niedziela, 9 maja 2010

Nowy Jork, do I really love you?

Już na długo nim film Zakochany Nowy Jork wszedł na ekrany polskich kin ostrzyłam sobie na niego ząbki. Toteż, gdy tylko zauważyłam go w programie kina ARS niewiele myśląc zamówiłam bilet na sobotnie popołudnie. Okazało się jednak, że należałoby się bardziej zastanowić, a przynajmniej przez chwilę pomyśleć, bo bezmyślność nie popłaca, także w przypadku wybierania filmów. Pierwsza sekwencja zapowiadała się jeszcze nienajgorzej, choć chwyt z "testem złodziejskim" ogrywano już w kinie wielokrotnie, jednak następne części pokazały, że ten film to worek z jednym wielkim chwytem, który na własne potrzeby nazwałam "chwyt na kino europejskie". Najbardziej "chwytliwa" pod tym względem była niewątpliwie sekwencja z Julie Christie wyglądającą jak Catherine Deneuve, której scenarzystą był Anthony Minghella, któremu cały film był dedykowany. Pamiętam formułkę De mortuis nihil nisi bene, więc mogę równie dobrze przelać swoją złość na Shekhara Kapura, choć nie wiem, co podkusiło reżysera dwóch części Elżbiety, żeby pójść w tak żenująco nakreśloną poetykę surrealizmu. Wolałabym już chyba, gdyby z okna wylatywał fortepian, który, nie wiedzieć czemu, miał być atrybutem pokoju przeznaczonego dla śpiewaczki. W tym momencie trwania filmu przybrałam w fotelu 99 pozycję i poważnie zaczęłam się zastanawiać nad opuszczeniem kina. Postanowiłam jednak poskromić swoje krytyczne zapędy i sprawdzić, czy może być gorzej. Okazało się, że a i owszem. Zwłaszcza wówczas, gdy muszę wysłuchiwać naiwno-banalnych farmazonów o malarstwie wygłaszanych przez Vedanta Gokhale (taksówkarz) do Uğura Yücela (malarz), których autorem jest albo Hall Powell albo Israel Horovitz albo James Strouse (wszyscy trzej odpowiedzialni za scenariusz przejść między sekwencjami, a dialog pojawia się właśnie w takim przejściu). Oczywiście zawsze można powiedzieć, że to przecież film o atmosferze Wielkiego Jabłka, pewna metafora tegoż i że czepianie się dwóch, czy trzech mało istotnych zdań, nie jest dobrym pomysłem na recenzję. Niestety pod względem metafory, czy alegorii, nie mówić już o symbolu, to zdecydowanie nie jest dobry film. Mówić, że NY jest wieloetniczny, wielokulturowy i w ogóle wielo- to banał nad banałami, ale największym banałem jest ilustrować tę tezę przelotnym i nieskonsumowanym romansem pomiędzy Żydówką, która za chwilę wstąpi w związek małżeński z ortodoksyjnym Żydem, a Hindusem, nie przepraszam kimś jeszcze innym (dżinistą!), którego żona uciekła do Indii, by tam oddawać się pątniczemu życiu. Jakby piramidy zamętu było mało, scenarzysta dorzuca jeszcze kilka zdań w swoim języku, a Rifka podobno mówi w jidysz (na potrzeby zrozumienia wypowiadanych przez nią słów, wystarczy znać niemiecki, nie trzeba się od razu porywać na naukę języka Żydów aszkenazyjskich). W międzyczasie krótka powtórka z tego, czego jedna i druga religia zabrania naszym bohaterom spożywać i "błyskotliwy" żarcik z chrześcijan, którzy są wszystkożerni, a więc niegodni zaufania w biznesie. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, lecz wystarczy napisać banał na banale banałem pogania. Na koniec więc dodam, że w tym filmie zadziwiło mnie jeszcze jedno. Nigdy nie byłam w Nowym Jorku, ale znam sporo ludzi, którzy tam mieszkają i mieszkali. Wszyscy oni zawsze zwracali uwagę na fakt, że w NY (i pewnie szerzej w Ameryce) nikt na nikogo nie patrzy w metrze, bo to byłoby naruszenie jego prywatności (nie to, co w Europie!), ludzie po ulicach pędzą i raczej nie mają czasu na pogaduchy, a tu proszę, nasi bohaterowie co i rusz wdają się w rozmowy z completely strangers, jakoś mi to jedno do drugiego nie bardzo pasuje. Poznana przeze mnie w marcu w Krakowie para artystów performerów mieszkała przez dziesięć lat w Nowym Jorku. Wynieśli się, bo nie mogli znieść zmiany, jaka nastąpiła w mentalności tego miasta po 9/11. Teraz mieszkają w Amsterdamie i otwarcie mówią, że do NY nie wrócą, bo to już inne miasto i nie da się w nim żyć tak, jak kiedyś. Może celem reżyserów filmu Zakochany NY było pokazanie, że jednak nic się nie zmieniło, że NY jest nadal miastem wielkich możliwości, jak mówi jeden z bohaterów? Nie wiem, ale mam jednocześnie niejasne przeczucie, że znacznie prawdziwszy Nowy Jork pokazała Katherine Dieckmann w filmie Motherhood....

1 komentarz:

  1. Bardzo dziękuję za informację. Akcja rzeczywiście bardzo zacna, więc na pewno poświęcę jej nieco pisaniny na moim blogu, pozdrawiam Obywatela Kultury (szkoda, że tak często w tym kraju czujemy się bezpaństwowcami ;-(

    OdpowiedzUsuń