Dzień upłynął mi na intensywnej pracy nad tekstem dotyczącym symbolicznej figury domu w polskich serialach oraz załatwianiu tysiąca spraw związanych z dwoma kuratorowanymi przeze mnie projektami: krakowskim i rumuńskim, o których pewnie jeszcze nie raz będę pisać, gdy nabiorą bardziej medialnych kształtów. Jednak nie praca będzie dzisiaj tematem mojego wpisu, lecz marzenie, które gdzieś głęboko we mnie tkwi i które - wciąż mam taką nadzieję - nabierze kiedyś realnych kształtów, może nie w takiej formie, w jakiej na razie funkcjonuje w mojej głowie, ale w każdym razie w bardzo zbliżonej.
Dla kogoś, kto pracuje przede wszystkim pisząc teksty, zarówno naukowe, jak i krytyczne, a czasem - choć ostatnio coraz rzadziej, bo jak śpiewał Michał Bajor: ten brak czasu tak doskwiera - także beletrystyczne, najważniejszym miejscem na świecie jest własne biurko. Ja od jakiegoś czasu cierpię na brak takowego. Choć w moim pokoju stoi mebel, który od biedy można obdarzyć takim mianem, daleko mu jednak do przedmiotu z moich marzeń. Pamiętam, że pierwsze jaskółki pragnień pojawiły się podczas czytania Dziennika Sylvii Plath z lat 1950-1962. Fakt ten miał miejsce dawno temu, ale pamiętam opis biurka, a właściwie gigantycznego stołu, który poetka i pisarka dzieliła ze swoim mężem poetą Tedem Hughesem podczas jednego z ich wspólnych pobytów w Hiszpanii, w domu, który znajdował się blisko wybrzeża. Od tego czasu obsesyjnie wręcz marzę o pracy przy takim biurku - cudownie byłoby go dzielić z innym pasjonatem pisania, ale to marzenie już dawno porzuciłam - z którego tylko krok byłby na wrzosowiska lub morski brzeg, a najlepiej oba w jednym. Marzenie to, pod wpływem dalszych lektur, w tym przede wszystkim filmowych przeszło pewną ewolucję. Obecnie ma kształt pokoju, w którym Diane Keaton pisze swoją sztukę w filmie Something's Gotta Give. O tym filmie pewnie jeszcze kiedyś napiszę, bo to jeden z moich ulubionych leków na smutki wszelakie i niespełnione marzenia, ale dziś będzie tylko o biurku.
Dla kogoś, kto pracuje przede wszystkim pisząc teksty, zarówno naukowe, jak i krytyczne, a czasem - choć ostatnio coraz rzadziej, bo jak śpiewał Michał Bajor: ten brak czasu tak doskwiera - także beletrystyczne, najważniejszym miejscem na świecie jest własne biurko. Ja od jakiegoś czasu cierpię na brak takowego. Choć w moim pokoju stoi mebel, który od biedy można obdarzyć takim mianem, daleko mu jednak do przedmiotu z moich marzeń. Pamiętam, że pierwsze jaskółki pragnień pojawiły się podczas czytania Dziennika Sylvii Plath z lat 1950-1962. Fakt ten miał miejsce dawno temu, ale pamiętam opis biurka, a właściwie gigantycznego stołu, który poetka i pisarka dzieliła ze swoim mężem poetą Tedem Hughesem podczas jednego z ich wspólnych pobytów w Hiszpanii, w domu, który znajdował się blisko wybrzeża. Od tego czasu obsesyjnie wręcz marzę o pracy przy takim biurku - cudownie byłoby go dzielić z innym pasjonatem pisania, ale to marzenie już dawno porzuciłam - z którego tylko krok byłby na wrzosowiska lub morski brzeg, a najlepiej oba w jednym. Marzenie to, pod wpływem dalszych lektur, w tym przede wszystkim filmowych przeszło pewną ewolucję. Obecnie ma kształt pokoju, w którym Diane Keaton pisze swoją sztukę w filmie Something's Gotta Give. O tym filmie pewnie jeszcze kiedyś napiszę, bo to jeden z moich ulubionych leków na smutki wszelakie i niespełnione marzenia, ale dziś będzie tylko o biurku.

Otóż biurko, biurku nierówne, o czym wie każdy, kto kiedykolwiek zajmował się pisaniem. Liczy się nie tylko wysokość, czy szerokość, kolor, drewno, z którego zostało zrobione, ale przede wszystkim to, co osiemnastowieczni estetycy kwitowali enigmatycznym zwrotem je ne sais quoi. Biurko to kwatera główna, to milczący wspólnik wszystkich sekretów piszącego, jego pełnych nadziei wzlotów i zupełnie beznadziejnych upadków. To świadek chwil olśnienia - jakże rzadkich! - i momentów czarnej rozpaczy, w których człowiek wątpi nie tylko we własne zdolności, ale w ogóle w jakąkolwiek umiejętność składania zrozumiałych zdań i konstruowania logicznych wypowiedzi. Biurko jest jak towarzysz broni, służy wsparciem dla zmęczonej głowy - kto z piszących nie zaliczył zaśnięcia z głową na biurku, ten nie wie, co to trud pisania na termin, gdy cały świat sprzysięga się przeciwko piszącemu. Biurko może oddać palmę pierwszeństwa tylko głębokiemu fotelowi w stylu Sherlocka Holmesa, który jest najdoskonalszym miejscem do czytania, zwłaszcza zimą. Jednak biurko, w przeciwieństwie do fotela, nigdy nie występuje samodzielnie. Biurko jest zapełnione: książkami, karteczkami post-it - chwała temu, kto wymyślił tę tak prostą w swojej genialności rzecz - ołówkami (tak, tak nawet w czasach komputerów ołówek jest mi nieodzowny, tak jak pióro i buteleczka z atramentem), kalendarzami (u mnie aż trzema!), zdjęciami, notatkami, płytami CD/DVD i - last but not least - lampką dającą przyjemnie i jednocześnie właściwe światło. A pomiędzy tym wszystkim jedyny w swoim rodzaju iBook G4 i filiżanka dobrej, jaśminowej herbaty na skołatane nerwy lub prawdziwego yunnana, który znakomicie zastępuje kawę. Jednak moje biurko, które towarzyszyło mi dzielnie odkąd skończyłam pięć lat, we wszystkich mieszkaniach, w których żyłam, niestety powinno przejść już na zasłużoną emeryturę. Powodem nie jest starość lecz gabaryty. Po prostu przestałam się na nim mieścić, a w dodatku coraz gorzej mi się przy nim siedzi, co jedynie pogłębia skrzywienie kręgosłupa, którego się już pewnie dorobiłam. Jakby tego wszystkiego było mało, przede mną widnieje ściana, co prawda ożywiona nieco grafiką Piranesiego, ale ruiny Campo Vaccino nijak się mają do szumu fal i ich błogosławionego widoku, albo do kojącej lila-zieleni wrzosowiska. Więc pozostaje mi tylko marzyć, że może kiedyś, dane mi będzie siedzieć przy biurku takim, jakim scenografowie obdarzyli Diane Keaton, dla której zapewne nie miało to żadnego znaczenia...
