmy robiono. Miotają się więc po ekranie Marilyn i Colin, między nimi miotają się dodatkowo Larry (Laurence) Olivier, Vivian Leigh, agent Marilyn, jej „anielica stróż“ - cóż za stracona rolą dla znakomitej Zoe Wanamaker, niezapomnianej jako Ariadna Oliver, pisarki i bliskiej przyjaciółki Herculesa Poirota - i tuzin innych postaci, równie marionetkowych i naiwnie przedstawionych. Odnoszę wrażenie, że słowa, które wypowiada Olivier opisując produkcję, którą właśnie stara się zrealizować – it’s a light comedy, how much feeling can it possibly required – jak ulał pasują do przekonania jakie żywił Curtis tworząc swoje „dzieło“. Problem polega na tym, że zrealizowanie lekkiej komedii wymaga bardzo wiele wyczucia i wczucia ze strony aktorów i reżysera. Inaczej na ekranie pojawia się najgorszy rodzaj farsy i tak jest właśnie w przypadku Mojego tygodnia. Najwyraźniej owego wyczucia zabrakło zarówno reżyserowi, jak i odtwórcom głównych ról. 

Poza straconym czsem, szkoda mi najbardziej Judi Dench, która jak zwykle była bezkonkurencyjna na ekranie i która potrafiła ze swojego cameo uczynić jedyny godny zapamiętania fragment tego filmu, niemal tak, jak czyniła Marilyn pojawiając sie na ekranie w latach 50. Być może to właśnie postać grana przez Judi Dench jest tym, dla czego warto było ten film obejrzeć. To w końcu ona wypowiada jedyną sensowną kwestię w całym filmie, która nie wydaje się być aż tak naiwna jak pozostałe, choć nie jest też nadspodziewanym odkryciem, jest jednak prawdą i to prawdą interesującą, a to już wiele. Nikt z tu obecnych nie wie, jak grać przed kamerą, ale ty wiesz, to rzadki dar – mowi Dench do Monroe, odsłaniając prawdopodobnie najbardziej istotny element fenomenu MM. Gdy dodamy do tego opinię Vivian Leigh granej znakomicie przez Julię Ormond, że jest już za stara, aby grać w filmie, uzyskujemy obraz kina, jaki jeszcze niedawno obowiązywał, dopóki geniusz Judi Dench, Kathy Bates, Diane Keaton i Meryl Streep nie udowodniły, że jest zupełnie inaczej. Odbierając Oscara za tytułową rolę Jasmine w filmie Woody'ego Allena Cate Blanchett powiedziała, że przyznanie jej nagrody przez Akademię dowodzi, że historie o kobietach mogą okazać się sukcesem i przyciągnąć do kin szeroką publiczność. 

Zgadzam się z nią, pod jednym warunkiem, że nie będą to tak naiwnie opowiedziane historie, które powodują, że nie są one ani opowieściami o interesujących kobietach, ani historiami ciekawych mężczyzn, a szkoda.....

wtorek, 4 marca 2014

Co z tym Śląskiem?

Jak to zwykle bywa z planami są, a potem i tak wypada zrobić coś innego. Pierwszy wpis po długiej przerwie jaką sama sobie zgotowałam znaczną ilością starych-nowych obowiązków miał być najpierw o książce Joanny Bator, potem o sztuce najnowszej, potem jeszcze o pewnym filmie, wreszcie o ważnych dla mnie utworach, książkach itp. W trakcie kolejnych wolt pęczniała zakładka postów nieopublikowanych, rozrastał się arsenał pomysłów notowanych w moim Blackberry między jedną przesiadką a drugą, a postów opublikowanych jak nie przybywało, tak nie przybywało. Ale dzisiejsza poranna prasówka zrobiona pod strzechą International Center of Graphic Arts w Lublanie, gdzie właśnie rozpoczynam tygodniowy pobyt twórczy - co niewątpliwie zobowiązuje - zadziałała na mnie jak... płachta na byka. 
W zasadzie oddziaływanie takie miał jeden tekst, opublikowany 3 lutego 2014 przez Michała Kubienieca na portalu Magazynu SZUM. Tekst ów [http://magazynszum.pl/krytyka/dzieje-sie-na-slasku] dotyczący kondycji sztuki współczesnej na Śląsku, prawdziwy do bólu spowodował, że jako rodowita Katowiczanka nie mogłam przejść nad nim do porządku dziennego. Z jednej strony trudno się z Kubieniecem nie zgodzić, gdy pisze, cytuję, że: Nominacja Dominika Abłamowicza na dyrektora Muzeum Śląskiego przechodzi bez większego echa. Nie ma dyskusji, krytycznych wypowiedzi i pytań, chęci rozmowy o przyszłym programie. Sytuacja nie do pomyślenia w innym polskim mieście. Nowy, piękny gmach z ogromną przestrzenią wystawienniczą i całkowity brak zainteresowania środowiska. Czy ktoś z pokolenia 30–40 latków stanął do udziału w konkursie, podjął próbę zmiany, zaproponował inną narrację? Oczywiście, że nie! W takiej sytuacji nie narzekajmy więc, że będziemy mieli kolejną martwą instytucję, która jednak miała duże szanse na stanie się wizytówką regionu. W cytowanym fragmencie uderzyło mnie zwłaszcza jedno zdanie. To dotyczące braku inicjatywy ze strony 30-40 latków. Rzeczywiście, coś jest nie tak. Kiedy inne miasta: Kraków, Poznań, Toruń, ogłaszały konkursy na dyrektorów dużych instytucji kultury chętnych nie brakowało. I to właśnie tych wywodzących się z pokolenia, o którym wspomina i którego bierność słusznie piętnuje Kubieniec. Dlaczego więc w Katowicach taka walka nie miała miejsca, a że nie miała świadczy fakt, że poza byłym dyrektorem, do konkursu stanął przedsiębiorca, samorządowiec i poeta! Pamiętam jeszcze dobrze konkursy na stanowisko dyrektora Bunkra Sztuki - instytucji, która moim skromnym zdaniem dryfuje w kierunku kolejnej rafy, która tym razem może się okazać nie atolem, lecz górą lodową na miarę Titanica - i ten z połowy pierwszej dekady XXI wieku i następne. Pamiętam emocje środowiska, ale pamiętam także, że w konkursie udział brali przede wszystkim ludzie związani ze sztuką: historycy sztuki współczesnej, kuratorzy, galernicy, krytycy sztuki, a nie samorządowcy czy przesiębiorcy! Pod tym względem ma więc Kubieniec rację, coś się dzieje niedobrego na Śląsku i to nie od wczoraj. 
Nie chcę w tym miejscu rozpisywać się na temat mojej opinii o powodach zwolnienia dyrektora Jodlińskiego, gdyż nadal trudno mi zrozumieć argumenty wysuwane przez jego przeciwników, a przede wszystkim przez przeciwników scenariusza wystawy, który stał się gwoździem do trumny znakomitego moim zdaniem dyrektora, bo nadal nie pojmuję jak można mu było zarzucać, cytuję ponownie: eksponowanie niemieckich i regionalnych wątków w historii Śląska, kosztem polskich tradycji. Czytając te słowa miałam wrażenie, że nie tylko PRL jeszcze trwa, lecz że właśnie się zaczyna. Oto znowu nastały lata 50., Katowice stały się Stalinogrodem i wszyscy dookoła udowadniają Ślązakom, że Niemców nigdy tu nie było, że Śląsk zawsze był polski, że śląskość to jakaś mżonka, bo liczy się polska tradycja. Jak się skończyła miłość Ślązaków do polskich tradycji, najlepiej pokazał Kazimierz Kutz w "Perle w Koronie" i nie ma sensu do tego wracać. Nie było Niemców na Śląsku - teza to interesująca i zgrabnie wpisująca się w historyczną metodę pisania "historii niebyłych" uprawomocnioną przez francuskiego historyka Alexandra Demandta, na szczęście nie w celu - jak to ma miejsce w tym przypadku - wypaczania historii, lecz głębszego zrozumienia rządzących nią mechanizmów. Skoro Niemców nie było to kto wybudował Giszowiec i Nikiszowiec, który polskie władze tak pięknie żelbetem rosnącym na dwadzieścia pięter zniszczyły? Skoro nie ma śląskości to dlaczego poprawnego zachowania dzieci na drodze uczy się w ramach akcji "Sznupek". Konia z rzędem temu, kto nie będąc ze Śląska wie co to jest sznupek, hajzok, gulik i tym podobne i dlaczego wszyscy palacze namiętnie poszukują aszynbechera. Nie było Ślązaków i Niemców, to czemu jeden z ważniejszych projektów wymiany artystycznej pomiędzy regionem a Niemcami nazywa się Klopsztanga [http://bbbjohannesdeimling.de/index.php?/curatorial/klopsztanga/]. Niemcy rozumieją co to znaczy, Ślązacy rozumieją doskonale, a reszta Polski jakoś nie bardzo, ciekawe czemu? No ale dość o sprawach pobocznych, wróćmy do głównego tematu. 

Dlaczego w Katowicach sztuka współczesna nie wypala? trudno powiedzieć, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że miasto ma naprawdę znakomite możliwości. Marzą mi się takie przestrzenie w Krakowie jak galerie Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek (stanowisko dyrektora też poszło w nieśląskie ręce), Ronda Sztuki czy nowo powstającego Muzeum, nie miałabym wtedy problemu z wymyśleniem, gdzie i jak przygotować następną edycję MTG.  Miejce jest - i to niejedno - a potencjału jakoś nie widać. Może dlatego, że tak wielu nas ze Śląska wyjechało. Najwięcej najpierw do Krakowa, chapeau bas! przed Stachem Rukszą, że nigdy go Kraków nie uwiódł do końca i za jego pracę u podstaw w bytomskiej Kronice, potem do Poznania i Warszawy. To tam, w innych miastach, pędzimy żywot na ogół wcale nie lekki, ale w sztukę zaangażowany. Po drugie, nie ma w Katowicach silnego środowiska historyków sztuki współczesnej, ci, którzy są w instytucjach, jak wspomniany Stach Ruksza, czy wymieniana przez Kubienieca Marta Lisok, kształcili się jeszcze w Krakowie, bo wówczas kierunku takowego na UŚ nie było. Teraz jest i efektów jakoś nie widać. Tyle lat walki o Instytut nie zakończyło się zwycięstwem po jego uruchomieniu. No ale jak mogłoby być inaczej, skoro sama zrezygnowałam ze stawania do konkursu na adiunkta, bo warunkami sine qua non była znajomość języka niemieckiego i zainteresowanie sztuką śląską. Zwłaszcza to drugie wymaganie było jakby rodem z XIX wieku. Chcąc mieć specjalistów wyłącznie od sztuki śląskiej sami skazujemy się na prowincjonalizm, nie dziwmy się zatem, że nikt nas potem nie rozumie. Bo czym innym jest przyznać, że Śląsk ma swoją specyfikę, a czym innym zamknąć się w jej ramach. Sami piszemy historię podziału na centrum i peryferia, zamiast pisać ją metaforą ramy i kon-tekstu. Sami doprowadzamy do tego, że położone na wschodzie Polski miasto, które było centrum tylko w Polsce Jagiellonów - choć i wówczas nie do końca - jest w naszych oczach alfą i omegą. Postawa to bardzo kolonialna, pytanie tylko dlaczego chcemy się dać skolonizować. 

Wiem, usłyszę zaraz głosy, że to Warszawa jest dysponentem środków. Jest to oczywista nieprawda, środki są w Unii, środki są w Funduszu Wyszehradzkim, w Fundacji Polsko-Niemieckiej i w wielu innych miejscach. Środki są w Tauronie i IBM, bo te firmy wybrały Katowice na swoje siedziby i bardziej je intersuje wspieranie tego, co blisko, niż tego, co daleko. Innymi słowy Śląsk ma olbrzymi potencjał, realny nie papierowy, a narzekanie do niczego nie prowadzi. Inna sprawa, że brakuje na Śląsku integracji środowiska, co widać nawet w cytowanym artykule, którego autor zaczyna od stwierdzenia: Na początku roku odbyły się na Śląsku dwie debaty, których celem było podsumowanie i opisanie tego, co dzieje się obecnie w sztuce współczesnej w regionie. Pierwsza zorganizowana została przez CSW Kronika, a druga przez nową katowicką galerię Dwie Lewe Ręce. Na pierwszą niestety nie dotarłem, natomiast drugą przygotowałem wspólnie z jej właścicielem, Maćkiem Skoblem. Bardzo niedobrze, że nie dotarł Pan na tę pierwszą debatę i że dotarł Pan tylko na tę, którą sam organizował. Może lepiej byłoby zrobić jedną wspólną debatę i spotkać się razem. Jak mawiają rewolucjoniści "policzyć się", zbadać swoją siłę, zawiązać sojusze, a nie spotkać się osobno po to, by pogadać, a zwłaszcza ponarzekać. Z gadania nic nie będzie! Gadanie jest bardzo nieśląskie! Śląskie są czyny! Od kilkunastu lat głoszę w Krakowie to, uchodzące w tym mieście za heretyckie, przekonanie o wyższości czynów nad gadaniem. Od kilkunastu lat podkreślam, że działanie jest tym, czego nauczył mnie Śląsk, jest moim "małoojczyźnianym" dziedzictwem. 

I nagle okazuje się, że na Śląsku już też tylko potrafią gadać... i to w dodatku na odległość... Niedobrze, bardzo niedobrze!