Pokazywanie postów oznaczonych etykietą charyzma. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą charyzma. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 22 czerwca 2010

Moje polityczne votum separatum z charyzmą w tle

Dzisiaj będzie bardzo aktualnie i zupełnie nie podróżniczo, ale okres kampanii wyborczej ma swoje prawa i nie sposób pominąć go milczeniem. Na wstępie chciałabym wyraźnie zaznaczyć, że żaden z kandydatów, który przeszedł do drugiej tury nie może liczyć na moje poparcie. Wybór pomiędzy skrajnie prawicowym etosem, który od dwóch dni wdzięczy się do lewicy, skłonny nawet zarzucić kluczowe dlań dotychczas sformułowanie "postkomuna", a szowinistycznym politykiem, który zgadza się na parytet tylko wówczas, gdy dotyczy on 30, a nie 50% - rozumiem, że to historyk, ale z pokolenia, które na maturze matematykę zdawało, więc powinno rozumieć istotę parytetu definiowanego jako zasada równości proporcji dwóch lub więcej wielkości – i grzejący się w blasku uśmiechów swoich koleżanek partyjnych fotografując się z nimi w iście patriarchalnym stylu, nie jest dla mnie żadnym wyborem. Nie mam zamiaru poddawać się zbiorowej histerii „głosowania przeciw“, gdyż taka podejście nie kojarzy mi się w żadnym wypadku z postawą demokratyczną. Strach jako motor działania politycznego jest moim zdaniem tak odległy od reguł demokratycznego dyskursu politycznego, jak ateńska wykluczająca demokracja od współczesnych inkluzywnych jej form praktykowanych na świecie. Toteż poniższe refleksje mają charakter neutralny, w tym sensie, że pisząca nie sprzyja żadnej ze stron i obserwuje wybory raczej jako zjawisko kulturowo-społeczno-polityczne, które domaga się komentarza, niż sprawę, w którą byłaby osobiście zaangażowana.

Jak zauważa Raphael Falco w tekście Charisma and Tragedy: An Introduction opublikowanym w 1999 roku na łamach „Theory Culture Society“: tragedia jest dominującym dyskursem upadku charyzmy. Nie jest zaskoczeniem, że tragedia dąży do utrwalenia porażki wielu typów stojących przed ludzkością wyzwań. Jednak ze względu na fakt, że tragedia posiada szczególną zdolność do reprezentowania entropii, jest doskonałym przykładem dla ukazania transformacji autorytetu charyzmy. Autor ma na myśli rzecz jasna tragedię w sensie literackim, jednak – jak dowodzi aktualna sytuacja polityczna w Polsce – także tragedia społeczna może stać się czynnikiem uaktywniającym dyskusje wokół charyzmy.

Marcel Proust pisze w pierwszej części swojej powieści poświęconej Stronie Guermantes: prawem języka jest, że od czasu do czasu, tak jak się zjawiają i znikają pewne choroby, o których nie słyszy się już później, tak samo rodzą się, nie wiadomo jak – samoistnie czy przez przypadek podobny temu, który przynosi do Francji chwast z Ameryki przez nasienie uczepione pledu jakiegoś podróżnego i zawiane na skarpę kolejową – całe światy wyrażeń, powtarzanych w tej samej dekadzie przez ludzi, którzy się nie umówili w tym celu.

Niewątpliwie w ostatnich tygodniach takim wyrażeniem stało się słowo charyzma, które można już chyba uznać za najważniejsze określenie towarzyszące aktualnej kampanii wyborczej. Toteż dzisiaj, aby zrobić przerwę w relacjonowaniu moich niedawnych podróży, zwłaszcza, że miejsce ostatniej z nich – Tajwan – wymaga przynajmniej kilkuodcinkowego wpisu, postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami na temat tego pojęcia, które wydaje się nie schodzić z politycznych i dziennikarskich ust. Na początek jednak zdjęcie, które 17 czerwca zostało wykonane przez mojego Ojca w miejscowości Pniewnik (aparatem Pentax K10D z obiektywem Sigma 17-70). Materiał zamieszczam, pozostawiając go bez komentarza, choć w pewien sposób poniższy tekst jest rodzajem komentarza do niego.





Jak zauważył Donald McIntosh charyzma to rodzaj zbiorowego doświadczenia, doświadczenia podzielanego przez ogół dodajmy, a zwłaszcza przez tę część ogółu, która przynależy do grupy posiadającej w swoich szeregach charyzmatyczną jednostkę. Charyzma jest więc zjawiskiem relacyjnym, dotyczącym przede wszystkim wewnętrznej struktury organizacyjnej. W tym sensie trudno jest poszukiwać wartości charyzmy na styku polityk – całe społeczeństwo, gdyż jest to grupa nazbyt niejednorodna i wewnętrznie sprzeczna, aby możliwe było wyznaczenie w jej ramach trwałych połączeń, w centrum których mógłby się znaleźć charyzmatyczny przywódca. W podobnym tonie pisał zresztą Weber, gdy zauważał, że żaden charyzmatyczny autorytet nie może być wspierany/wzmocniony wobec braku wzajemnie wiążących relacji pomiędzy nim i grupą. Oznacza to, że możemy rozpatrywać charyzmę polityka wobec jego partii, trudno natomiast przenieść tę relację na ogół społeczeństwa, gdyż ma ono szansę doświadczać charyzmy polityka jedynie pośrednio, poprzez relacje jego/jej partyjnych kolegów/koleżanek. Toteż przekonanie opinii publicznej o charyzmie danego polityka leży nie w jego zachowaniach, ale w gestii jego partyjnych kolegów/koleżanek lub członków jego sztabu wyborczego.

W tym układzie charyzmą niewątpliwie odznacza się Jarosław Kaczyński, którego sztab zapatrzony jest w niego jak w przysłowiowy księżyc, niemal jak panna na wydaniu, w pierwszego pretendenta do jej ręki, który złożył jednoznaczną, publiczną deklarację. Trudno jednocześnie dostrzec charyzmatyczność Bronisława Komorowskiego w obliczu zachowań jego sztabu, który częściej tłumaczy wpadki swojego lidera, czy obraca w żarcik rozmaite wydarzenia i opinie. Czasem można odnieść wrażenie, że sztab traktuje swojego szefa jak duże dziecko, które trzeba suchą nogą przeprowadzić przez ocean wyborów. Nawet jeśli przyjmiemy, że Komorowski ma więcej cech osobowych sprzyjających wytworzeniu charyzmy, jak - raczej bez pokrycia w faktach - próbowali nas przekonać zwolennicy aktualnego marszałka sejmu, to ci, którzy mogliby o tym zaświadczyć, swoim zachowaniem nieustannie temu faktowi, przeczyli nawet jeśli jednocześnie temat ten notorycznie pojawia się w ich wypowiedziach.

Jednym z najwcześniejszych przykładów dyskursu politycznego dotyczącego charyzmy jest I List Św. Pawła do Koryntian, ten sam, z którego pochodzą powszechnie znane passusy o istotności i właściwościach prawdziwej miłości. Sam list powstał w odpowiedzi na kryzys religijno-polityczny, którego ofiarą był także autorytet samego Św. Pawła. Broniąc się Apostoł ustanowił teorię darów charyzmatycznych (dar mądrości, wiedzy, wiary, uzdrawiania, cudów, profetyzmu, rozpoznawania duchów, mówienia różnymi językami oraz ich tłumaczenia), których posiadacze należą do duchowej arystokracji Kościoła w Koryncie, wyróżniając się spośród wspólnoty wiernych. Takie posunięcie było konieczne, gdyż podczas nieobecności Św. Pawła w greckim porcie pojawili się liczni fałszywi apostołowie, którzy posuwali się nawet do negacji koncepcji Zmartwychwstania. Warto zaznaczyć, że charyzma była w Pawłowym tekście zjawiskiem grupowym, gdyż tylko połączenie wszystkich darów gwarantowało stabilność Kościoła. Ta idea współdziałania – przynajmniej na piśmie – obowiązuje w doktrynie Kościoła katolickiego do dziś.


Weber wyraźnie zaznacza, że dla aktualności charyzmy najistotniejsze jest rozpoznanie autorytetu charyzmatycznego przywódcy przez członków zgromadzonego wokół niego kolektywu, którzy powinni odznaczać się całkowitym zawierzeniem liderowi. Różnica pomiędzy Kaczyńskim a Komorowskim polega na tym, że tylko pierwszy z wymienionych jest faktycznym liderem swojej grupy, podczas gdy drugi jest jedynie kandydatem wystawionym w miejsce rzeczywistego przywódcy, nie może więc uzyskać tego typu charyzmatycznej dewocji. Jak zauważa
Weber charyzma konstytuuje się w heroizmie – bez względu na to, jaki jest jego charakter. Najważniejsze jednak jest to, że charyzmatyczny lider musi mieć misję, a sama charyzma konstytuuje się w okresach kryzysowych, określanych przez nadzwyczajne okoliczności. Tragedia samolotu na lotnisku pod Smoleńskiem niewątpliwie była stanem kryzysowym, wyjątkową okolicznością, w ramach której to raczej Jarosław Kaczyński uzyskał status bohatera, wynikający z jednej strony z utraty najbliższych – otoczona w Polsce kultem martyrologia śmierci – z drugiej z częściowego przejęcia schedy po swoim zmarłym bracie-bliźniaku.

Jak zauważa Shils dziś coraz częściej mówi się o charyzmie nie w tym totalnym znaczeniu, które przebija z tekstów Św. Pawła i Maxa Webera, lecz opisuje się jedynie jej codzienną, sprowadzoną do banału, wersję. Jednak nawet te „banalne“ okoliczności, dają przewagę kandydatowi PiSu. Podstawowa różnica pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim polega na tym, że pierwszy zbudował partię wokół swoich poglądów i głębokich, wewnętrznych przekonań, podczas gdy drugi jest póki co jedynie wyrazicielem poglądów swojej partii, lecz nie ich twórcą. Tak różnica wydaje się kluczowa dla rozstrzygnięcia, który z dwóch wymienionych polityków ma większe szanse na bycie charyzmatycznym liderem, a w konsekwencji charyzmatycznym prezydentem, nawet jeśli nie wszystkim akurat ten typ poglądów i zbudowanej wokół nich charyzmy odpowiada.

Niezwykle interesująca
w świetle teoretycznego ujęcia charyzmy analiza Otella przeprowadzona przez Raphaela Falco, podkreśla, że moment utraty charyzmy przez tytułowego bohatera wiąże się z zaślubieniem przez niego Desdemony. Akt ten doprowadził do jego odseparowania od grupy, a w efekcie do osłabienia jego pozycji jako lidera. Czy można z tego faktu wyciągnąć wniosek, że nieżonaci liderzy są bardziej charyzmatyczni? Gdy prześledzimy losy Chrystusa, zmienne koleje rządów Napoleona, czy życie prywatne Hitlera bądź Piłsudskiego, wydaje się, że coś jest na rzeczy, a wówczas Komorowski, otoczony żoną i piątką dzieci, nie ma szans na bycie przywódcą charyzmatycznym.

wtorek, 25 maja 2010

Reisefieber(s)

Wiele tematów pojawia mi się ostatnio w głowie, o wielu chciałabym napisać. W kolejce czekają przede wszystkim refleksje na temat rękopisu w dobie reprodukcji cyfrowej oraz ulubionego przeze mnie ostatnio określenia, które przeżywa renesans medialny i polityczny, podobny tym, jakie kilka lat wstecz stały się udziałem zwrotów: "na dzień dzisiejszy" i "konsensus". Chárisma - bo oto piękne (do niedawna) słowo mi chodzi, wylewa się ostatnio z każdej niemal wypowiedzi: kto ją ma, kto jej nie ma, po czym ją poznać, jak odróżnić od tej fałszywej, będącej jedynie maską, czy pozą. Dziś - na dwa dni przed wyjazdem do Wiednia, o czym za chwilę - nie będę tematu kontynuować, ale na pewno do niego powrócę, zwłaszcza, że czekam tylko na moment, gdy słówko to wyskoczy z mojej lodówki tuż po jej otwarciu, jak kiedyś wychylał się stamtąd Habermas (zamierzchły okres pisania rozprawy doktorskiej) i paru jego kolegów z różnych szkół i opcji. Teraz zapewne w mojej lodówce zamieszka charyzma, bo mieszka już wszędzie, tylko, by sparafrazować słowa piosenki Pod Budą: "w tej charyzmie, to nam charyzmy ciągle mało". Temat zapowiadam, wrócić doń obiecuję, zwłaszcza po słodkim absolutnie i rozbrajającym rysuneczku Marcina Wichy (Wichajstra) z ubiegłotygodniowego numeru "Tygodnika Powszechnego" [nr 21/2010] - naprawdę polecam, a jak tylko pojawi się na stronie autora, to na pewno podrzucę link.

A dziś będzie - zgodnie z tytułem - o reisefieber. Właściwie powinnam napisać o mnogości "gorączek podróżnych" (czy jak mawiano w u mnie w domu - oczywiście wtedy, gdy nie używano niemieckiego słowa-klucza - o "drżączce podróżnej"), bo przede mną trzy wyjazdy, które oddzielają od siebie raptem kilkudniowe przerwy. Podróż to sprawa kłopotliwa. Marzymy o niej, planujemy ją, nadużywamy zwrotów w stylu: "chciałabym się stąd wyrwać", "muszę się wyciszyć" etc. W podróży piękna jest - jak u Marcela Prousta - jej potencjalność, której aktualizacja majaczy gdzieś na horyzoncie. Jednak gdy nagle przychodzi ten wieczór, ostatni przed wyjazdem, nagle perspektywa wojażu przestaje być tak kusząca, a spod łóżka wychodzą niezałatwione sprawy, oraz te, które już domagają się uwagi, choć jeszcze nie nadszedł ich deadline.

Dość!

Mam ochotę na prawdziwą reisefieber i nikt, ani nic mi tego nie odbierze...

Zacząć trzeba od iPoda, odpowiedni dobór muzyki to podstawa dla kogoś, kto jest od niej uzależniony tak jak ja. Choć to Wiedeń, myślę, że będzie to jakaś mieszanka francuskich standardów, może odrobina jazzu i oczywiście Strauss. Brzmi kiczowato? Może, ale za to jak przyjemnie. Na szczęście wykład, z powodu którego tam jadę, mam już od dawna przygotowany, więc wystarczy tylko spakować wydruk. Mogę się więc skupić na przyjemnościach, którym będą się oddawać przed i po sesji naukowej. Cele są cztery. Pierwszy - obowiązek krytyka i wykładowcy: wystawa w MuMoKu, bo dotyczy nowych mediów. Drugi - sentymentalny: Kunsthistorisches, muszę wreszcie sprawdzić, jak to jest z tym pierwotnym dopasowaniem nazwisk malarzy wypisanych złotymi czcionkami na fryzie pod gzymsem, a rzeczywistą zawartością sal, bo najzwyczajniej w świecie już nie pamiętam, a poza tym odczuwam głód sztuki dawnej, soczystości malarstwa, spokoju konturów, tudzież porządku proporcji i kompozycji. Trzeci - dla odmiany: Naturhistorisches, pamiętam moją wizytę sprzed pięciu czy sześciu lat, a po przeczytaniu książki Jeana Claira o kryzysie muzeów, tym bardziej mnie tam ciągnie, no i ta Wenus z Willendorfu! Czwarty - lifestajlowy: Naschmarkt - takiego wasabi nigdzie indziej nie jadłam, a będę mieszkać w hoteliku całkiem niedaleko, więc szkoda by było przegapić okazję, skoro sama pcha się pod ręce (i na język!). Ostatnia sprawa to książki. Ta na podróż - obowiązek (jednak nie można się ich całkowicie pozbyć): Net art Ewy Wójtowicz, bo tuż po powrocie czeka mnie wykład na ten temat. Ta na spacery i wieczory - czysta przyjemność: Stulecie detektywów - moja najnowsza fascynacja!

No i proszę! Ani cienia narzekania, że przecież nie mam czasu, że tyle obowiązków, że czas się kurczy. Nic z tych rzeczy, jedyne, co mogę dziś powiedzieć, to powtórzyć za słowami piosenki: Au revoir, bon voyage. Moi, je souris!