czwartek, 27 października 2011

Jesienne Impresje

Pozostając w jesiennym klimacie i udowadniając niedowiarkom, że jesień ma w sobie pełną paletę barw...


W drodze na uczelnię w chłodny środowy poranek...


Celowe nieostrości w impresjonistycznym stylu - z okna na Mazowieckiej.

O Nim, o Niej i o Tym Trzecim

Znów od kilku tygodni chodzą za mną w dwójkę. Ona z nieodłączną lufką, która miała chyba ze dwadzieścia centymetrów i On w płaszczu z futrzanym kołnierzem. Rozpięci gdzieś pomiędzy słowami zamkniętymi w Jej Dziennikach i frazami wyjętymi z Jego Zbioru listów, który nabyłam podczas pobytu w Muenster, w Muzeum usytuowanym na przeciwko gargantualnej romańskiej świątyni. Ona ze swoją emocjonalną obserwacją świata przekładalną na niezwykły język nadmiaru słów upchanych w strumień świadomości i On zamknięty w lapidarnych słowach, etatowy Ironista, błazen i kuglarz z twarzą-maską patrzący na toczące się wokół szaleństwo. Czasem dołącza do nich jeszcze jeden towarzysz, zdystansowany, obserwujący, Ten, który dał się sfotografować Nadarowi, choć nienawidził fotografii, wycofany i nonszalancki jednocześnie. Chodzą ze mną bo nadeszła jesień. Wyjątkowa, niezwykła, rozbrzmiewająca kolorystyczną feerią. Narzucająca się ze swoim chłodem o poranku i gorącymi promieniami w południe. Chodzą za mną, bo jesień dla mnie to czas przemian, wykluwania się tego, co dopiero ma nadejść, a któż mógłby być lepszym patronem przemian niż ci, którzy całe życie tkali swoje biografie niczym Atanazy Bazakbal (i znowu jesień w tle!) jak prawdziwe dzieło sztuki. Moja jesień pachnie cynamonem, którego zapach wybiega już ku Świętom. Jesień to wszystkie pory roku w jednej: lato z gorącym słońcem, wiosna z soczystą zielenią, zima z pierwszym śniegiem i wreszcie sama jesień tkająca z tych wszystkich elementów niezwykły patchwork melancholii, ekscytacji i oczekiwania. Obserwując ukradkiem moich towarzyszy zauważam uderzające podobieństwo Jej późnych zdjęć i Jego Rose Selavy. Podobieństwo niezwykłe bo uwiecznione w bliskiej odległości. Jego pierwsze eksperymenty z Man Ray'em miały miejsce w 1921 roku, Jej fotografia, która przykuła moją uwagę, pochodzi z 1927 roku. I Ten Trzeci, też wielki modernista. Właściwie od niego wszystko się zaczęło, a dzięki Szachiście uzyskało swoje domknięcie. Dwóch Francuzów i Brytyjka w jesiennej mgle otulającej Planty, która tak dobrze pasuje do dystansu, jaki mieli do otaczającego ich świata. Ach! Z przyjemnością zasiadłabym z nimi do wspólnego imbryka parującego cynamonową herbatą! I zasiadam, ale do Rozmaitości estetycznych, Dzienników i Listów - wyjątkowa przyjemność płynąca z jesiennej lektury.


Virginia Woolf w 1927 roku. Źródło: http://kaykeys.net/passions/virginiawoolf/index.html

Marcel Duchamp jako Rose Selavy, 1921, fot. Man Ray. Źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Rrose_S%C3%A9lavy

czwartek, 6 października 2011

Uwaga na marginesie ostatnich lektur - bynajmniej nie podnosząca na duchu.

Jestem po lekturze dwóch zupełnie różnych książek, które spaja chyba tylko unoszący się nad nimi duch romantyzmu, ale nie o tym chciałam dziś pisać. Powodem zalogowania się na blogera jest nonszalancja i dezynwoltura współczesnych polskich korektorów. Za przykład biorę książkę Marii Janion Kobiety i duch inności [Edycja Jubileuszowa (sic!), nomen omen wydawnictwa Sic! właśnie, której korektorką była Ewa Mościcka] oraz popularno-naukową rozprawę Richarda Holmesa Wiek cudów. Jak odkrywano piękno i grozę nauki [Wydawnictwo Prószyński i S-ka, korektor: Andrzej Masse]. Obie książki to przykłady dzieł znakomitych, jednak przyjemność płynąca z ich lektury została znacząco zaburzona przez całkowicie nieodrobioną pracę domową, jaką była "robota korektorska". Nie mam siły cytować rozlicznych przykładów złączonych wyrazów w książce Holmesa, czy olbrzymiej ilości nieścisłości gramatycznych polegających m.in. na powtarzaniu niektórych wyrazów, co czyni z części zdań raczej brudnopis tłumacza, który wypróbowywuje dostępne możliwości translatorskie, niż poddaną korecie i ostatecznie wydaną książkę (wcale nie tanią dodajmy!). Jeśli jednak chodzi o książkę Janion nie mogę oprzeć się pokusie przytoczenia dwóch najbardziej karygodnych moim zdaniem przykładów, wyobrażając sobie jednocześnie minę dostojnej profesorki, gdy do jej ręki trafił autorski egzemplarz. Słabo musiało jej się zwłaszcza zrobić, gdy dotarła do strony 254 i przeczytała takie oto zdanie: "Komornicka osadziła się w tej samej przestrzeni realnej i symbolicznej, w której Virginia Woolf będzie przedstawiała myśl znajdującą się w słynnej książce Wspólny pokój (1929)"! Nie to nie MOJA pomyłka, tak właśnie stoi w zdaniu na rzeczonej stronie 254 JUBILEUSZOWEJ podkreślam edycji dzieł w wydawnictwie Sic!. Aż ciśnie się na usta stwierdzenie, jakie wydawnictwo, taka jubileuszowa edycja. Ja rozumiem, że imć Pani Mościcka mogła przeoczyć fakt, że na stronie 344 w słowie "też" zabrakło kropki nad "z" i zdanie to brzmi aktualnie: "Może tez dlatego to uczynić, że mit Ifigenii staje się mitem Feniksa", choć tyz brzmiałoby nie tylko bardziej poprawnie, ale także z pewnością bardziej spektakularnie, ale przeoczenie nieprawidłowego tytułu "słynnej" jak podkreśla sama Janion książki Woolf, to już doprawdy szczyt. Zwłaszcza, że dwie strony dalej tytuł opowiadania (a w zasadzie wykładu) Virginii Woolf jest już napisany poprawnie. Swoim przeoczeniem p. Mościcka nie tylko zaburzyła tok mojej lektury, ale tym jednym gestem przekreśliła ideologiczne znaczenie tekstu Woolf, w którym najistotniejsze jest właśnie posiadanie WŁASNEGO a nie WSPÓLNEGO pokoju przez kobietę-intelektualistkę! Zastanawiam się, po co istnieje funkcja korektora, skoro i tak nie służy ona ustrzegnięciu czytelnika przed wybiciem się z przyjemności lektury z powodu dysonansu poznawczego, jaki czai się na kartach kolejnych książek, gdyż niestety dwa podane w tym wpisie przykłady to jedynie czubek wierzchołka góry lodowej. Pamiętam, jak Moja Mama zwróciła mi uwagę na równie kuriozalny przykład pochodzący, uwaga, uwaga z Niezbędnika Inteligenta (sic!) dodatku do tygodnika "Polityka". Otóż znalazło się tam przedziwnie dla osoby wykształconej brzmiące (i wyglądające) słowo: kałkaski. Cóż widocznie osoba wykształcona i inteligent to dla dziennikarzy "Polityki" nie są wyrazy synonimiczne. Chwała Bogu osoba wykształcona wie, że jak owczarek to tylko kaukaski! Oszczędzę sobie i Czytelnikom tego wpisu relacjonowania rozmowy mojej Rodzicielki z Redakcją "Polityki", gdyż jej poziom był równie żenujący, jak rzeczonego Niezbędnika...

niedziela, 11 września 2011

Pożegnania i powitania

To kolejny wrzesień, który mija pod znakiem niepewności. Spośród mglistych obietnic, niepotwierdzonych zapewnień i niepodpisanych umów, trudno wyłuskać kszałt nadchodzącego roku akademickiego. W głowie oczywiście czai mi się najlepsza z możliwych wizji, ale boję się na razie dopuszczać ją zbyt śmiało do głosu, żeby się do niej za wczasu zbytnio nie przyzwyczaić. Tkwię więc trochę na rozdrożu, rozpatrując szereg możliwości i niemożliwości, czekając na skrystalizowanie się wreszcie jakiejś formy nadchodzących tygodni. Zdecydowanie nad ostatnimi dniami unosi się nieco, jak rozpaczliwy duch z przeszłości, cytat - zdanie zapisane w 1920 roku przez Wirginię Woolf na kartach jej dziennika: Nie lubię, kiedy czas łopocze koło mnie. W następnym zdaniu Virginia pisze: Cóż, zatem praca. Jak jednak się nią zająć, gdy zewsząd tyle niewiadomych?

Póki co pożegnałam więc sierpień, który upłynął nam pod znakiem spotkań towarzyskich, nadrabiania czasu i słów pomiędzy ludźmi, dla których znów może zabraknąć minut w nadchodzących miesiącach, albo z tymi, którzy wyjadą, ulecą gdzieś daleko i spotkanie z nimi stanie się wydarzeniem, a nie prostą codziennością. To był także czas nadrabiania, w miarę możliwości, zaległości lekturowych. Na początku sierpnia moja podręczna półka-biblioteczka prezentowała się tak:







Teraz nie ma już na niej: Magnetyzera Konrada T. Lewandowskiego (bardzo polecam tym, którzy lubią political fiction unurzaną w latach 20. XX wieku, mniej tym, których cieszą naprawdę krwiste kryminały), Biegunów Olgi Tokarczuk (polecam wszystkim, którzy zachłannie gromadzą małe fragmenty życia i lubią oglądać cudze zbiory), Sprawiedliwości owiec Loonie Swann (polecam tylko tym, którzy mają cierpliwość czytania połowy złej książki, żeby doczekać się poprawy), Małej Angielki Catherine Sanderson (już o niej wcześniej pisałam, ale polecam tylko tym, ktorzy naprawdę potrzebują czytadła, poza sezonem wakacyjnym raczej odradzam), Berlińskiego dzieciństwa Waltera Benjamina (polecam tym, którzy kochają słowo "bona" i niechętnie wymieniają je na "fille-au-pair", przy czym zastrzegam, że trzeba mieć wyrozumiałość dla tłumacza), Harrego Pottera i kamienia filozoficznego J.K. Rowling (to nadrabianie luki sprzed lat, teraz znacznie przyjemniejsze, bo w ramach wspólnego głośnego czytania), Żywotów najsłynniejszych malarzy Giorgio Vasariego (dla wszystkich, którzy lubią kilometrowe spisy inwentaryzacyjne rojące się od błędów i zabawne, a często nieprawdziwe historie o artystach, dla mnie prawdziwa kopalnia konwencji biograficznych do dziś z lubością wykorzystywanych przez pokolenia tych, którzy próbują nam przybliżyć swoimi opowieściami wszelkie sławy) oraz Społeczeństwa przejrzystego Gianniego Vattimo (ja czytam to jak czytadło, ale zapewne są tacy, którzy dostrzegają w nim głębię). Na razie z żelazną dyscypliną staram się tam nic nowego nie dokładać, dopóki wszystkie książki już ułożone nie znikną.

A co przede mną. Przede wszystkim praca nad tekstami. Zebrało się kilka referatów pokonferencyjnych, które wymagają doszlifowania, parę zaległych tekstów o artystach, wreszcie nieustanna praca nad powieścią, która ostatnio odbywała się jakby nieco z doskoku. Ale kto wie, może gdy spełni się najlepsza z wizji, nowy rok akademicki będzie dla mnie rajem "higieny pracy naukowej", zobaczymy. Póki co tkwię sobię w zawieszeniu, licząc na to, że jeśli będę spadać to powoli, a nie nazbyt gwałtownie...

czwartek, 11 sierpnia 2011

O tym jak miłość i pasja wydać mogą niezwykłe owoce.


Każde kolejne wakacje przekonują mnie do tego, że oczywiście zagraniczne wyjazdy nie są pozbawione atrakcyjności, że w Szwecji, Turcji i Chorwacji, nie wspominając o Egipcie, jest lepiej, więcej i ciekawiej, jednak zawsze warto poświęcić kilka chwil na to, żeby zobaczyć to, co oferuje nam Polska. Wakacje pod znakiem "A to Polska właśnie!" mają wiele zalet, zwłaszcza w sytuacji, w której LOT idzie po rozum do głowy i oferuje interesującą alternatywę dla PKP w postaci całkiem przyzwoitych cenowo połączeń z Gdańskiem. Dzięki temu po bordingu w Krakowie o godzinie 8.20 o 9.40 znaleźliśmy się przed budynkiem lotniska w Gdańsku, w międzyczasie obdarzeni kanapką, kawą i małym co nieco. A w czterdzieści minut później mogliśmy się oddać urokom błądzenia pomiędzy kaszubskimi chatami w najstarszym polskim skansenie, założonym przez małżeństwo Teodorę i Izydora Gulgowskich w roku 1906 we Wdzydzach Kiszewskich.

Grób Teodory i Izydora Gulgowskich na terenie Skansenu we Wdzydzach Kiszewskich.

Jako osoba, która niejeden skansen już widziała, co więcej nieopodal całkiem sporego znajdującego się w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie wychowywała się przez dziewiętnaście lat, podchodziłam do tej wyprawy z, nieuzasadnioną jak się okazało, rezerwą.


Sypialnia w dworze szlacheckim z Luzina:
budynek z 3 ćw. XVII wieku, wyposażenie i aranżacja wnętrza - przełom XIX i XX wieku.


Pokój dziecięcy w dworze szlacheckim z Luzina.


Salonik w dworze szlacheckim z Luzina.


Wiele skansenów to dość przypadkowa zbieranina mebli, sprzętów, narzędzi i obrazków malowanych na szkle oddzielonych grubymi sznurami od zwiedzających. We Wdzydzach też są sznurki, co zrozumiałe biorąc pod uwagę bogactwa, które się za nimi znajdują, jednak chodząc po młynach, wiejskim kościele, chacie z Zazdrości, czy zespole dworkowym z Ramiejów i zagrodzie szlacheckiej z Luzina przenosimy się w zupełnie inny świat. Trochę jak w piosence Urszuli Sipińskiej o świecie w zupełnie starym stylu, tyle że zamiast Dynasów, iluzjonu i klawikordu, otaczają nas saloniki, łaźnie dworkowe, tartak z oryginalną lokomobilą i najprawdziwsza szkoła wiejska!


Sala lekcyjna w szkole wiejskiej z Więckowych:
budynek z lat 50-tych XIX wieku, wnętrze zaaranżowane w duchu międzywojnia.


Małżeństwo Gulgowskich było niezwykłe. Ona - graficzka, malarka, absolwentka Szkoły Lettego w Berlinie, czternaście lat starsza od swojego męża, którego o dwadzieścia sześć lat przeżyła. On - nauczyciel, absolwent seminarium nauczycielskiego w Tucholi, oczarowany nią bez pamięci, zmarły przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu jeden lat na białaczkę. Dzieci nie mieli, ale ich największym dzieckiem i dziedzictwem zarazem jest właśnie wdzydzki skansen. Żyli w nim, uczyli, on okolicznych chłopów wyplatania wiklinowych koszy, ona miejscowe kobiety haftu i garncarstwa. Ich najważniejszą misją stała się ochrona kultury kaszubskiej. W ostatnich latach życia Toedora niedojadała, ale nadal walczyła o pozyskiwanie nowych eksponatów, choć opiekunem skansenu stało się państwo.


Biurko dziecięce z dworku szlacheckiego w Luzinie.


Wnętrze kuchenne w jednej z gburskich zagród.

Choć Teodory i Izydora nie ma już w skansenie, a raczej obecni są symbolicznie, dzięki usytuowanemu na wzgórzu w obrębie skansenu skromnemu grobowi, to ich duch, a przede wszystkim ich pasja, wypełniają każdy centymetr chłopskich, gburskich i pańskich zagród. W skansenie pachnie ciastami, w spiżarniach półki uginają się od nagromadzonych zapasów, w szkole pani nauczycielka zachęca do podjęcia wyzwania w trudnej sztuce kaligrafii, a wszyscy pracownicy są uśmiechnięci, chętni do pomocy i niezwykle kompetentni. Przymykają także oko, gdy ktoś ignoruje sznurki i chce sobie zrobić zdjęcie za zastawionym stołem, albo dotknąć oryginalnych lalek z końca XVIII i początków XIX wieku.


Starej kuchni czar.


Spiżarnia pełna pyszności.


Jednym słowem także dzisiejsi opiekunowie skansenu, choć noszą sztywne miano pracowników, to pasjonaci, którzy dali się zaczarować urokowi tego miejsca. Miejsca, do którego na pewno będę chciała wrócić, bo czułam się tam wspaniale i nic, nawet drobny deszczyk, który od czasu do czasu próbował nam zepsuć zabawę, nie był mi w stanie tego nastroju popsuć.

Swojsko i prawdziwie.

wtorek, 9 sierpnia 2011

O Małej Angielce i blogowaniu refleksji kilka...


Wakacyjny odpoczynek sprzyja lekturze pozycji, na które w naukowym ferworze roku akademickiego trudno sobie pozowolić. Ostatnio udało mi się zakończyć lekturę powieści, która z pewnością nie należy do kanonu literatury światowej, jest jednak znakomitym sposobem na oderwanie się od codzienności. Mam na myśli książkę autorstwa Catherine Sanderson Mała Angielka. W Paryżu. Zakochana. I w tarapatach. Rzecz nie jest bynajmniej nowa, gdyż od czasu publikacji swojej pierwszej powieści, w dużej mierze autobiograficznej, Sanderson wydała już następną pt. French Kissing i z sekretarki stała się pisarką. Pewnie nie poświęciłabym tej książce uwagi na moim blogu, gdyby nie refleksje, do których skłoniła mnie jej lektura. Zacznijmy od początku.
Nie byłoby la petite anglaise gdyby nie blog, który autorka zaczęła prowadzić w lipcu 2004 roku i który dość gwałtownie zakończyła, a raczej zawiesiła, w styczniu 2011 roku. Catherine jest Brytyjką od lat mieszkającą w Paryżu, gdy zaczynała pisać bloga, była "paryżanką" od jedenastu lat, miała narzeczonego, który raczej nie zamierzał jej poślubić, a którego ochrzciła mianem Żabojada a z nim dwuletnią córeczkę na blogu figurującą jako Kijanka. Wkrótce rozstaje się z narzeczonym i rzuca w wir romansu z Kochankiem (internetowym Jimem z Rennes albo jak kto woli Jamesem w realu). Z romansu, jak to z romansu, wyszły nici, a po rozstaniu autorka wpadła w klasyczny syndrom matki-singielki, zwieńczony przelotnym romansem z aktorem, wierząc, że będzie tą jedną jedyną, która, zgadzając się na przelotność znajomości, doprowadzi do trwałego związku z wielkim happy endem. Kolejna książka oparta została na nieco tylko zmienionej narracji, w ramach której bohaterka będąca matką małej dziewczynki przyjeżdża do Paryża po tym, jak odkrywa romans swojego męża, starając się ułożyć sobie życie na nowo. Refleksje, które pojawiły się na marginesie lektury są dwojakiego rodzaju.
Pierwsze dotyczą bloga i blogowania. Autorka przez wiele lat była od blogowania uzależniona, dopiero w ostatnich jak dotąd styczniowych wpisach z roku 2011 oświadczyła, że nie czuje już potrzeby życia z blogiem i przelewania na klawiaturę wszystkich myśli i emocji. To właśnie te myśli i emocje wywołały u mnie szereg refleksji.
Sama założyłam bloga ponad rok temu, jednak ilość wpisów, jakie na nim zamieściłam, odpowiada mniej więcej liczbie postów, jakie Catherine opublikowała w przeciągu pierwszych dwóch miesięcy blogowania. Dysproporcja jest znacząca. Mała Angielka potraktowała blog jako miejsce uzewnętrzniania tego, co czaiło się w najgłębszych pokładach jej osobowości, emocji i umysłu. Mam świadomość, że to nie jedyny tego typu blog, co więcej większość z tych istniejących do dziś i cieszących się olbrzymią popularnością, opisują życie codzienne ich autorów, często z najbardziej intymnymi szczegółami. Ilość komentarzy dochodząca do 100-150 pod jednym postem to oszałamiająca liczba, myślę, że niemożliwa do osiągnięcia na żadnym innym typie bloga, chyba że sięgnie się po temat kontrowersyjny i wzbudzający ogólne zainteresowanie - jak ostatnia dyskusja o twórczości Mirosława Bałaki na blogu Galerii Browarna. Może nie wiem na czym polega dobre blogowanie, sądząc po znikomej ilości komentarzy na moim blogu nawet na pewno nie wiem, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić zwierzanie się przed anonimowymi czytelnikami, skoro rzadko robię to wobec przyjaciół. Ponadto prowadzenie bloga opisującego intymne szczegóły z życia w związku jest dla mnie możliwe tylko wówczas, gdy bloguje para, choć teksty może pisać jedna z osób, ale za wiedzą i zgodą drugiej strony. Bohaterka książki, ale i sama autorka, często najpierw na blogu obwieszczała światu o przełomowych punktach w jej życiu intymnym, co zresztą kilkakrotnie zarzucała jej "realowa" przyjaciółka Amy. Traktowała bloga jak rodzaj terapii. Czy ekshibicjonizm to jedyna szansa na rzesze oddanych czytelników i tysiące komentarzy? Czy też może jest jakiś szczególny sposób pisania bloga, który zachęca do takiej aktywności bardziej niż inne? Czy istnieje receptura na dobrego bloga, tak jak istnieją przepisy na dobry film, czy powieść? Co powoduje, że inni chcą czytać, to co napisał jakiś bloger, osoba nierzadko anonimowa? Czy ważna jest częstotliwość lub ilość wpisów, czy może sama treść? Czy lepsze są wpisy krótkie, czy wysmakowane eseje? Te i inne pytania nieustannie plączą mi sie po głowie, zapewne szybko nie znajdę na nie odpowiedzi, ale przecież zawsze warto pytać...

czwartek, 4 sierpnia 2011

O Chinach i niepokoju


Niepokój potrzebny od zaraz

Od pewnego czasu czuję się coraz bardziej zaniepokojona. Mój niepokój wzrasta, gdy słyszę, że najtwardsi ekonomiści nie do końca rozumieją, co się dzieje z frankiem szwajcarskim, że Stany Zjednoczone balansują na granicy bankructwa, że Włochy, Grecja, Irlandia, Hiszpania, Portugalia i licho wie, kto jeszcze, mają się nienajlepiej.... ale najbardziej przerażają mnie Chiny.
Europejczycy przyzwyczaili się, że są "panami świata", że zbudowana przez nich kultura, oczywiście przemnożona przez możliwości marketingowe USA, opanowuje wszystkie nawet najmniejsze zakątki świata. Co i rusz wymyślają nowe określenia od globalizacji po glokalizację i choć chwalą się, że zerwali już z opcją kolonialną - postkolonializm nadal w modzie, przynajmniej na papierze - to w ich sposobie myślenia wciąż funkcjonuje ona znakomicie. To przekonanie o wyższości powoduje, że zanika w Europejczykach zdrowa porcja lęku. Nie strachu, czy przerażenia, które paraliżuje, ale lęku, a może lepiej nazwać go niepokojem, który pomaga odpowiednio wcześniej wychwycić sygnały, które mogłyby pomóc w przygotowaniu właściwej formy obrony. Niepokój, w przeciwieństwie do samozadowolenia, pozwala zauważyć objawy, sygnały, symptomy i odpowiednio się na nie przygotować. To właśnie ten brak zdrowego lęku powoduje, że zaskakują nas z jednej strony ataki na madryckie, czy londyńskie metro, z drugiej zaś informacje, że Chiny posiadają znaczącą część długów nie tylko Afryki - co jeszcze mieściłoby się w europejsko-kolonizacyjnej głowie, ale także USA! Jak to możliwe dziwią się żyjący w bańkach mydlanych Europejczycy? Jak to się stało, że kraj, w którym nie ma demokracji może mieć kapitalizm? Ekonomiści z Europy i USA kręcą głowami i mówią: niemożliwe, to się nie może udać! Ale niestety się udaje. Słyszymy wówczas: to się zaraz skończy, to nie przetrwa zbyt długo. Ale nie kończy się i trwa nadal. Kapitalizm i demokrację wymyślili Europejczycy, a rozwinęli we współczesnych formach Amerykanie, ani jednym ani drugim w głowach się nie mieści, że mogą istnieć inne warianty polityczno-ekonomiczne niż układ: demokracja + wolny rynek.

Historia pewnego morderstwa

Wszystkie te myśli napdały mnie z podwójną siłą, gdy, korzystając z cudownego wakacyjnego czasu, zaczęłam czytać książkę Henninga Mankella Chińczyk. Oczywiście nie jest to naukowa, ba nawet popularno-naukowa pozycja, w związku z tym może się wydawać niezbyt wiarygodna, jednak spokój wywodu, logika i przede wszystkim przebijająca z kolejnych analiz znajomość tematu, czynią tę pozycję wartą zainteresowania. Na tle masowego morderstwa, o który można dość szybko zapomnieć, bo nie ono jest głównym tematem tej powieści, zarysowane zostają dzieje mieszkańców Państwa Środka, od czasów masowych porwań chińskiej biedoty, która przekształcała się w budowniczych amerykańskiej kolei, przez czerwonoksiążeczkowe czasy Mao, aż po dzisiejsze tygrysie skoki Azjatyckiego Giganta. Analizy Mankella, wplecone zgrabnie w dialogi między głownymi bohaterami, niemal od pierwszego momentu ujawiniają podstawowe różnice nie tylko w podejściu do ekonomii czy polityki, ale do światopoglądu jako takiego. Główną tezą Mankella można streścić następująco: Chińczycy myślą inaczej i im szybciej zaczniemy się chociaż starać ich zrozumieć, zamiast patrzeć na nich przez pryzmat własnych wartości, tym lepiej dla nas. Pomysłem powracającym w książce jak bumerang jest chęć zatrudnienia chińskich opiekunek dla dzieci. Nie dlatego, że są tanie i pracowite, lecz dlatego, że mogą nauczyć dzieci języka, który już wkrótce może odebrać angielszczyźnie palmę pierwszeństwa w kategorii lingua franca. Mankell nie straszy, on uświadamia, że zamykanie się w skorupie własnych poglądów i przekonanie o własnej wyższości, nie jest w dzisiejszych czasach - głębokich przeobrażeń w ekonomicznej strukturze świata - postawą pożądaną.

Druga para butów

Z polskiej perspektywy Chińczycy to partacze, którzy nie poradzili sobie z wybudowaniem krótkiego odcinka autostrady, ale z perspektywy Afryki ich działania wyglądają zupełnie inaczej. Przywódcom plemion afrykańskich łatwiej zrozumieć postawę i poglądy chińskich reprezentantów, niż Europejczykom stawiającym na indywidualizm, prawo do wolności słowa i prawa człowieka. Czy jest prawo, które może być ważniejsze od prawa człowieka do wolności i godności? Europejczyk i Amerykanin - nawet ten, który dostrzega totalitarne konsekwencje 9/11 - odpowie, że nie. A Chińczyk? Mozambijczyk? Kanijczyk? Zimbabuańczyk? Arab? Popatrzą zdziwieni i odpowiedzą, że w kraju, który próbuje przejść od sytuacji, w której każdy ma swoją parę butów (największy sukces dyktatury Mao, z perspektywy Europy banalny, może nawet śmieszny, ale z perspektywy państwa, które ma ponad miliard ludności, co stanowi 20% ogólnej liczby ludzi na Ziemii, wielkie osiągnięcie o zasadniczym znaczeniu, nie tylko propagandowym!), do sytuacji, w której każdy może wybrać, czy chce mieć drugą, jednostka nie ma znaczenia, znaczenie ma przekształcenie całości, tak, aby dać jednostce tę możliwość. Fakt, że trzeba będzie ponieść ofiary. Trudno. Nie ma głębokich zmian bez ofiar.

Noblowskie utarczki

Obserwowałam zamieszanie wokół ubiegłorocznej Pokojowej Nagrody Nobla - pomijając fakt, że przyznanie jej w 2009 roku Barackowi Obamie znacząco w moich oczach obniżyło wartość samego wyróżnienia - i włosy stawały mi dęba. Po raz kolejny "europejska perspektywa" była przykładana do zupełnie innej mentalności. Podobnie jak podczas komentarzy do tegorocznych wydarzeń w Egipcie, które - m.in. na łamach "Polityki" - próbowano analizować odwołując się do wydarzeń polskiego sierpnia osiemdziesiąt. Otóż próba udowodnienia, że przyznanie tej nagrody Liu Xiaobo to gest taki, jak przyznanie Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie w 1983 roku, może co najwyżej budzić politowanie dla ignorancji Kapituły Noblowskiej. Chiny to nie Polska pod butem komunizmu. Chiny nie są najweselszym barakiem w żadnym obozie. Chiny są Chinami. Danucie Wałęsowej władze pozwoliły wyjechać i wraz z synem odebrać Nagrodę w imieniu osadzonego wówczas w więzieniu Wałęsy, małżonka Liu została natomiast aresztowana i nikt nie zamierzał na wyjazd jej zezwolić. Komentarze europejskich dziennikarzy, że Chiny muszą być wściekłe z powodu przyznania tego wyróżnienia dysydentowi, uważnego obserwatora chińskiej rzeczywistości może co najwyżej ubawić setnie. Rząd Chin nie rozjusza się i nie wścieka, on działa i to skutecznie blokując swoim obywatelom dostęp do informacji. Zresztą nie tylko Chińczycy nie wiedzą, co się w ich kraju dzieje. Dobrym przykładem jest kwestia protestów. Ilu z nas wie, że w Chinach dochodzi rocznie do 90 tysięcy protestów przeciwko władzy. Czy umiemy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby do takiej liczby protestów doszło nie w jednym kraju - chyba żaden nie ma wystarczającego odsetku ludności - lecz np. w całej Europie? To o ponad 95% więcej niż liczba protestów, która doprowadziła do wybuchu Rewolucji Francuskiej i obalenia monarchii we Francji, a także osłabienia pozycji domów rządzących w wielu europejskich krajach. Ostatnimi czasy porównywano Chiny do Egiptu. Zresztą same władze chińskie bardziej niż Nagrodą Nobla dla Liu przejęły się błyskawicznym obaleniem rządzącego od trzydziestu lat żelazną ręką Mubaraka. Nie nastąpiły jednak żadne gwałtowne ruchy. Problem polega na tym, że protesty dotyczą w dużej mierze prowincji chińskiej, małych wiosek i niewielkich miejscowości. Ich organizatorami są nierzadko ludzie niepiśmienni, którzy - partia zadbała o to! - nie mogą się skrzyknąć, jak Grecy czy Hiszpanie, przez facebooka, to wszystko oznacza, że ich siła polityczna jest w zasadzie niewielka. Groźni byliby mieszkańcy wielkich chińskich miast, ale oni rzadko sięgają po tę formę wyrażania niezadowolenia, ich głównymi inicjatorami są napływający ze wsi robotnicy, ale ani ich siła oddziaływania, ani protesty taksówkarzy, nie dają znaczących rezultatów.

Chińczyk może więcej

Czy nam się to podoba czy nie Chińczyk może więcej... znieść, przeżyć, włożyć na swój kark bez słowa skargi. Ten naród, a właściwie ten ethnos tak się kształtował i nadal tak się kształtuje. Ponadto Chińczyk jest nie tylko pracowity, ale przede wszystkim zdyscyplinowany. Podobnie zresztą jak wielu innych mieszkańców Azji Wschodniej. Pamiętam mój pobyt na Tajwanie - wielkie koropracje, kolosalne, trzydziestopięciopiętrowe hotele z gigantycznymi salami jadalnymi, domy handlowe, na których przejście potrzebne było kilka godzin, nanotechnologia przy uszach, w kieszeniach, na rękach i w samochodach, a jednocześnie karność, postępowanie według procedur, nawet jeśli mogły się one wydawać alogiczne. Drobny przykład "starcia Zachód-Wschód". Po jednej z kolacji chcieliśmy ze znajomymi po drodze do hotelu zatrzymać się w domu handlowym, żeby zakupić sobie sake na wieczór. Okazało sie to niemożliwe, a raczej możliwe a rebours: zaproponowano nam odwiezienie do hotelu (bo tak wynikało z rozkładu dnia), a potem - gdy już bezpieczenie dostawią nas po kolacji do hotelu (co zostało kilkakrotnie podkreślone) - mogą nas zawieźć do sklepu, już poza programem. Ze sklepu musieliśmy wrócić sami i wówczas nikt się już naszym bezpieczeństwem nie przejmował. Oni wykonali swój plan dnia zgodnie z instrukcjami, a jeśli Polacy i Belgowie mają zamiar się włóczyć po nocach to już nie jest ich sprawa, czynią to na własne ryzyko.

Chińczyk ceni hierarchię

Nawet jeśli Chińczyk chciałby mieć więcej niż jedną parę butów i nawet jeśli zaciska pięści w kieszeniach, gdy widzi sąsiada w nowym samochodzie, trzecim w ciągu ostatnich pięciu lat, to Chińczyk nadal uważa, że hierarchia społeczna jest stanem pożądanym. Mao chciał hierarchię znieść, a w rzeczywistości zastąpił władzę cesraską władzą wodzowską. I jedna i druga rezydowała w Zakazanym Mieście, z tą różnicą, że od czasów Mao do tego niezwykłego kompleksu pałacowego mógł wejść każdy. W Chinach nadal hierarchia jest, tyle że teraz to nie dostojnicy cesarza czy starożytne rody kształtują jej szeregi, lecz oligarchowie i politycy dobrze umocowani w Partii. Towarzyszą im te same rytuały i procedury, niemalże ten sam język ceremoniału. Tu można dostrzec podobieństwa ze współczesną Rosją, która nadal jest Rosją Carów, tyle że politycznych i Związkiem Radzieckim Wielkich Wodzów tyle że działających w nieco bielszych rękawiczkach, choć Kursk czy Biesłan przypominają nam, że nadal życie ludzkie nie ma tam zbyt wysokiej wartości. Warto przypomieć, że Rosja jest jedynym krajem, który ma z Chinami dodatni bilans handlowy, interesujące....

Nie mam zamiaru być Kassandrą polityczną, nie będę pisała o dżihadzie i mcŚwiecie, nie wydaje mi się, żeby Chińczycy zalali nas jak Hunowie czy Arabowie, nie będzie nam potrzebne kolejne Poitiers, ani nam, ani tym bardziej im. Rewolucja to domena Europejczyków, a naturze chińskiej leży cierpliwość, droga i oczekiwanie na właściwy moment, a następnie przypuszczenie ataku, który niekoniecznie musi być krwawy, ale może się okazać bardzo skuteczny. Nie wiem, czy uczenie dzieci chińskiego to jest dobry pomysł na rozwiązanie chińskiego problemu, ale wiem jedno, niepokój, który wzmaga czujność pozwala uniknąć nierzadko największych niebezpieczeństw, obyśmy tylko umieli je dostrzec i właściwie ocenić ich skalę. Kolonializm europejski skończył się już dawno, lecz pozostał w naszych głowach. Kolonializm chiński dawno się rozpoczął, tylko wciąż nie do końca uświadamiamy sobie jego rozmiary...

środa, 3 sierpnia 2011

Po przerwie...



It's been a long, long time... dokładnie rzecz biorąc ponad dwa miesiące odkąd miałam czas, aby wykonać ostatni wpis. Miniony okres kojarzy mi się z jednym - nieustannym pasmem sprawdzania (i poprawiania!) prac licencjackich i magisterskich. W ciągu tych dwóch miesięcy wydarzyło się mnóstwo rzeczy, jednak wszystkie one - może poza jednym, ale o tym nie zamierzam tu pisać - zlały się i zostały przesłonięte przez setki stron w Wardzie, które musiałam z uwagą prześledzić. To doświadczenie pozostawiło po sobie posmak wyjałowienia, zniechęcenia, niekiedy ocierającego się o frustrację, a także totalnego zmęczenia. Wygraną jest garść refleksji, które być może pomogą mi zorganizować moje życie zawodowe inaczej, niż dotychczas.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam rozpoczynając wakacje było ponowne obejrzenie Men in Trees, serialu, który zawsze poprawia mi humor, bo jest zabawny, bo jest o Alasce, bo jest o zmianie, a zmiana to coś, czego teraz najbardziej mi potrzeba. Ta zmiana czai się w mojej głowie, jest wymyślona, dopracowana w szczegółach, a jednak zupełnie abstrakcyjna na poziomie wdrożeniowym. Przez ostatnich parę tygodni zastanawiałam się, czy naprawdę tak trudno jest dokonać radykalnych zmian w swoim życiu? Czy wszystkie zależności, które łączą nas z innymi osobami naprawdę tak bardzo muszę krępować nasze ruchy? Czy zobowiązania są ważniejsze, niż nasze wewnętrzne potrzeby i pragnienia? A może wszystkie te sprawy, które teoretycznie nas blokują i wiążą, wszystkie nasze zobowiązania są tylko dobrą wymówką, która pozwala nam nie podejmować nowych wyzwań i daje nam możliwość narzekania na "niemożliwe do spełnienia" marzenia?
Mam nadzieję, że wkrótce uda mi sie odpowiedzieć na te pytania i że odpowiedź ta mnie zadowoli. Na razie przemawia przeze mnie przede wszystkim zmęczenie. Na szczęście już w piątek o 8.25 odrywamy się od ziemi, by po półtorej godzinie wylądować w Gdańsku. Gdańsk i Sopot, a może raczej Sopot i Gdańsk to miejsca, które zawsze znakomicie ładują mi akumulatory! A od poniedziału zacznę wprowadzać w życie nowy plan - plan, w którym my way comes first!
Póki co śledzę losy Marin Frist i mieszkańców fikcyjnego miasteczka Elmo na Alasce, którego rolę odegrało kanadyjskie Squamish leżące w Kolumbii Brytyjskiej. Zima i chłodnawa wiosna - to dwie podstawowe pory roku w Elmo, bar z wielkimi hamburgerami i szafą grającą, małe biurko Marin, Szop Roco, który mieszka u Marion w szafie, Pan-Pługowy czyli Sam, który posiada całkiem spory majątek i zabawne hobby - lubi wycinać rzeźby z lodu, biolog zafascynowany morskim życiem - wszystkie te miejsca, przedmioty i ludzie wprawiają mnie w znakomity humor i na moment pozwalają zapomnieć o czających się po kątach zobowiązaniach...

Pocieszające jest to, że przez ostatnie dwa miesiące potrafiłam od czasu do czasu wytargać czasowi kilka przebłysków kulinarnej sztuki życia:

Żurawinka, smażony syr i pyszna sałatka - czego można chcieć więcej?



Nie ma to jak kawa z małym co nieco na śniadanie....



Albo z nieco większym co nieco....

niedziela, 22 maja 2011

Ogródek chemiczny - z cyklu Wizualna Sztuka Życia

Wczoraj w ramach weekendowego relaksu i zapewniania sobie chwili wytchnienia, zbudowaliśmy Ogródek chemiczny, który prezentuje się imponująco....


Początek pracy...

Praca w toku...


Jejku...jejku... - powiedziała Mała Mi, obserwując, jak wzrastają główki zasianych przez Włóczykija Haitifnatów - jejku....


W końcu sama postanowiła spróbować.


A Hatifnatowie rośli, aż trzeszczało...

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wielkanocne rozważania

Poranek Wielkanocnej Niedzieli powinien skłaniać do refleksji, różnić się w jakiś zasadniczy sposób od tysiąca innych poranków. Powinien - a może niekoniecznie? przez ostatnie dni brałam udział w religijnych obrzędach w mojej parafii i w tym czasie nieustannie towarzyszyła mi refleksja związana z poczuciem swoistej "rozpaczliwości". "Rozpaczliwość" ta jest zapewne wynikiem odpływu - nie wiem czy gwałtownego, ale na pewno widocznego, zwłaszcza dla mnie rzadko bywającej w tym kościele - wiernych, przede wszystkim młodych. Księża starają się więc "uatrakcyjnić" mszę. Alleluja nie jest już śpiewane na starą, wszystkim dobrze znaną nutę, ale brzmi raczej jak echa utworów wykonywanych przez Enyę, Wielkopiątkowa adoracja Krzyża nie jest już kwestią woli, lecz trwającym pół godziny przymusem, podczas którego większość wiernych zupełnie traci rezon, odczuwa zmęczenie, a uczucia mistyczne, czy inne głębsze odczucia o charakterze religijnym raczej nie mają szans się ujawnić. Kościół żywy - to było hasło, które kilka lat temu powtarzaliśmy za Janem Pawłem II. To, co zaobserwowałam podczas wielkanocnych uroczystości przypominało raczej Starą świątynię, chylącą się ku upadkowi i poddawaną rozpaczliwym zabiegom liftingowym, które bynajmniej jej nie pomagają, lecz tylko jeszcze bardziej ujawniają stopień jej starzenia się.
To, czego mi zabrakło to duch, wspólnota tych, którzy przyszli się pomodlić, nie dla tego, że taka jest tradycja, lub co gorsza wieloletnie przyzwyczajenie. Ale tego ducha zabrakło, podobnie jak mądrych kazań, których podmiotem nie jest grupa osobników pozbawionych umiejętności samodzielnego myślenia, lecz wspólnota refleksyjnych jednostek, które chciałaby widzieć w nim punkt wyjścia do rozważań, a nie jeszcze jeden wykrzyknik, chwała Bogu tym razem przynajmniej pozbawiony akcentów politycznych!

Mimo wszystko Wesołego Alleluja! I prawdziwego Odrodzenia, bez względu na to, czy będziemy jego korzenie wyprowadzać z antycznej Grecji, żydowskiej Paschy, pogańskiego święta bogini Ēostre, czy z Chrystusa Zmartwychwstałego. Oby to odrodzenie nadeszło, bo już najwyższy czas.

środa, 23 marca 2011

O tym jak można wykreować skandal, chcąc skandalu uniknąć

W tym roku przypada dwudziestolecie istnienia Instytucji, która od samego początku budzi mój nieskrywany podziw, dostarczając jednocześnie przyjemności znakomicie zaaranżowanego obcowania z różnorodnymi tworami kulturowymi. Mam na myśli Międzynarodowe Centrum Kultury mieszczące się przy Rynku Głównym 25. To ostatni bastion dobrego wystawiennictwa, trzymający wysokie standardy merytoryczne publikacji i zawsze przyciągający interesujących ludzi. Tym bardziej jest mi smutno, że w roku jubileuszowym MCK musi znosić takie sytuacja, jak ta, która miała miejsce na wczorajszym spotkaniu "Trzech Gigantek" polskiej sztuki krytycznej: Andy Rottenberg, Katarzyny Kozyry i Joanny Rajkowskiej.

Czerwona kartka należy się zdecydowanie pierwszej z pań, która, pełniąc rolę gospodyni, gdyż to ona decydowała o tym, które artystki/artyści zasiądą u jej boku, aby dyskutować o ostatnim dwudziestoleciu w sztuce polskiej, zapomniała o paru elementarnych kwestiach. Po pierwsze, jeśli artysta bądź artystka od lat żyje w oparach medialnego skandalu, który rozrasta się do tego stopnia, że on czy ona nie może już nawet po bułki do sklepu wyjść bez poczucia, że właśnie dokonuje jakiejś politycznej manifestacji, jeśli innymi słowy poza grupą zwolenników ma także całkiem spore grono zagorzałych wrogów, to podczas tego typu spotkania gospodyni powinna stworzyć jej/mu warunki do wyjaśnienia powodów swojego postępowania, genezy twórczości i uzasadnienia wyborów. Po drugie znając od lat obie zaproszone artystki, gospodyni powinna wiedzieć - lub przewidzieć - że zaproponowane przez nią zestawienie może się okazać zabójcze dla jednej ze stron.

Wytresowana przez liczne wystąpienia w ramach spotkań "Krytyki Politycznej", często zabierająca głos w rozmaitych dyskusjach i przeszkolona przez Artura Żmijewskiego, Joanna Rajkowska zestawiona z wycofaną, speszoną, zagubioną we własnej niemożności szybkiego formułowania celnych odpowiedzi Katarzyną Kozyrą, wygrywała w cuglach. Jednak przecież nie o tego typu rywalizację podczas tego spotkania chodziło. Jeśli Anda Rottenberg była świadoma, a trudno mi uwierzyć, że tak słabo zna osoby, z którymi przez lata łączyły ją bliskie więzy, że zarówno dla Kozyry, jak i dla Rajkowskiej - do czego obie głośno się przyznały - model dyskusji, podczas której siedzi się za stołem, mówi do wiecznie buczącego mikrofonu, a publiczność jest gdzieś tam poniżej podium, jest odstręczający, powinna pomyśleć o wprowadzeniu do niego pewnych wariacji. Mogę obie artystki zrozumieć. Sama swego czasu byłam panelistką podczas spotkania w MCKu. Odległość od publiczności, wytworzona układem przestrzeni i jej aranżacją, przepaść między mną a publicznością znacząco wpływała na sposób formułowania przeze mnie myśli. Nie wydaje mi się zadaniem nastręczającym zbyt wiele problemów przestawienie krzeseł w sali tak, aby stworzyły dogodne warunki dla dyskutantek, nie budujące sztucznej bariery między nimi a publicznością. Byłby to pomysł o tyle cenny, że obydwie artystki, a zwłaszcza Joanna Rajkowska, na co dzień pracują z ludźmi, tworząc swoje społeczne projekty i rzeźbiąc, jak sama to ujęła, w życiu codziennym, w materii społecznej. Tak się jednak nie stało.

Z minuty na minutę rosła więc przepaść pomiędzy nimi i nami. Rósł także dyskomfort Kozyry, rozbawienie - raczej złośliwe, niż sympatyczne - pewnej części publiczności, zdenerwowanie i zażenowanie innej. Bycie moderatorką czy gospodynią jakiegokolwiek spotkania to bardzo odpowiedzialna rola. Przemyślenia wymaga zarówno zestaw zaproszonych gości, jak i stworzenie im komfortowych warunków do rozmowy, chyba że przyjmujemy formułę znaną z show Kuby Wojewódzkiego, ale wówczas nasi goście zawczasu świadomi są konwencji, w jaką będą wpisani. Rozmowa z Katarzyną Kozyrą i Joanną Rajkowską miała szansę stać się jedną z najważniejszych dyskusji, jakie odbyły się ostatnio w Krakowie. Tak się jednak nie stało i winy tutaj bynajmniej nie ponoszą artystki. Brakowało choćby krótkiego wprowadzenia w postaci np. pokazu dokumentacji najnowszego projektu Kozyry Casting, czy slajdowiska z realizacji Rajkowskiej. Zamiast tego artystki zostały wtłoczone w ramy dyskursu krytycznego zaproponowanego przez Rottenberg, w którym zwłaszcza Kozyra nie do końca się mieściła. Rwana rozmowa, zdradzająca nieprzygotowanie do podjęcia dyskusji w tej formule, prowadziła do zbudowania wizerunku Kozyry jako bezmyślnej i sztucznie wykreowanej gwiazdy, która realizuje kontrowersyjne projekty bez żadnej świadomości. Zaś najważniejszym newsem dotyczącym Rajkowskiej ujawnionym przez Andę była informacja o ciąży artystki.

Kilkakrotnie podczas trwania dyskusji miałam ochotę wstać i wyjść. Postanowiłam jednak dotrwać dzielnie do końca. Błędy popełnione przez Andę miały także dość przykrą konsekwencję w części poświęconej pytaniom od publiczności. Ponieważ z samej dyskusji nie wyniknęło zasadniczo nic istotnego, poza nieświadomym, ale widocznym, upupianiem artystek, zgromadzona publiczność wpisała się w tę konwencję. Padło m.in. pytania, kim byłyby obie panie, gdyby nie zostały artystkami i kim stałaby się Anda Rottenberg, gdyby nie była krytyczką sztuki. Kozyra bardzo inteligentnie zmierzyła się z tym pytaniem, odpowiadając, że za każdym razem, gdy realizuje jakiś projekt staje się kimś innym, myśli wówczas, że mogłaby tym kimś zostać na dłużej, np. pisarką, tancerką, śpiewaczką operową, aktorką. Anda Rottenberg ujawniła, że miała zostać chemiczką, więc bycie krytyczką sztuki jest i tak jej drugim wyborem, zaś Joanna Rajkowska oświadczyła, że nie wyobraża sobie bycia kimkolwiek innym, więc nie będzie odpowiadać na tak postawione pytanie. Jedna z osób z sali domagała się ujawnienia intymnych szczegółów z dzieciństwa artystek pytając o to, kim były ich matki i jakie one same miały wzorce. Anda Rottenberg po raz pierwszy podczas całego spotkania chciała ratować sytuację i spostponować pytanie, jednak obie panie zgodziły się na nie odpowiedzieć. Dzięki temu ujawniony został interesujący - co nie oznacza, że niezbędny dla zrozumienia ich sztuki - wątek. Matka Joanny Rajkowskiej została przez nią określona jako twarda intelektualistka z problemem psychicznym - prawdopodobnie chodziło o schizofrenię - który spowodował, że w wieku czternastu lat Joanna musiała stać się dla samej siebie matką zastępczą, pełniąc tę rolę także w stosunku do własnej rodzicielki. Matka Katarzyny Kozyry była silną osobowością, twardą ręką trzymającą córki. Jak zauważyła artystka aż do dwudziestego siódmego roku życia matka rządziła jej życiem, choć dziś ma ona już świadomość, że zapatrzenie w matkę i zgadzanie się na jej wybory i decyzje było sporym błędem. Przy okazji Kozyra zauważyła, że nie mogłaby być matką, ani żoną. Joanna zaś dodała, że ona matką chyba może być, choć przyszło to na nią bardzo późno.

Podsumowując. Ktoś, kto chciał dowiedzieć się czegoś ciekawego o postawie twórczej obu artystek, nie doczekał się odpowiedzi na wiele ważnych pytań, nie poznał uzasadnienia dokonywanych przez nie wyborów. Dla tych, którzy mieli z nimi szansę obcować po raz pierwszy, Kozyra zapewne pozostanie Skandalistką Kasią K. i żaden kolejny film Grażyny Bryżuk tego faktu nie zmieni, a Joanna dziwaczką, która stawia palmy i minarety, albo wiesza urny-nietoperze na szwajcarskich wiaduktach. Choć nie jestem zwolenniczką psychicznego obnażania się publicznie, wątki osobiste okazały się najciekawszym punktem spotkania, bynajmniej nie dlatego, że odgrywają istotną rolę w twórczości obu pań, lecz ze względu na swobodę, jaka towarzyszyła odpowiedziom na trudne pytania osobiste. Chciałabym mieć nadzieję, że Anda Rottenberg poświęci choć chwilę ze swojego cennego czasu na refleksję nad tym, co się w MCKu wydarzyło. Obawiam się jednak, że to tylko moje pobożne życzenia, a słowa profesjonalizm i empatia pozostaną jako cymbały brzmiące.

wtorek, 22 marca 2011

Mam dość... ale to minie ;-)


Dziś nastąpił definitywny kryzys. Zakładając, że prawdą jest jakoby po osiągnięciu dna, można się już było tylko odbić, otwierają się przede mną znakomite perspektywy.
Przez ostatnie trzy miesiące moje życie składa się głównie z czytania planów i tytułów przyszłych prac licencjackich i magisterskich, których autorzy w dużej mierze nie potrafią wyjść poza "ramowy plan wypowiedzi". Termin ten na kilometr pachnie przygotowaniami do ustnej prezentacji w ramach matury z języka polskiego i jest narzędziem całkowicie bezużytecznym w opracowywaniu jakiegokolwiek spisu treści. Cała moja siła intelektualna została więc pchnięta na tory, które z perspektywy mojego własnego życia umysłowego można nazwać bocznymi. Trwonię ją na wymyślanie błyskotliwych tytułów prac, rozdziałów i podrozdziałów, oraz powtarzanie w nieskończoność dowcipu, który przez ten okres dorobił się już sporej brody, a przecież na samym początku tej historii był już niezłym brodaczem. Dowcip jest o słoniu i trzeba w nim odpowiedzieć na pytanie, dlaczego słoń ma trąbę. Otóż ma ją, aby się tak gwałtownie nie zaczynał, np. od przepisanej w całości definicji słownikowej, która jest jedyną treścią podrozdziału otwierającego pierwszy rozdział przyszłego elaboratu.

W efekcie umyka mi gdzieś fakt, że byłam na kilku wystawach (
Niegrzeczne, Karol Radziszewski. Backstage, wspólnej prezentacji Mysłowskiego i Puntosa czy pokazie My i Oni. Zawiła historia odmienności, a ostatnio na wernisażu Historia o Katarzynie), o których mam wyrobioną opinię, którą z rozkoszą podzieliłabym się z Czytelnikami bloga, że po drodze udało mi się zobaczyć Jeża Jerzego, na temat którego mam zdanie diametralnie odmienne od kolegi Wroobla (blog Trochę Kultury. Tylko trochę), że dziś siedziałam dwie godziny na dyskusji Andy Rottenberg z Katarzyną Kozyrą i Joanną Rajkowską, która wprost domaga się komentarza "na gorąco", wreszcie że przeczytałam w tym czasie dwa kryminały szwedzkiego małżeństwa Maj Sjöwall i Pera Wahlöö i aż mnie skręca, aby o nich napisać, tudzież, że mój stosik lektur do przyszłego projektu habilitacyjnego rośnie i chętnie przelałabym na klawiaturę pierwsze jaskółki refleksyjne.

Jednak, gdy wracam do domu, jestem w stanie co najwyżej zdjąć pranie z suszarki, zrobić herbatę i lewym uchem posłuchać
Szkła kontaktowego, którego poziom w ostatnich miesiącach gwałtownie spada. Nie mam siły - fizycznie i psychicznie - napisać czegokolwiek. A tu właśnie toczy się dyskusja o humanistycznych blogach naukowych, a raczej o tym, że jest ich mało w sieci, zwłaszcza tych w prowadzonych w języku polskim. Autorzy rankingów, list, tudzież swobodnych przemyśleń przywołują przykłady, więc wchodzę i patrzę, choć wiem, że będę pewnie odczuwała ukłucie zazdrości.

I co...? Rozczarowanie.

Blog, na którym Pani Doktor zamieszcza listę lektur do prowadzonych przez siebie zajęć (może rzeczywiście przydatne przy pisaniu syllabusów, ale chyba tylko początkującym prowadzącym wykłady czy ćwiczenia), blog na którym od autorki niewiele, a pęcznieje głównie informacjami znalezionymi w sieci, blog prowadzony z regularnością zanikową.

Myślę sobie zatem, że pewnie się nie znam na idei bloga. Bo dla mnie blog interesujący staje się wówczas, gdy osobowość autora (albo jak kto woli "ludzka twarz naukowca") ujawnia się nie tylko w uproszczeniu języka sprowadzającym wpis do kategorii popularno-naukowej, ale także w krótkich impresjach kulinarnych, zdjęciach zrobionych w mgnieniu oka, gdy coś go zaskoczyło, zwłaszcza wówczas, gdy tego czegoś nie można podciągnąć pod żaden impact factor, pochwaleniu się puszystą w niedzielny poranek sierścią ukochanego kota... No tak, ale widocznie ja się nie znam.


Zresztą ta myśl, o "nieznaniu się" nie opuszcza mnie od jakiegoś czasu, podobnie jak rozczarowanie, a może powinnam to określić jakoś inaczej? Zawód? Jak bowiem nazwać sytuację, w której w jednej chwili jestem dumna, że mój tekst ukazał się w - moim zdaniem istotnym - polskim czasopiśmie naukowym, a w drugiej dowiaduję się, że pachnący na kilometr nonszalancją naukową (vel banałem intelektualnym i miałkością) tekst pewnego Profesora znalazł się w tym samym piśmie, choć wszyscy "decyzyjni" mieli świadomość jego mankamentów (do ich odkrycia nie potrzebne jest nawet "szkiełko i oko") i w dodatku trafia jako zapowiedź na okładkę. Myślę sobie wtedy, że może mój tekst też trafił tam przypadkiem. Oczywiście nie dlatego, że mi się należy za profesorskie zasługi, ale dlatego, że ktoś był na tyle miłościwy, że nie miał sumienia powiedzieć mi, że jest zły, a miejsce trzeba było czymś wypełnić.

Weryfikacja naukowa była dla mnie zawsze bardzo istotna. Wolałam się dowiedzieć od ludzi, których uważałam za mądrzejszych i bardziej doświadczonych, że nie tędy droga, miast kroczyć po łatwych może turystycznie, ale mało satysfakcjonujących ścieżkach glupoty, niewiedzy i banału, podlanego zadufaniem płynącym z faktu posiadania kolejnej publikacji. Pytanie co na to komisja od impact factorów?


Czytam to wszystko, oglądam, obserwuję i czuję jak ten mój zdystansowany "widok na Wawel" jeszcze bardziej dryfuje w okolice odległe od rozmaitych jednostek uczelnianych. Czytam sobie i powraca do mnie marzenie sprzed lat, nierealne tak samo wówczas jak i dziś, ale nieodmiennie atrakcyjne. Ach! Jakżeby to było miło być XIX-wiecznym rentierem i dilettanti jednocześnie. Nie musieć okupywać przynależności do świata nauki wymyślaniem tytułów prac dyplomowych i tkwieniem w kamiennym kręgu zależności i dykteryjek, które wszyscy po kątach wyśmiewają, ale którym jednocześnie ślepo się podporządkowują, gdy przyjdzie moment próby. Być takim Swanem i pisać dla własnej przyjemności studium o Vermeerze, które prawdopodobnie byłoby obfitsze w odkrywcze myśli, niż niejeden usankcjonowany impact factorem tekst.

Czytam, marzę, myślę i patrzę na ten stosik lektur obok łóżka, zastanawiając się, czy na pewno chcę być częścią tej maskarady. Szkoda, że nowa ustawa i gwałtownie wprowadzane przez MNiSW zmiany powodują odejście do lamusa takich postaci jak nieoceniona mgr Helena Małkiewiczówna, która w wieku uchodzącym co najmniej za stosowny nadal była magistrem, ale za to posiadała ocean wiedzy, którym dzieliła się hojnie ze studentami, np. w przedmiocie krakowskich witraży, tudzież rozbudowanych witrażowych cyklów
Genesis rozsianych po całej Europie. Jak dziś pamiętam dzień, w którym kończyła cykl wykładów, stanęła przed nami, uśmiechnęła się i powiedziała: Wiecie, co w nauce kocham najbardziej? To, że im więcej wiemy, tym więcej stawia ona przed nami pytań, na które być może nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Zapamiętałam te słowa i towarzyszący im dreszczyk emocji. To Ona nadal pozostaje moją Mistrzynią, choć profesorskim tytułem obdarzyli ją jedynie Kanonicy Regularni Laterańscy anonsując na swojej stronie lutowe spotkanie dotyczące m.in. konserwacji obrazu Matki Boskiej Rudnickiej.

Wpisy o wyżej wymienionych wydarzeniach wystawienniczo-filmowo-lekturowych wkrótce, dziś musiałam dać upust emocjom... ufffffffffff

niedziela, 13 marca 2011

Scherzo alla polacca?

Jak wiadomo nie od dziś Polak potrafi i kompleksów nie ma. Wracając niedzielnym popołudniem z Fashion House natrafiliśmy na taki oto znakomity przykład przedsiębiorczości alla polacca.

Zagubione gdzieś na rubieżach Małopolski, nieco przed miejscowością Biały Kościół stoi sobie takie oto dziwo, ni to klub, ni to kawiarnia, a może jednak kasyno?

Pytanie póki co pozostało bez odpowiedzi, bo jakoś nie chciało nam się zaryzykować finansów własnych...






wtorek, 8 marca 2011

Wizualna (i Kulinarna) Sztuka Życia

Nazbierało się przez ostatnie dni, oj nazbierało... zdjęć, myśli, słów i tego wszystkiego, czemu zwykle daję upust w kolejnych postach. Zacznę więc od kwestii chronologicznie najwcześniejszej, która posiada już całkiem sporą dokumentację fotograficzną.

Kolejne wieczory przynoszą ze sobą kolejne eksperymenty - przez moment czułam się nawet nieco wydziedziczona z własnej kuchni, ale dziś odzyskałam pole, rondle i szpatułkę do zamieszania w garnku, patelni, czy co tam kto ma akurat pod ręką.

Po pierwsze było szaleństwo szpinakowe, wbrew temu, że podobno najwięcej szpinaku spożywają singielki, choć rzeczywiście moje obserwacje dookólne potwierdzałyby tę hipotezę. Tym razem jednak szpinak nie był singlowy ;-)

Debel szpinakowy

Pan Szpinak we własnej osobie - wersja romantic zupełnie niezamierzona.

Pani Cebulka tym razem w towarzystwie papryczki, acz niezbyt pikantnej.


Choć trudno to ocenić na pierwszy rzut oka, Pan Szpinak już w towarzystwie trzech uroczych pań: Cebulki, Papryczki i Fety.

Gdzie jeden mężczyzna nie może, drugiego zawoła - wesołe towarzystwo powiększone o Penne Rigate.

I końcowy efekt, zbilansowany, bo w towarzystwie Grand Padano.


Kilka dni później nasze podniebienia składały niemy, acz wielki hołd "Bułgarowi", za pewną sałatkę, która potrafiła postawić mnie na nogi po dziesięciu godzinach wytężonej pracy umysłowej. Niech żyją krewetki i męska pomysłowość!

Sałatka Bułgara wcale nie bułgarska

Sałata i pomodori w pełnej gotowości na przyjęcie dalszych gości.

Patriotycznie po włosku: biało-czerwono-zielono, lecz ta monogamia narodowa wkrótce zniknie.

To moje ulubione zdjęcie, uważam iż kompozycja wyszła iście w stylu Kandinskiego.

A tu już z krewetkami i w towarzystwie Nachos lub grzanek - do koloru, do wyboru...


Dziś kuchnia znów była niepodzielnie moja. Mam cichą nadzieję, że na krótko, bo marzy mi się lasagne grzybowa i naleśniki nafarszowane czymś przysznym... Ale póki co danie popisowe (i zupełnie apolityczne):

Zapiekanka Motylkowa

Jak widać w kuchni nieśmiało zagościła także wiosna, a wraz z nią narcyzy i tulipany.




poniedziałek, 28 lutego 2011

Oscarowa (Wizualna) Sztuka Życia...




Nie mam zamiaru narzekać na poszczególne werdykty, tym bardziej, że Oscarowa Gala jest dla mnie przeżyciem samym w sobie, nawet wówczas, gdy dostrzegam słabość prowadzących, którzy, nie umywają się do Hugh Jackmana, choć starają się z niego dworować, a raczej ze sposobu, w jaki dwa lata temu prowadził galę. Oczywiście James Franco nie dorasta do pięt ani Jackmanowi, ani tym bardziej niezastąpionej parze z To skomplikowane: Alecowi Baldwinowi i Steve'owi Martinowi, którzy nie ukrywając brzuszków, zmarszczek i opadających kącików, potrafili rozbawić publiczność do łez z wielką gracją i niewymuszoną lekkością. Nie dorasta, ale to on stał na scenie, więc miast tracić wieczór na narzekanie, wolałam się bawić dystansem Kirka Douglasa do samego siebie, czy podziwiać nienagannie-wymęczony wygląd Javiera Bardema.

Wieczór Oscarowy to dla mnie rytuał, którego nie jest mi w stanie zepsuć narzekanie polskich komentatorów (nawet tych, których prywatnie lubię), ani ironizowanie tych, którzy myślą, że skoro lubi się Galę Oscarową, to znaczy, że podchodzi się do tej nagrody śmiertelnie poważnie.
Otóż można lubić galę Oscarową za nieprzespaną noc, za czysto hazardowy dreszczyk emocji, czy się właściwie obstawiło - nie właściwie dla historii kina, lecz dla aktualnych koniunktur i trendzików - wreszcie dla tego cudownego zmęczenia, które trzyma nas the day after, choć trzeba wrócić do rzeczywistości i codziennych obowiązków.

Wieczór Oscarowy to

wyżereczka, którą Misiaczki lubią najbardziej...


Śledzenie komentarzy na żywo (bardzo ubogacające poznawczo), w towarzystwie słonia Stanisława zwanego Stefanem (to nowość tegoroczna).


A po kilku godzinach snu, który ogarnia po wysłuchaniu ostatniego werdyktu:

stawiające na nogi śniadanko i sprawdzanie pierwszych pisemnych komentarzy ekspertów, które wywołują ironiczny uśmiech...

bo nie wiedzieć czemu komentujący oczekiwali, że ta Gala będzie jednak inna, że zapadną na niej decyzje zgodne z ich osobistym wishful thinking, że nagle, z zupełnie irracjolanych, jak na mój gust powodów, Akademicy zmienią swoje przekonania, linię postępowania. Jednym słowem, że to będzie rok, w którym co prawda nie stanęła Ziemia, ale za to tąpnęło w posadach Akademią. A tu proszę rozczarowanie, nic nie buchnęło, [ani nie] zawrzało i [nawet nie] zgasło. Wszystko było jak zawsze i dobrze. Bo to nie uroczystość dla tych, którzy oczekują, że Banksy mógłby w niej zamieszać, czy tych, którzy myślą, że temat kryzysu ekonomicznego nie jest już numerem jeden w Ameryce - a niby co ma być, zamieszki w Egipcie, czy innej Libii? A co to obchodzi Amerykanów? Przecież to za Oceanem, a u nich nadal straszą domy na sprzedaż i cięcia socjalne, więc wybierają Inside Job i słusznie, w końcu to Amerykańska Akademia Filmowa, a koszula zawsze bliższa ciału.

Można by żałować, że nie doceniono skomplikowanych chwytów formalnych i bogactwa artystycznego filmu Madagascar, a Journey Diary Bastiena Dubois, ale ja jestem zachwycona nagrodą dla The Lost Thing Shauna Tana i Andrew Ruhemanna, bo to jest moja estetyka, taka która sprawia mi przyjemność wizualną, a nie taka, którą doceniam ze względu na wyrobienie i kompetencję kulturową. I za to właśnie kocham Amerykanów! Bo ja się w kinie uwielbiam wzruszać (i dlatego wybieram King's Speech a nie Social Network), bo od analiz wspólczesności mam teksty znacznie inteligentniejsze i mniej sztampowe niż film Finchera, który jest tylko kolejnym filmem Finchera. W dodatku nawet w połowie nie tak zabawnym jak Fight Club i nawet w ćwierci nie tak mrocznym, jak Seven. Bo dali nagrodę mojemu ulubieńcowi, któremu należało się za wiele kreacji (Pride&Prejudice, A Single Man, ale także za urocze momenty w Love Actually). Bo umieli się zdobyć na odwagę i dać nagrodę Trentowi Reznorowi i Atticusowi Rossowi, choć ich muzyka różni się zasadniczo od kompozycji wyjadaczy hollywoodu w stylu Hansa Zimmera czy Johna Powella. I właściwie żal mi tylko Iñárritu i Antonelli Canarozzi, bo nadal uważam, że stroje Tildy Swinton w Io sono l'amore są bezkonkurencyjne w budowaniu osobowości postaci.

I dlatego za rok znowu zasiądę przed ekranem i oddam się, dla niektórych wstydliwej, przyjemności oglądania Gali Oscarowej.

Mam tylko nadzieję, że prowadzącymi nie będą Abigail Breslin i Justin Bieber, bo czego jak czego, ale bicia rekordów dolnej granicy wieku prowadzących mam już dość.

Ah, no i nie pojawiła się jednak wideo konferencja z oposem Heidi z Lipskiego Zoo, ale za to dzień wcześniej Heidi była gwiazdą Jimmy Kimmel Live!, no i też lubi Colina Firtha!