poniedziałek, 28 czerwca 2010

Nie samymi festiwalami żyje człowiek, a jednak...

Dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem kończenia - z wielkim hukiem jak mniemam - jednego i uczestnictwa w kolejnym festiwalu. Zdaje się, że rzeczywiście rację mają Ci, którzy twierdzą, że Kraków to miasto festiwali!

Najpierw z rana udałam się na demontaż LEM Monument raumlaborberlin. Zadanie główne polegało na przeprowadzeniu przedrozbiórkowej mistyfikacji, gdyż nalepki z cytatem z Lema, które powinny zostać umieszczone we wnętrzu konstrukcji, przyszły co prawda przed tygodniem, ale instrukcja, gdzie je umieścić, nadeszła raptem trzy dni temu, a po drodze był weekend, więc nikt w KBFie nie zaprzątał sobie tym głowy. W efekcie dziś z rana nalepki trafiły wreszcie na miejsce przeznaczenia, wykonane zostały zdjęcia dokumentujące ich obecność na monumencie, a następnie całość - przy radosnym akompaniamencie pił i młotków - rozebrano. W ten sposób drugi z kuratorowanych przeze mnie podczas ArtBoomu 2010 projekt zniknął z mapy miasta. Janek Simon i jego Bzik tropikalny, który do końca funkcjonował jako Metafizyka dwugłowego cielęcia, pożegnał się z gościnnymi progami Muzeum Narodowego już ponad tydzień temu. Bez fajerwerków niestety, bo ochrona PPoż zaprotestowała przeciwko dymieniu na pierwszym piętrze szacownej instytucji.



Tak wyglądał montaż "żółtego zbrodniarza".



A w tym miejscu znalazł się cytat.

Po sprawdzeniu się w roli kuratora-mistyfikanta udałam się wraz z moją mamą na spotkanie z Agatą Tuszyńską zorganizowane w ramach 20. Festiwalu Kultury Żydowskiej. Po drodze Art Boom mnie nie opuszczał, gdyż na Szerokiej nadziałyśmy się - nieco celowo - na projekt Roberta Kuśmirowskiego, który jak zwykle kusił ascetyczną formą i rowerem. Zastanawiam się, czy Robert zrobi kiedyś jakiś projekt tak całkowicie i bez roweru, przynajmniej w tle, lub w postaci dzwonka rowerowego, albo choćby jeżdżenia rowerem przy okazji.


Ascetyczna kamienica przeznaczona do rozbiórki...



...i rower...prawie solo.

Spotkanie z Tuszyńską było bardzo intrygujące. Po pierwsze towarzyszyło mu rozkoszowanie się kiddushem i zapoznawanie się ze szwedzką Żydówką polskiego pochodzenia, po drugie bohaterką była, nieżyjąca już, żydowska pieśniarka Wiera Gran, której Man in Love w polskiej wersji towarzyszy mi, gdy piszę te słowa. Postać Wiery, jak słusznie zapewne zauważyła Tuszyńska, to rodzaj dopełnienia, drugiej strony medalu, czy też suplementu do portretu Władysława Szpilmana. Ich losy w kawiarni "Sztuka" warszawskiego getta pozostawały splecione przez dwa długie lata, ona przed mikrofonem, on za pianinem. A jednak po wojnie, gdy przyszła prosić go o pracę w polskim radiu, odmówił zasłaniając się przekonaniem, podzielanym wówczas przez wielu, że Wiera kolaborowała z nazistami. Co prawda nikt nie był pewien jak i gdzie, ale pewność plotki pęczniała i trwała prowadząc ją przez dwa długie i nieznośne procesy, pierwszy jeszcze w Polsce, drugi już w Izraelu, dokąd wyjechała licząc na spokój w nowo utworzonej ojczyźnie. Tuszyńska ma to do siebie, że jest znakomitą kreacjonistką, ale z pewnością nie można jej odmówić swady w opowiadaniu. Z przyjemnością słuchałam jej opowieści, nawet jeśli nie wszystko zadawało się być tak oczywiste i niewinne, jak mogłoby z nich wynikać. Inna sprawa, że niejaką panią Angelikę, prowadzącą to spotkanie i kilkakrotnie podkreślającą, że także para się pisarstwem - uchroń mnie Boże od czytania jej twórczości, choćby przypadkiem - należałoby publicznie wychłostać, a następnie pokazywać w miejscu publicznym, ku przestrodze innych prowadzących, żeby wiedzieli jak się tego na pewno nie robi.
Po zakończeniu spotkania udałyśmy się na "małe co nie co" i okazało się, że zapewne jestem ostatnią osobą w Krakowie, która nie wie, że Pierożków u Vincenta nie ma już na Józefa. Szybko więc strawę fizyczną postanowiłyśmy zamienić na duchową i jeszcze szybciej z tego pomysłu zrezygnowałyśmy. Powód był dość prosty. Strawą duchową miał być wykład Arie Kaplana o tym, jak Żydzi zrewolucjonizowali komedię. Cóż może i zrewolucjonizowali, ale ich potomek nie jest w stanie opowiedzieć tej historii w zajmujący sposób, a oglądanie fragmentu Płonących siodeł z bardzo słabym dźwiękiem, jak lubię Mela Brooksa, tak było nie do zniesienia.
Toteż ostatecznie wygrały pierogi co prawda nie u Vincenta tylko u Doroty, ale były naprawdę dobre, więc mniejsza o imiona, które za nimi stały.
Dzień zakończyłam kończąc jednocześnie dziewięciomiesięczny wykład z historii sztuki i odbierając prześliczne kwiaty od wytrwałych kursantek, no a potem po raz ostatni dopadł mnie Art Boom, gdy zauważyłam ślady niedzielnej akcji Listy do brata Grzegorza Drozda. Żadnego nie przeczytałam, bo za daleko było, poza tym z założenia cudzych listów nie czytam, ale pozostałości po akcji, rozrzucone malowniczo, po nieco mniej malowniczych parasolach kawiarnianych uwieczniłam...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz