Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biurko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biurko. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 lutego 2011

Poranne refleksje nad biurkami i innymi przedmiotami...


Rozpoczęłam dzis poranek od oglądania jednego z moich ulubionych filmów z Umą Thurman - The Motherhood. Pada w nim wiele znakomitych stwierdzeń, jak na przykład pytanie zadawne przez główną bohaterkę - czy marzenie o zrobieniu prania i napisaniu jednego pełnego, dodajmy sensownego zdania na dzień to zbyt dużo, aby mogło stać się prawdą. Nie wspominając już o moim ulubionym określeniu - kobieta wielozadaniowa. Ile z spośród nas zna tę koncepcję z autopsji? ;-)

Jednak film Katherine Dieckmann skłonił mnie dziś do zupełnie innej refleksji. Czasem tak się zdarza, że jedno wypowiedziane zdanie, czy jakiś zobaczony przypadkiem obraz, uruchamia w nas cały szereg skojarzeń, wywołuje inne obrazy, układa w naszych głowach historyjki. Zakładam, że nie jest to zjawisko unikatowe, które przydarza się tylko mnie. Zdanie o kupowaniu czerwonego wina skrzynkami, oczywiście wypowiedziane w określonym kontekście, wywołało u mnie wczoraj całą lawinę obrazów, które dziś uzyskały dość zaskakujące przedłużenie w trakcie oglądania wspomnianego filmu.

A może powinnam zacząć tę opowieść od początku?

Jest we mnie głód pewnych obrazów, a może to nie głód, ale nadwrażliwość na pewien typ wizualności. Pisałam już o biurkach w różnych filmach i na fotografiach, które od czasu do czasu znajduję w internecie lub na stronach kolorowych magazynów. Głód ów przejawia sie między innymi w polowaniu na nie. Ten głód / nadwrażliwość przekłada się czasami na sposób, w jaki staram się organizować swoje otoczenie. Banalnie można to ująć w kilku słowach: dążenie do wizualnej sztuki życia. Oczywiście każdy z nas nosi w sobie inną koncepcję tego, czym sztuka życia jest. Moja zbudowana jest na obrazach, w którym niebagatelną rolę odgrywają pewne kolory i zestawienia sprzętów. Choc jestem bardzo zadowolona z mojego życia zawodowego, to myślę sobie czasami, że olbrzymią przyjemność sprawiłaby mi praca scenografa filmowego, zwłaszcza pracującego na potrzeby kina obyczajowego. Nie chodzi tu o klasyczną dekorację wnętrz, ale o budowanie osobowości bohaterów, dookreślanie ich charakterów poprzez otoczenie, w którym funkcjonują i przedmioty, którymi się otaczają i do których przywiązują dużą wagę. Znakomitymi przykładami świetnej pracy scenografów (w tym przypadku także kostiumologów) był dla mnie film Possession, a w nim sposób budowania postaci Maud Bailey (Gwyneth Paltrow). Oczywiście nie omieszkałam zrobić sobie zdjęcia z widokiem jej biurka, ale cała postać była dla mnie fascynująca. Golfy, płaszcze, fryzura i co niezmiernie mnie ucieszyło, umiejętność wykreowania postaci naukowca bez uciekania się do banalnego atrybutu, jakim są okulary. Notesiki, ołówki, książki, szale - wszystkie te przedmioty układały się w niezywkle spójną, a przede wszystkim wiarygodną, całość. No i to biurko, eh....


Possession - biurko Maud Bailey.


Podobnie jest w Motherhood. Od pierwszej sekundy budowany jest obraz nagromadzenia i chaosu, w środku którego tkwi główna bohaterka i nagle... może w piątej, może w szóstej minucie filmu, zasiada na moment do pisania bloga. To jedna z niewielu chwil, w jej zabieganym dniu, rozdartym między wyprowadzanie psa, gotowanie, przestawianie samochodu, żeby go nie odholowali, przygotowywanie urodzinowego przyjęcia dla córeczki, która właśnie kończy pięć lat i rozwiązywanie problemów swoich koleżanek, tudzież wspieranie intelektualnie załamanego męża, w której może sobie pozwolić na napisanie czegoś od siebie i dla siebie, na przypomnienie sobie, że kiedyś chciała po prostu pisać. Wspaniałe w tym filmie jest przede wszystkim to, że Eliza Welch nie ma żalu do życia, choć nie w pełni pokryło się ono z jej marzeniami. Potrafi z olbrzymim wdziękiem wyrwać mu to, na czym jej zależy. A do tego ma takie wspaniałe biurko...

Motherhood - biurko Elizy Welch.


niedziela, 27 czerwca 2010

Perwersyjna przyjemność płynąca z obcowania z cudzym biurkiem

Trudno usprawiedliwić fakt niedotrzymywania składanych obietnic w kwestii terminu kolejnych wpisów. Powoływanie się tu po raz kolejny na Virginię Woolf także nie jest dobrym rozwiązaniem. Toteż, jak gdyby nigdy nic po prostu przejdę do rzeczy. Zmierzenie się z moją tajwańską przygodą wciąż chyba jeszcze mnie przerasta. Próbowałam ugryźć temat od różnych stron, ale za każdym razem rezultaty nie były zadowalające. Być może muszę go po prostu jeszcze przez chwilę ponosić w sobie, ale to o czym mam dziś zamiar napisać ma także swój tajwański, a konkretnie tajpejski wątek. Otóż po napisaniu swego czasu tekstu o biurkach i podjęciu ostatecznego postanowienia, że moje własne wysłużone powinno w najbliższym czasie przejść na z dawna zasłużoną emeryturę, zaczęłam się ze zdwojoną energią przyglądać biurkom cudzym. Nie, proszę się nie martwić, nie nachodzę jeszcze ludzi w domach po to, żeby pokontemplować ich meble, ale tak się jakoś złożyło, że widziałam ostatnio - w warunkach muzealnych - kilka wielce godziwych sprzętów i wróciła do mnie, swego czasu stłumiona, predylekcja do zachłannego napawania się widokiem cudzych biurek. Wszystko się chyba zaczęło od odwiedzin w willi Stefana Żeromskiego w Nałęczowie, kiedy to - nielegalnie nieco - zasiadłam nawet za biurkiem pisarza wiedziona odruchem podobnym do tego, który co roku każe mojej matce siadać na miejscu zajmowanym w czasie wizyty przez księdza przychodzącego po kolędzie. Podobno robiła tak moja prababka, żeby się tą drogą dowiedzieć, jakie są księże myśli. Mnie, bardziej od myśli pisarza, interesowało zagarnięcie tą drogą części jego talentu, co prawda nie wiedziałam jeszcze wówczas, czy bardziej chodzi mi o "Wierną rzekę" czy "Dzieje grzechu", ale determinacja była pełna. Moje zainteresowanie biurkami ma coś z ducha pornografii potraw (food pornography brzmi jakoś lepiej). Określenia tego użył ostatnio znajomy Kanadyjczyk opisując ludzi, którzy namiętnie fotografują telefonami komórkowymi spożywane w różnego autoramentu lokalach dania, a następnie przesyłają te zdjęcia kolegom. Jakoś dziwnym trafem proceder ten częściej dotyczy mężczyzn niż kobiet, zwłaszcza gdy w grę wchodzą kolejne odkrywane na różnych trasach golonka. W moim przypadku należałoby chyba mówić o perwersyjnej przyjemności z oglądania cudzych biurek, zwłaszcza takich, które noszą wyraźne ślady używania, a nie są jedynie eksponatami w muzeum meblarstwa, czy starannie uprzątniętymi meblami wystawianymi na poglądowych ekspozycjach poświęconych różnym znanym ludziom. Pamiętam jaką rozkosz wzbudziło we mnie oglądanie zdjęcia biurka Susan Sontag (zdjęcie opublikowane na łamach "Tygodnika Powszechnego" przy okazji artykułu o nowym wydaniu "O fotografii"), nieco później dowiedziałam się, że brytyjski "Guardian" ma specjalny cykl poświęcony w założeniu pokojom pisarzy, ale materiał zdjęciowy towarzyszący tekstom zawierał przede wszystkim obrazy kolejnych biurek. Pomyślałam sobie wtedy, że może w mojej fascynacji nie ma nic szczególnego. I dobrze! Podczas moich ostatnich wojaży, kolekcja biurek powiększyła się o dwie sztuki. Pierwszą miałam okazję oglądać tylko na zdjęciu. Przedstawiało ono biurko, przy którym pracował Darwin, a zdjęcie znalazłam oczywiście na wzmiankowanej już wcześniej wystawie w Naturhistorisches Museum w Wiedniu.


Drugie natomiast należało do tajwańskiego kaligrafa i malarza Chiang Chao-shena i było prezentowane (tym razem w postaci rzeczywistej) na wystawie poświęconej artyście, którą zorganizowało Narodowe Muzeum Pałacowe w Taipei.


Oba biurka znakomicie ilustrują różnicę pomiędzy pracą intelektualisty europejskiego i chińskiego. Z jednej strony kontrolowany chaos, z drugiej graniczące ze sterylnością uporządkowanie. W pierwszym przypadku gorączkowa gonitwa myśli, z drugiej nabożne niemal skupienie. Nawet oświetlenie obu mebli diametralnie się różni. Darwinowskie biurko spowite jest w ciepłym i łagodnym świetle, podczas gdy miejsce pracy kaligrafa oblewa zimny i ostry blask znakomicie harmonizujące z surowością wnętrza.

Ach! Rozkosz moja była całkowita.

A do tego, całkiem przypadkiem pojawił się pierwszy wpis proto-tajwański ;-)

czwartek, 13 maja 2010

W krainie biurkowych marzeń...

Dzień upłynął mi na intensywnej pracy nad tekstem dotyczącym symbolicznej figury domu w polskich serialach oraz załatwianiu tysiąca spraw związanych z dwoma kuratorowanymi przeze mnie projektami: krakowskim i rumuńskim, o których pewnie jeszcze nie raz będę pisać, gdy nabiorą bardziej medialnych kształtów. Jednak nie praca będzie dzisiaj tematem mojego wpisu, lecz marzenie, które gdzieś głęboko we mnie tkwi i które - wciąż mam taką nadzieję - nabierze kiedyś realnych kształtów, może nie w takiej formie, w jakiej na razie funkcjonuje w mojej głowie, ale w każdym razie w bardzo zbliżonej.
Dla kogoś, kto pracuje przede wszystkim pisząc teksty, zarówno naukowe, jak i krytyczne, a czasem - choć ostatnio coraz rzadziej, bo jak śpiewał Michał Bajor: ten brak czasu tak doskwiera - także beletrystyczne, najważniejszym miejscem na świecie jest własne biurko. Ja od jakiegoś czasu cierpię na brak takowego. Choć w moim pokoju stoi mebel, który od biedy można obdarzyć takim mianem, daleko mu jednak do przedmiotu z moich marzeń. Pamiętam, że pierwsze jaskółki pragnień pojawiły się podczas czytania Dziennika Sylvii Plath z lat 1950-1962. Fakt ten miał miejsce dawno temu, ale pamiętam opis biurka, a właściwie gigantycznego stołu, który poetka i pisarka dzieliła ze swoim mężem poetą Tedem Hughesem podczas jednego z ich wspólnych pobytów w Hiszpanii, w domu, który znajdował się blisko wybrzeża. Od tego czasu obsesyjnie wręcz marzę o pracy przy takim biurku - cudownie byłoby go dzielić z innym pasjonatem pisania, ale to marzenie już dawno porzuciłam - z którego tylko krok byłby na wrzosowiska lub morski brzeg, a najlepiej oba w jednym. Marzenie to, pod wpływem dalszych lektur, w tym przede wszystkim filmowych przeszło pewną ewolucję. Obecnie ma kształt pokoju, w którym Diane Keaton pisze swoją sztukę w filmie Something's Gotta Give. O tym filmie pewnie jeszcze kiedyś napiszę, bo to jeden z moich ulubionych leków na smutki wszelakie i niespełnione marzenia, ale dziś będzie tylko o biurku.













Otóż biurko, biurku nierówne, o czym wie każdy, kto kiedykolwiek zajmował się pisaniem. Liczy się nie tylko wysokość, czy szerokość, kolor, drewno, z którego zostało zrobione, ale przede wszystkim to, co osiemnastowieczni estetycy kwitowali enigmatycznym zwrotem je ne sais quoi. Biurko to kwatera główna, to milczący wspólnik wszystkich sekretów piszącego, jego pełnych nadziei wzlotów i zupełnie beznadziejnych upadków. To świadek chwil olśnienia - jakże rzadkich! - i momentów czarnej rozpaczy, w których człowiek wątpi nie tylko we własne zdolności, ale w ogóle w jakąkolwiek umiejętność składania zrozumiałych zdań i konstruowania logicznych wypowiedzi. Biurko jest jak towarzysz broni, służy wsparciem dla zmęczonej głowy - kto z piszących nie zaliczył zaśnięcia z głową na biurku, ten nie wie, co to trud pisania na termin, gdy cały świat sprzysięga się przeciwko piszącemu. Biurko może oddać palmę pierwszeństwa tylko głębokiemu fotelowi w stylu Sherlocka Holmesa, który jest najdoskonalszym miejscem do czytania, zwłaszcza zimą. Jednak biurko, w przeciwieństwie do fotela, nigdy nie występuje samodzielnie. Biurko jest zapełnione: książkami, karteczkami post-it - chwała temu, kto wymyślił tę tak prostą w swojej genialności rzecz - ołówkami (tak, tak nawet w czasach komputerów ołówek jest mi nieodzowny, tak jak pióro i buteleczka z atramentem), kalendarzami (u mnie aż trzema!), zdjęciami, notatkami, płytami CD/DVD i - last but not least - lampką dającą przyjemnie i jednocześnie właściwe światło. A pomiędzy tym wszystkim jedyny w swoim rodzaju iBook G4 i filiżanka dobrej, jaśminowej herbaty na skołatane nerwy lub prawdziwego yunnana, który znakomicie zastępuje kawę. Jednak moje biurko, które towarzyszyło mi dzielnie odkąd skończyłam pięć lat, we wszystkich mieszkaniach, w których żyłam, niestety powinno przejść już na zasłużoną emeryturę. Powodem nie jest starość lecz gabaryty. Po prostu przestałam się na nim mieścić, a w dodatku coraz gorzej mi się przy nim siedzi, co jedynie pogłębia skrzywienie kręgosłupa, którego się już pewnie dorobiłam. Jakby tego wszystkiego było mało, przede mną widnieje ściana, co prawda ożywiona nieco grafiką Piranesiego, ale ruiny Campo Vaccino nijak się mają do szumu fal i ich błogosławionego widoku, albo do kojącej lila-zieleni wrzosowiska. Więc pozostaje mi tylko marzyć, że może kiedyś, dane mi będzie siedzieć przy biurku takim, jakim scenografowie obdarzyli Diane Keaton, dla której zapewne nie miało to żadnego znaczenia...