poniedziałek, 7 czerwca 2010

Europejczyk to brzmi dumnie, nawet jeśli przy okazji to kolonizator!

Jak by zapewne zauważyła Virginia Woolf: Nie jestem w stanie uzupełnić tych brakujących dni, chociaż bez ryzyka mogę stwierdzić ... i tu dodając od siebie... że bardzo wiele czasu poświęciłam na podróżowanie. Uzupełniać i nadrabiać rzeczywiście byłoby trudno, ale oczywiście należy opisać to wszystko, co się podczas owych podróży wydarzyło, co mnie zaskoczyło, uwiodło, a czasem - a jakże! - wkurzyło. Dziś definitywnie postanowiłam napisać o Wiedniu, bo jak obiecywałam w ostatnim poście, musi zapanować chronologiczny porządek. Dla formalności odnotowuję, że lekcję odrobiłam poprawnie, to jest na wystawie Changing Channels byłam. Nie powaliła mnie, choć była bardzo gruntownie przygotowana, z właściwym Austriakom edukacyjnym podejściem. Wystąpienie przedstawiłam i zostało odpowiednio przyjęte, to znaczy ci, którzy domagają się czystości gatunkowej (i medialnej) domagali się jej nadal, ci zaś, którzy, rozumiejąc czasy, w jakich przyszło im żyć, dawno już porzucili marzenia o twardych granicach i jednoznacznych wyznacznikach, które pozwolą raz na zawsze określić co jest, a co nie jest grafiką artystyczną, znaleźli w moim wystąpieniu potwierdzenie tego, co było dla nich od dawna jasne jak słońce. Oznacza to, że niesienie kaganka oświaty niektórzy postrzegają jako próbę nałożenia na nich kagańca zmian, drudzy zaś nie dostrzegają, że światło, które od dawna ich oślepia, dla wielu wciąż pozostaje niezauważone. Jednak najważniejszym wydarzeniem, poza znakomitymi kolacjami w marokańskiej restauracji prowadzonej przez niezwykle przyjacielskie małżeństwo, oraz dwoma przemiłymi wieczorami (a w zasadzie jednym wieczorem i jednym nadrankiem) w towarzystwie Moniki i Zakariego w artystycznej fabryce, była moja wizyta w Naturhistorisches. Od razu nadmieniam, że do Kunsthistorisches z różnych, niezależnych ode mnie, powodów nie doszłam. No dobrze, trochę jednak zależnych, ale jak wiadomo nie można zapanować nad wszystkim, bo wówczas życie byłoby nudne. Siedziba Naturhistorisches to budynek niezwykły i doprawdy imponujący. Precyzyjnie zaprojektowany zarówno pod względem rozkładu poszczególnych przestrzeni wystawienniczych, jak i dekoracji tak elewacji, jak i wnętrz. Na wstępie zaintrygował mnie fakt, że spośród wszystkich kontynentów nie wiedzieć czemu Azja i Afryka nie znalazły swojej rzeźbiarskiej reprezentacji na cokołach między drzwiami, choć wiele eksponatów właśnie stamtąd pochodzi. We wnętrzu powitał mnie rozbawiony Darwin ujeżdżający żółwie, który reklamował wystawę poświęconą swoim wiekopomnym odkryciom.



Celem mojej wizyty było przede wszystkim prześledzenie sposobu konstruowania narracji we wnętrzu muzeum, odnoszącej się do poszczególnych kategorii pomieszczonych w nim zbiorów. Główna opowieść dzieli się na historię człowieka od momentu odkrycia najwcześniejszych śladów ludzkiej działalności i obecności na ziemi oraz opowieść o naturalnych bogactwach Ziemi. Po przejściu sal z Wenus z Willendrofu, tudzież hinduskim Złotym Wozem Procesyjnym,






możemy stanąć oko w oko, a raczej oko w nogę z mamutem. Konkretnie chodzi właśnie o nogę owego mamuta - gwarantuję, że w zupełności wystarcza jako reprezentantka całości zwierza i robi na tyle odpowiednie wrażenie, żeby nie domagać się reszty mamuciego jestestwa. Dalej jest jeszcze weselej: minerały, ryby, płazy, gady, ptaki i ssaki wszelakie, a w międzyczasie imponujące wybuchy wulkanów i złóż ropy, a także romantycznie uwodzicielski widok planty Ziemia wprost z nieogarnionego Kosmosu.
Każda z sal zawiera staranny wystrój malarsko-rzeźbiarski (i meblarski także - niektóre z gablot to prawdziwe cacka), którego głównym zadaniem jest przeniesienie nas w wyobraźni do miejsc najwcześniejszej bytności człowieka. Jest więc i Stonehenge i polska Wieliczka - no wówczas, gdy ją malowano nie taka znów polska, bo pod austriackim zaborem, podobnie jak okolice zamku w Czorsztynie.






Z Poloniców, które niewątpliwie śledziłam, warto przywołać przepiękny miecz, a zwłaszcza jego rękojeść, pochodzący z okolic Limanowej (zauważmy, że opisano go jako pochodzący z Polski - ach, ta współczesna poprawność polityczna!).



Pośród tych niezwykłych znalezisk nagle poczułam przypływ niezwykłej dumy, o jaką bym się dotychczas raczej umiarkowanie podejrzewała. Poczułam dumę z przynależności do Europejczyków, tych niezwykle ciekawskich ludzi, których nieustannie chęć poznania pchała na obce lądy, a nieprzerwana dyskusja z Bogiem i biblijną wizją stworzenia świata doprowadziła do wielu odkryć natury ogólnej, o jakie nigdy nie pokusili się Chińczycy, czy inne wielkie cywilizacje, skupione na wynalazkach abstrakcyjnych i pozbawione zainteresowania światem zewnętrznym, położonym hen poza granicami swych rozległych krain. Wiem, wiem, że ten medal ma swoją stronę w postaci kolonializmu, grabieżczej działalności misyjnej, trwałego niszczenia kultur zasiedlających podbijane tereny. Trzeba jednak pamiętać, że to nie Darwin, czy Malinowski, mordowali tubylców i przeprowadzali na siłę misję cywilizacyjną. Niestety, czy nam się to podoba, czy nie - nie ma róży bez kolców (i jak wiemy z polskiego kina - bez ognia). Jednocześnie z dumą ogarnął mnie nostalgiczny smutek, za świeżością i nieustępliwością XIX-wiecznych Dilettanti, za ich bezinteresownym poświęcaniem się nauce, odkryciom przyrodniczym i geograficznym, a także tworzoną przez nich niezwykłą refleksją poświęconą sztuce. Zapewne niezłe majątki sprzyjały uwalnianiu intelektu i nieustannej eksploracji, jednak obok "kasy" potrzeba była także pasja, która - jak się wydaje - jest zjawiskiem coraz rzadziej występującym w naukowej przyrodzie. Ważne są punkty KBNowiskie, ImpactFactory, wbicie szpili koledze po fachu. Gdzież się podziały Darwiny (wiem, wiem, siedzą w amerykańskich laboratoriach i szczodrze dofinansowani prowadzą wąsko zakresowe badania, które będzie można przekuć w finansowy sukces), czy Swanny vel Gombrichy (wiem, wiem, siedzą i myślą, gdzie bardziej opłaca się opublikować kolejny tekst, nie ważne dobry, czy zły, wszak koledzy i tak przyjmą, bo przecież każdy wie, jak jest). Dobrze więc, że są jeszcze takie muzea, w których można sobie uświadomić, że kiedyś ta planeta nosiła ludzi, którzy wiele miesięcy spędzali w kajutach, systematycznie zgłębiali niewiadomą, a następnie nie dbając o wynagrodzenie i punkty, dzielili się szczodrze ze światem nabytą i wykoncypowaną wiedzą.

Darwin w swojej kajucie, w tle pomocnik,
ale można sobie wyobrazić, że to jednak kobieta!

Może warto by było co dnia przypominać sobie hasło, które widniało na kole sterowym statku Darwina: England expects every man to do his duty.



I nie ważne, że Królewska Wyspa oczekuje wypełnienia powinności jedynie od mężczyzn (na co niestety wskazuje użyty w zdaniu zaimek, który nie pozwala czytać man jako człowieka). Warto by było zamienić dziś to hasło na: World expects every man to do one's duty, niźli w ogóle wykreślać je ze słownika, tylko dlatego, że nie jest wystarczająco genderowe.

Europejczyk - kiedyś na pewno brzmiało to dumnie, a dziś? Trudno powiedzieć...

2 komentarze:

  1. Bosz... nie wiem, czego bardziej Ci zazdrościć: podróży i being out there, czy weny, ochoty energii, kunsztu i czasu na tak dobre wpisy na blogu :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za miłe słowa, staram się jak mogę, ale muszę przyznać, że jest to przyjemność...

    OdpowiedzUsuń