niedziela, 11 września 2011

Pożegnania i powitania

To kolejny wrzesień, który mija pod znakiem niepewności. Spośród mglistych obietnic, niepotwierdzonych zapewnień i niepodpisanych umów, trudno wyłuskać kszałt nadchodzącego roku akademickiego. W głowie oczywiście czai mi się najlepsza z możliwych wizji, ale boję się na razie dopuszczać ją zbyt śmiało do głosu, żeby się do niej za wczasu zbytnio nie przyzwyczaić. Tkwię więc trochę na rozdrożu, rozpatrując szereg możliwości i niemożliwości, czekając na skrystalizowanie się wreszcie jakiejś formy nadchodzących tygodni. Zdecydowanie nad ostatnimi dniami unosi się nieco, jak rozpaczliwy duch z przeszłości, cytat - zdanie zapisane w 1920 roku przez Wirginię Woolf na kartach jej dziennika: Nie lubię, kiedy czas łopocze koło mnie. W następnym zdaniu Virginia pisze: Cóż, zatem praca. Jak jednak się nią zająć, gdy zewsząd tyle niewiadomych?

Póki co pożegnałam więc sierpień, który upłynął nam pod znakiem spotkań towarzyskich, nadrabiania czasu i słów pomiędzy ludźmi, dla których znów może zabraknąć minut w nadchodzących miesiącach, albo z tymi, którzy wyjadą, ulecą gdzieś daleko i spotkanie z nimi stanie się wydarzeniem, a nie prostą codziennością. To był także czas nadrabiania, w miarę możliwości, zaległości lekturowych. Na początku sierpnia moja podręczna półka-biblioteczka prezentowała się tak:







Teraz nie ma już na niej: Magnetyzera Konrada T. Lewandowskiego (bardzo polecam tym, którzy lubią political fiction unurzaną w latach 20. XX wieku, mniej tym, których cieszą naprawdę krwiste kryminały), Biegunów Olgi Tokarczuk (polecam wszystkim, którzy zachłannie gromadzą małe fragmenty życia i lubią oglądać cudze zbiory), Sprawiedliwości owiec Loonie Swann (polecam tylko tym, którzy mają cierpliwość czytania połowy złej książki, żeby doczekać się poprawy), Małej Angielki Catherine Sanderson (już o niej wcześniej pisałam, ale polecam tylko tym, ktorzy naprawdę potrzebują czytadła, poza sezonem wakacyjnym raczej odradzam), Berlińskiego dzieciństwa Waltera Benjamina (polecam tym, którzy kochają słowo "bona" i niechętnie wymieniają je na "fille-au-pair", przy czym zastrzegam, że trzeba mieć wyrozumiałość dla tłumacza), Harrego Pottera i kamienia filozoficznego J.K. Rowling (to nadrabianie luki sprzed lat, teraz znacznie przyjemniejsze, bo w ramach wspólnego głośnego czytania), Żywotów najsłynniejszych malarzy Giorgio Vasariego (dla wszystkich, którzy lubią kilometrowe spisy inwentaryzacyjne rojące się od błędów i zabawne, a często nieprawdziwe historie o artystach, dla mnie prawdziwa kopalnia konwencji biograficznych do dziś z lubością wykorzystywanych przez pokolenia tych, którzy próbują nam przybliżyć swoimi opowieściami wszelkie sławy) oraz Społeczeństwa przejrzystego Gianniego Vattimo (ja czytam to jak czytadło, ale zapewne są tacy, którzy dostrzegają w nim głębię). Na razie z żelazną dyscypliną staram się tam nic nowego nie dokładać, dopóki wszystkie książki już ułożone nie znikną.

A co przede mną. Przede wszystkim praca nad tekstami. Zebrało się kilka referatów pokonferencyjnych, które wymagają doszlifowania, parę zaległych tekstów o artystach, wreszcie nieustanna praca nad powieścią, która ostatnio odbywała się jakby nieco z doskoku. Ale kto wie, może gdy spełni się najlepsza z wizji, nowy rok akademicki będzie dla mnie rajem "higieny pracy naukowej", zobaczymy. Póki co tkwię sobię w zawieszeniu, licząc na to, że jeśli będę spadać to powoli, a nie nazbyt gwałtownie...