niedziela, 27 czerwca 2010

Perwersyjna przyjemność płynąca z obcowania z cudzym biurkiem

Trudno usprawiedliwić fakt niedotrzymywania składanych obietnic w kwestii terminu kolejnych wpisów. Powoływanie się tu po raz kolejny na Virginię Woolf także nie jest dobrym rozwiązaniem. Toteż, jak gdyby nigdy nic po prostu przejdę do rzeczy. Zmierzenie się z moją tajwańską przygodą wciąż chyba jeszcze mnie przerasta. Próbowałam ugryźć temat od różnych stron, ale za każdym razem rezultaty nie były zadowalające. Być może muszę go po prostu jeszcze przez chwilę ponosić w sobie, ale to o czym mam dziś zamiar napisać ma także swój tajwański, a konkretnie tajpejski wątek. Otóż po napisaniu swego czasu tekstu o biurkach i podjęciu ostatecznego postanowienia, że moje własne wysłużone powinno w najbliższym czasie przejść na z dawna zasłużoną emeryturę, zaczęłam się ze zdwojoną energią przyglądać biurkom cudzym. Nie, proszę się nie martwić, nie nachodzę jeszcze ludzi w domach po to, żeby pokontemplować ich meble, ale tak się jakoś złożyło, że widziałam ostatnio - w warunkach muzealnych - kilka wielce godziwych sprzętów i wróciła do mnie, swego czasu stłumiona, predylekcja do zachłannego napawania się widokiem cudzych biurek. Wszystko się chyba zaczęło od odwiedzin w willi Stefana Żeromskiego w Nałęczowie, kiedy to - nielegalnie nieco - zasiadłam nawet za biurkiem pisarza wiedziona odruchem podobnym do tego, który co roku każe mojej matce siadać na miejscu zajmowanym w czasie wizyty przez księdza przychodzącego po kolędzie. Podobno robiła tak moja prababka, żeby się tą drogą dowiedzieć, jakie są księże myśli. Mnie, bardziej od myśli pisarza, interesowało zagarnięcie tą drogą części jego talentu, co prawda nie wiedziałam jeszcze wówczas, czy bardziej chodzi mi o "Wierną rzekę" czy "Dzieje grzechu", ale determinacja była pełna. Moje zainteresowanie biurkami ma coś z ducha pornografii potraw (food pornography brzmi jakoś lepiej). Określenia tego użył ostatnio znajomy Kanadyjczyk opisując ludzi, którzy namiętnie fotografują telefonami komórkowymi spożywane w różnego autoramentu lokalach dania, a następnie przesyłają te zdjęcia kolegom. Jakoś dziwnym trafem proceder ten częściej dotyczy mężczyzn niż kobiet, zwłaszcza gdy w grę wchodzą kolejne odkrywane na różnych trasach golonka. W moim przypadku należałoby chyba mówić o perwersyjnej przyjemności z oglądania cudzych biurek, zwłaszcza takich, które noszą wyraźne ślady używania, a nie są jedynie eksponatami w muzeum meblarstwa, czy starannie uprzątniętymi meblami wystawianymi na poglądowych ekspozycjach poświęconych różnym znanym ludziom. Pamiętam jaką rozkosz wzbudziło we mnie oglądanie zdjęcia biurka Susan Sontag (zdjęcie opublikowane na łamach "Tygodnika Powszechnego" przy okazji artykułu o nowym wydaniu "O fotografii"), nieco później dowiedziałam się, że brytyjski "Guardian" ma specjalny cykl poświęcony w założeniu pokojom pisarzy, ale materiał zdjęciowy towarzyszący tekstom zawierał przede wszystkim obrazy kolejnych biurek. Pomyślałam sobie wtedy, że może w mojej fascynacji nie ma nic szczególnego. I dobrze! Podczas moich ostatnich wojaży, kolekcja biurek powiększyła się o dwie sztuki. Pierwszą miałam okazję oglądać tylko na zdjęciu. Przedstawiało ono biurko, przy którym pracował Darwin, a zdjęcie znalazłam oczywiście na wzmiankowanej już wcześniej wystawie w Naturhistorisches Museum w Wiedniu.


Drugie natomiast należało do tajwańskiego kaligrafa i malarza Chiang Chao-shena i było prezentowane (tym razem w postaci rzeczywistej) na wystawie poświęconej artyście, którą zorganizowało Narodowe Muzeum Pałacowe w Taipei.


Oba biurka znakomicie ilustrują różnicę pomiędzy pracą intelektualisty europejskiego i chińskiego. Z jednej strony kontrolowany chaos, z drugiej graniczące ze sterylnością uporządkowanie. W pierwszym przypadku gorączkowa gonitwa myśli, z drugiej nabożne niemal skupienie. Nawet oświetlenie obu mebli diametralnie się różni. Darwinowskie biurko spowite jest w ciepłym i łagodnym świetle, podczas gdy miejsce pracy kaligrafa oblewa zimny i ostry blask znakomicie harmonizujące z surowością wnętrza.

Ach! Rozkosz moja była całkowita.

A do tego, całkiem przypadkiem pojawił się pierwszy wpis proto-tajwański ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz