poniedziałek, 21 czerwca 2010

Kocie sprawy i inne refleksje z "nieoblężonego" już miasta

To, że w przeciwieństwie do Virginii Woolf, jestem kociarą - choć niestety tylko w potencji a nie w aktualizacji - wiedzą wszyscy, którzy znają mnie choć trochę. Psy, jako zwierzęta nazbyt stadne, rodzinne i niewybijające się na indywidualność, nie leżą w horyzoncie moich zainteresowań. Za to koty, jak najbardziej...
Jak się okazuje mam w swojej sympatii znaczącego sprzymierzeńca, a jest nim cała - aktualna i miniona - ludność Belfastu, która tuż przy zamku założyła specjalny ogród dla Białego Kota, bez którego miasto skazane byłoby na nieszczęścia, jak głosi wstępniak umieszczony tuż przy wejściu. Jednak bardziej niż wspólnota kociopoglądowa z całą belfascką populacją, ucieszyło mnie odkrycie, że kociarzem był także Thomas Stearns Eliot, jeden z moich ukochanych eseistów.
W ogrodzie Białego Kota umieszczono dziewięć symbolicznych odwołań do gospodarza tego terenu, jako że istota ta, jak powszechnie wiadomo, w swojej doskonałości dysponuje, niczym wytrawny gracz Quake'a, dziewięcioma istnieniami. Od razu się przyznaję, że znalazłam z całą pewnością osiem z nich. No chyba, że symbolem dziewiątego są rzeźbione w kocie główki oparcia ławeczek umieszczonych pod głównym balkonem. Jednym spośród tych odnalezionych symboli była kamienna tablica wmurowana, czy też raczej wkopana, w trawniczek, na której wyryto taki oto znakomity cytat z Eliota [uwaga: ostrzegam, że tłumaczenie jest moje własne - oryginał poniżej na zdjęciu, alternatywne tłumaczenia mile widziane]


Nim kocię zniży się do tego,
by cię traktować jako przyjaciela swego,

przydałby się przejaw szacunku drobny,

na przykład spodeczek śmietanki godny
.



W kocim ogrodzie przydarzyła mi się także symboliczna przygoda. Gdy zmęczona poszukiwaniami dziewiątego kociego żywota, przysiadłam na jednej z ławeczek, by napawać się pięknem widoku na zatokę widniejącą na horyzoncie, nagle zauważyłam, że na kolanie mam biały włos - ani chybi koci! Więc może tak właśnie objawia się ostatnie istnienie kota, które zresztą, schowane w kieszeni płaszcza, towarzyszy mi do dziś.

Belfast to miasto, które całkiem niedawno odzyskało prawo do bycia sobą, a przede wszystkim do bycia miastem, a nie obleganą twierdzą, czy też areną niekontrolowanych wybuchów agresji. Zanim przejdę do rzeczy, najpierw cytat:

Jaskrawe światło zalewające Fountain Place nieco ją otrzeźwiło. Wałęsała się po sklepach tak długo, że nie miała już czasu na lunch. Skręciła do małej garmażerii, w której zwykle kupowała kanapki. Przy drzwiach zatrzymała się, żeby wpuścić młodego przystojnego mężczyznę o bezczelnym wyrazie twarzy, ubranego w zielonkawy garnitur. Ten, widząc rumieniec oblewający jej twarz i szyję, uśmiechnął się uwodzicielsko i przytrzymał przed nią otwarte drzwi z szarmanckim ukłonem. Rosemary wesoło dała nurka do środka, obróciła się, by podziękować, i w tej samej chwili przestała istnieć.

Pamiętam moment, gdy po raz pierwszy czytałam słowa zapisane przez Roberta McLiama Wilsona w Ulicy marzycieli - niezwykłej opowieści o Belfaście z okresu bynajmniej nie heroicznego, choć przepełnionego bohaterstwem i ofiarą wielu niewinnych ludzkich istnień. To było w Rzymie. Siedziałam w kuchni przy Via Germanico i gdy dobrnęłam do ostatniego z przytoczonych słów, zamarłam. Przez następne pięć minut nie byłam się w stanie ruszyć. Cała książka napisana jest w duchu prześmiewczym, sowizdrzalski ton pobrzmiewa niemal na każdej stronie i nagle nieco po przekroczeniu połowy jej objętości, czytelnik dostaje pięścią między oczy. Zupełnie nieprzygotowani czujemy się, jakbyśmy to my przestawali istnieć. Miałam dużo szczęścia, że takiego Belfastu nie dane mi było poznać. Od 2005 roku panuje zawieszenie broni, IRA przestała istnieć, z krajobrazu miejskiego zniknęły budki wartownicze i wieżyczki strażnicze, miasto kipi intensywnymi remontami, które mają przywrócić mu blask, utracony w bratobójczych walkach. Zamiast zasieków wielka iglica nadziei (Spire of Hope) zamontowana w kwietniu 2007 roku w katedrze Św. Anny, nad którą góruje swoimi 40stoma metrami. Ale zmiany widać przede wszystkim w ludziach. Mieszkańcy Belfastu są zachwyceni rozwijającym się ruchem turystycznym, toteż każdy cudzoziemiec może liczyć na pomoc i olbrzymią życzliwość Belfastczyków. Przeżyłam to na własnej skórze, gdy cztery osoby w jednym autobusie zajmowały się śledzeniem przystanku, na którym powinnam wysiąść. Otwartość, uśmiech i żywe zainteresowanie towarzyszyły mi przez trzy dni pobytu w stolicy Irlandii Północnej, w której ludzie zainteresowani są czymś więcej, niż tylko czubkiem własnego nosa. Na co drugiej ulicy plakaty informujące o spotkaniach w sprawie ataku na flotyllę w okolicach Gazy i aresztowanie członków konwoju.



Ludzie dyskutują, zwołują się, chcą uczestniczyć i wypowiadać się w tak ważnych dla innych ludzi kwestiach. Jeszcze w Polsce, przed wyjazdem, liczyłam na jakieś obszerniejsze informacje na temat wydarzeń na morzu u wybrzeża izraelskiego, jednak żadna z telewizji nie poświęciła tej sprawie zbyt wiele czasu - ważniejsza była powódź (w wersji telenowela mydlana od wieczora do rana). Nie przeczę sprawy powodzian były i są istotne, ale pierwsza, druga i trzecia fala nie mogą całkowicie przesłonić całej reszty świata. W.J.T Mitchell, występujący podczas konferencji ze specjalnym wykładem, wplótł w swoje rozważania także sprawę Gazy, a pretekstem było omawianie malarstwa Nicolasa Poussina, który w 1631 roku w ramach cyklu starotestamentowego namalował Zarazę w Ashdod. Obraz stał się dla Mitchella nie tylko pretekstem do dyskusji o zapowiedzianych w tytule wystąpienia: idolatrii i ikonoklazmie, ale także do uczynienia uwag na temat aktualnych wydarzeń, również tych z końca maja. Jak widać wystarczy chcieć i mieć choć odrobinę empatii, a nie tylko wieczne pretensje, że Zachód znowu nie zauważył jakiegoś doniosłego polskiego wydarzenia. A może wpierw warto zainteresować się tym, czym dziś żyje Zachód?
Na szczęście Mankell wrócił już do Szwecji, więc szansa na kontyuację serii o Walanderze nadal istnieje...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz