czwartek, 30 grudnia 2010

Skandaliści, wariaci, czy po prostu twórcy... słów kilka o Grupie z Bloomsbury.

Ponad dwa miesiące wybierałam się na wystawę Grupa Bloomsbury. Brytyjska bohema kręgu Virginii Woolf w Międzynarodowym Centrum Kultury. Ostatecznie udało mi się dotrzeć na Rynek Główny 25 nie tylko przed końcem 2010 roku, ale - co najważniejsze - przed zakończeniem trwania wystawy.


Wymarzony pokój do czytania...


Na wstępie należy zaznaczyć, że nie jest to klasyczna wystawa sztuki, która zresztą w wykonaniu członków Grupy nie wspięła się nigdy na jakieś porywające szczyty oryginalności, lecz niezwykła narracja przybliżająca atmosferę minionej już epoki i ludzi, którzy tworzyli jedno z najbardziej "wyskokowych" środowisk artystycznych w Wielkiej Brytanii. Z pewnością ich dzieła ustępują pod względem innowacji, a czasem także jakości, temu, co pozostawili po sobie angielscy Prerefaelici, z którymi Grupa nieustannie rywalizowała o lepsze. Jednak w przeciwieństwie do środowiska skupionego wokół Dante Gabriela Rossettiego i Williama Morrisa, po cichu sterowanego przez Johna Ruskina, Bloomsbury'owcy prezentują się jako twór znacznie bardziej dojrzały i ciekawszy obyczajowo.

Grafika Rogera Fry.


Wystawę wypełniają filmy, noty opisujące największe postacie Grupy, fotografie reprodukujące wnętrza - przede wszystkim domu w Charleston, który Vanessa Bell, siostra Virginii, stworzyła z myślą o Duncanie Grancie, malarzu i swoim wieloletnim kochanku. W salach MCKu znalazło się też miejsce dla obrazów i grafik Vanessy, Duncana, Dory Carrington i Rogera Fry - znakomitego historyka sztuki, autora terminu postimpresjonizm i jednego z kochanków Vanessy, a także człowieka, który zorganizował w Londynie dwie pierwsze wystawy [1910 i 1912] Maneta, Matissa, Gauguina, Van Gogha i innych malarzy z przełomu XIX i XX wieku, których prace odcisnęły trwałe piętno na rozwoju sztuki współczesnej.


Duncan Grant, Martwa natura na piecu przy Percy Street [1961]

Kenneth Clark powiedział o nim kiedyś, że był człowiekiem, który wywarł największy wpływ na kształtowanie się gustów artystycznych od czasów Ruskina, a także, że był tym, o którym można z całą pewnością powiedzieć, że jeśli smak może zostać zmieniony przez jednego człowieka, to kimś takim był Roger Fry.


Dora Carrington, Larrau w śniegu [1922]

Ale Grupa była przede wszystkim niezwykle błyskotliwym środowiskiem intelektualnym, sympatyzującym z ruchami sufrażystek, kwakrów oraz budującym podwaliny nowoczesnego pacyfizmu - noty spisane przez Virginię Woolf i jej męża Leonarda podczas I wojny światowej posłużyły następnie jako punkt wyjścia do utworzenia Ligii Narodów, której bezpośrednim spadkobiercą jest ONZ. Założone przez Leonarda wydawnictwo Hogarth Press było pierwszym brytyjskim wydawcą
Ziemi jałowej T.S. Eliota [1924], a także jednym z najbardziej szanowanych wydawnictw awangardowych tamtego okresu. Dzięki niemu Virginia mogła w sposób nieskrępowany podważać prawidła literackiego rzemiosła, wpisując się w znakomity ciąg pisarzy-eksperymentatorów początków XX wieku.

Gablota prezentująca okładki książek sygnowanych Hogarth Press.

Było to wreszcie towarzystwo, które cechował wysoki stopień swobody seksualnej i obyczajowej, opartej na "otwartych małżeństwach" i pozytywnym stosunku do homoseksualizmu, zarówno w męskim, jak i w żeńskim wydaniu, by przypomnieć tylko najsłynniejsze romanse: Virginii z Vitą Sackville-West i Duncana Granta z Davidem Garnettem, który poślubił następnie córkę Duncana i Vanessy Angelicę, prawnie uznaną przez Davida Bella.
Trudno byłoby streścić wszystko to, czym była i co reprezentowała Grupa z Bloomsbury. Złożoność tego tworu, składającego się z przyjaciół, kochanków, matek, ojców, synów i córek najlepiej podsumowała Virginia w 1924 roku: Wszystkie związki w Bloomsbury kwitną, rozwiązłość wzrasta. Kiedy wyobrażę sobie, że nasza grupka przeżyje następne dwadzieścia lat, to aż drżę na samą myśl o tym, jak bardzo będzie wzajemnie splątana i zrośnięta. Tak właśnie się stało, choć od chwili, gdy napisała te słowa Virginia przeżyła nie dwadzieścia, lecz siedemnaście lat, nie dożyła więc ślubu Garnetta z Angelicą Bell, który odbył się 8 maja 1942 roku i był niewątpliwie ukoronowaniem "splątania i zrośnięcia" Grupy.

Autorka bloga wpisana w jedno z dzieł Grupy - lustro z domu w Charleston.

Można oczywiście, zagłębiając się w sensacyjne dykteryjki, których Grupa pozostawiła po sobie aż nadto, postrzegać jej członków jako wiecznie niespokojne duchy, ludzi niedojrzałych emocjonalnie, innymi słowy zawołanych skandalistów. Jednak ich wkład w rozwój zarówno brytyjskiej, jak i światowej kultury, jest nie do przecenienia. Atmosfera, w której żyli pozwalała im na wytwarzanie nieskrępowanej energii twórczej, której efektem było wiele niezwykłych dzieł, znakomita literatura, ważne rekonfiguracje artystyczne i społeczne. By ponownie zacytować Woolf, życie członków Grupy z Bloomsbury można podsumować słowami pisarki, zanotowanymi w dzienniku w 1930 roku:
Najważniejsza rzecz teraz to żyć energicznie i po mistrzowsku, wręcz desperacko! myślę, że słowa te są najlepszą dewizą Grupy i twórczego życia w ogóle, nawet jeśli nie mieści się ono w aktualnie obowiązujących konwenansach społecznych.

sobota, 18 grudnia 2010

Mam marzenie....

Rzeczywiście od jakiegoś czasu mam marzenie, które jednocześnie spędza mi sen z powiek. Marzenie to dotyczy polskiego kina i jego relacji z polską powieścią XIX-wieczną. A wszystko zaczęło się od obejrzenia Pride & Prejudice zekranizowanej przez BBC w 1995 roku. Czteroodcinkowa mini-seria pozostaje, obok Emmy z Gwyneth Paltrow wyreżyserowanej przez Douglasa McGratha w 1996 roku, moją ukochaną adaptacją literatury Jane Austen, którą przenoszono na ekrany w ilościach niemal hurtowych, zwłaszcza w ostatnich czasach. McGrath jest przede wszystkim scenarzystą, ma na koncie zaledwie pięć filmów, w tym inną znakomitą adaptację XIX-wiecznej prozy - Nicholasa Nickleby Charlesa Dickensa. Jego ostatnim filmem był zrealizowany w 2006 roku Infamous opowiadający o relacji Trumana Capote i bohaterów jego książki Z zimną krwią (znamy już tę historię ze znakomitego filmu Bennetta Millera Capote z 2005 z niezapomnianą rolą Philipa Seymoura Hoffmana). Reżyser adaptacji Austen - Simon Langton - to specjalista od przenoszenia na ekran wielkich epickich powieści w stylu Anny Kareniny, a także twórca filmu The Whistle Blower z 1987 roku z niezapomnianym Michaelem Cainem. Obaj reżyserzy mimo niewatpliwych skucesów na polu zawodowym nie należą do gwiazd głównego nurtu, są jednak mistrzami rzemiosła, a to cecha, którą musi się odznaczać każdy, kto podejmuje próbę wykreowania dawno minionego świata tak, by nie wyglądał on jak sklep z rupieciami oraz staje przed koniecznością poprowadzenia aktorów w sposób, który pozwoli uniknąć wrażenia, że mamy do czynienia z przebieranką i kiepską mimikrą.

Pride & Prejudice
- bardzo smaczne fragmenciki

Gatunek filmu telewizyjnego jest traktowany przez większość polskich twórców jako zło konieczne, dobry punkt wyjścia do przebicia się na salony "prawdziwego" czyt. wielkoekranowego kina, który zresztą ostatnio i tak odchodzi w niebyt. W tym samym czasie, gdy HBO produkuje takie dzieła jak You don't know Jack z fenomenalną rolą Ala Pacino (Nagroda Emmy za pierwszoplanową rolę, druga statuetka dla filmu za scenariusz, lepiej nie wspominać o lawinowej ilości nominacji, do tego dwie nominacje do Złotych Globów), angażując na stanowisko reżysera nie młodzika przed debiutem, lecz samego Barry'ego Levinsona, gdy BBC wypuszcza co najmniej kilka dobrych mini-serii rocznie, polska telewizja (en block, bo w tym samym stopniu dotyczy to nadawcy publicznego, jak i prywatnych) zapomniała zupełnie, że taki typ filmu w ogóle istnieje. Czasem, gdy sobie przypomni, to tylko na okoliczność sensacji, opartej na kiepskich scenariuszach, które de facto nie są niczym innym tylko dokumentalną publicystyką, w której pojawia się zbyt dużo domysłów i nieprecyzyjnych stwierdzeń, aby można je wyemitować jako dokumentalny materiał np. w Uwadze - casus serii Prawdziwe historie (a w nich m.in. opowieści o zabójstwie Krzysztofa Olewnika pokazanej z perspektywy jego siostry, brrr, makabra). Nikt już nie pamięta, że w telewizji debiutowali naprawdę wielcy polscy reżyserzy: Agnieszka Holland i Krzysztof Kieślowski, którego ostatnio niemiłosiernie sparodiowano, bo jakże inaczej nazwać serię Dekalog po Dekalogu wyprodukowaną przez Telewizję Polską SA, która w dodatku była serią dokumentów, o których wolę szybko zapomnieć. Łabędzim Krzykiem (skowytem jak się okazało przedśmiertnym) była seria wyprodukowana przez Telewizję Polską SA (przy częściowej kooperatywie z Canal+) Święta polskie z moimi ukochanymi filmami: Żółtym szalikiem (rola Gajosa!), Białą sukienką i Miłością w przejściu podziemnym. Za tymi realizacjami także nie stali debiutanci, ale odpowiednio: Janusz Morgenstern, Michał Kwieciński (który ma na koncie jeszcze jeden dobry film telewizyjny Jutro idziemy do kina) i Janusz Majewski. Ostatni film w serii powstał w 2007 roku! Tak, to niestety nie żart, tylko smutna prawda.

Wróćmy jednak do BBC. Z dobrym filmem, nawet jeśli jest to film telewizyjny, jest jak z twardymi narkotykami, uzależnia na długie lata i wciąż chce się więcej. Po zachłyśnięciu się Dumą i uprzedzeniem, sięgnęłam po kolejne produkcje BBC, które szczęśliwie są już dostępne na DVD.

Jednym tchem wchłonęłam całą serię Dickensowską, a potem przyszła kolej na adaptacje powieści Elisabeth Gaskell, którą właśnie dzięki BBC odkryłam. Najpierw fenomenalna mini-seria North & South (nie mylić z opowieścią o amerykańskiej wojnie domowej), w której partnerują sobie Daniela Denby-Ashe (znana przede wszystkim z serialu EastEnders, gdzie wcielała się w rolę Sarah) i Richard Armitage (który później zagrał Guy'a of Gisbourne w nowej wersji serialu Robin Hood także produkcji BBC, o czym z pewnością jeszcze kiedyś napiszę, oraz znany z tego, że wykosił Ruperta Penry'ego Jonesa z serialu Spooks, do czego też jeszcze kiedyś powrócę).

North & South
- Wystawa Światowa - prawdziwe cacko rekonstrukcji.

Anglia doby gwałtownie rozwijającego się przemysłu, każdemu zwolennikowi opowieści o flaneurach i wystawach światowych polecam odcinek 3 z fragmentem pokazującym spotkanie bohaterów na słynnej Wystawie Światowej w Kryształowym Pałacu Paxtona, powiększająca się przepaść pomiędzy rolniczym Południem i gwaltownie uprzemysławiającą się Północą, żmudna nauka nowoczesności w stanie czystym - świetna scena spotkania Margaret (Denby-Ashe) z robotnikami na schodach! Do tego wszystkiego dobry romans, bez łzawych scen i ckliwych momentów, opowieść o twardym mężczyźnie i świadomej kobiecie, którzy długo poszukują drogi do własnych serc. Bez skrótów i głupawych dialogów. Rozkosz dla oczu i intelektu, a także zdrowa pożywka dla emocji.

North & South
- dramatyczna scena oświadczyn, ale bez obaw, to dopiero koniec drugiego docinka ;-)

Zachęcona sięgnęłam po Cranford - niemały udział w tej decyzji miał fakt, że gra w tej serii Judi Dench - a także dwuodcinkowy sequel Powrót do Cranford. Oba na podstawie opowiadań Gaskell. Także tu pojawia się romans, ale jest to zaledwie wątek poboczny, bo największej rozkoszy dostarcza obserwowanie mikroświata małej, cichej i bardzo tradycyjnej miejscowości połóżonej gdzieś w północno-zachodniej Anglii, którą budują przede wszystkim silne singielki, no dobrze stare - niektóre naprawdę stare - panny.

- nie ma to jak kot i stare koronki ;-)

Trzecią wielką gwiazdą (no może czwartą, po Gaskell, Dickensie i Austen) królującą w adaptacjach BBC jest oczywiście George Eliot, autorka takich przeniesionych na ekran powieści jak Middlemarch czy Daniel Deronda. Przykłady można by mnożyć...

Oglądając te wszystkie cudeńka, zaczęłam marzyć... o polskiej adaptacji polskich powieści opowiadających o XIX i poczatkach XX wieku. Zamarzyła mi się nowa adaptacja Lalki (z lepszymi rekonstrukcjami wnętrz), Rodzina Połanieckich, Nad Niemnem. Marzy mi się adaptacja powieści Marta Orzeszkowej, gdyż oczyma duszy widzę, jak wyglądałaby ta mini-seria, gdyby na warsztat wzięło ją BBC. Pamiętam, że gdy czytałam tę powieść, skręcało mnie z wściekłości nad bezradnością bohaterki, ale teraz, gdy po latach wracam do niej myślami, wiem, że byłby to znakomity materiał, który mógłby przemówić do nas bardzo aktualnym językiem. Poza kostiumem z minionej epoki jest to wszak opowieść o zmaganiu się z życiem, które zostaje przegrane i nieustannych wyborach, jakich musi dokonywać każdy człowiek, kształtując swoją codzienność. Drugim wielkim tematem, który jakoś umknął naszym reżyserom jest bogata twórczość Isaaca Bashevisa Singera. Czy możecie sobie wyobrazić adaptację Rodziny Muszkatów? Ja mogę, oj mogę, tylko co z tego. A tacy Bracia Aszkenazy jego brata Israela Joszuy Singera, albo Rodzina Karnowskich, a może by tak jeszcze raz Ziemię obiecaną?


Marzę ja sobie tak i marzę, gdy nagle dopada mnie upiór wątpliwości. No bo kto by miał zagrać w tych wszystkich filmach? Julia Kamińska? Joanna Osyda? Pewnie Paweł Małaszyński i Michał Żebrowski, o ile akurat nie musiałby się znowu spowiadać z tego, że dojrzewa, strasząc dobrych ludzi w reklamie. Może jeszcze Marek Kondrat, bo podobno jednak zrezygnował z byciem słownym i postanowił, po upadku kolejnych sklepów z winami, wrócić do grania w filmach. I jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to dochodzę do wniosku, że może lepiej, że nikomu nawet do głowy nie przyjdzie adaptowanie tych wszystkich literackich perełek, bo z pewnością nie wyszedłby z tego Plac Waszyngtona, nawet gdyby za kamerą znowu stanęła Agnieszka Holland.

piątek, 17 grudnia 2010

O słuchaniu z zaskoczenia pewnej dawno zapomnianej muzyki...


Dzisiejszy wpis miał być poświęcony wystawie w Bukareszcie, ale jak zwykle w międzyczasie przydreptał do mnie zupełnie inny temat i jakoś tak od wczoraj nie może się odczepić, więc uzgodniłam sama ze sobą, że wystawa może poczekać.

Uwielbiam zimę, zapewne dlatego, że urodziłam się podczas zimy stulecia (i nie chodzi bynajmniej o tę zeszłoroczną, tylko taką prawdziwą, lepiej nie pisać kiedy to było ;-), a może dlatego, że nigdy żaden kolor nieba nie wydaje mi się równie magiczny, jak przyprószona bielą pomarańcz zimowej nocy, a może dlatego, że od 1 grudnia słucham sobie Last Christmas, które dobrze brzmi tylko wówczas, gdy za oknem jest całkowicie biało, może wreszcie z powodu wielkiej miłości do herbaty malinowej, na którą specjalnie nastawiam latem maliny (i nieodmiennie wychodzą mi znakomite), jest w tym też pewnie coś z uroku wiśniówki produkcji moich Rodziców, która nigdy nie smakuje tak dobrze, jak po powrocie wieczorem z mrozu - 17 stopni (choć w tym roku akurat już się skończyła ;-( W każdym razie zima jest zdecydowanie znakomitą porą roku, pod warunkiem jednakże, że jest taka, jaką właśnie możemy obserwować za oknami.

Zimą pojawia się zjawisko długich wieczorów. Nie ma ich ani wczesną jesienią, ani późną wiosną, ani tym bardziej w pełni lata. A długi wieczór oznacza czas na czytanie, pisanie, oglądanie filmów, a czasem także na słuchanie muzyki, której nie słyszało się od stu lat. Człowiek na muzykę wrażliwy tak, jak ja, który, gdy rozładuje mu się niespodziewanie i-Pad boleśnie wraca do rzeczywistości dziwacznych i nienazbyt mądrych rozmów w autobusach i tramwajach, choć jeszcze przed chwilą był w świecie znacznie bardziej sprzyjającym swobodnemu dryfowaniu myśli, odkrywa prędzej czy później zadziwiające zjawisko. Proust był wrażliwy na smaki i nierówne plytki na dziedzińcowym chodniku, Joyce uwrażliwiał się na słowo, są tacy, którym klapki pamięci otwierają się, gdy poczują określony dotyk lub zapach. W kwestii tego ostatniego może kiedyś będzie osobny wpis, ale pod warunkiem, że wiosna przyjdzie w 2011 roku normalnie a nie gwałtownie, zmieniając arktyczną zimę w tropiki. A póki co będzie o muzyce, która jest dla mnie kluczem otwierającym barmy do przeszłości.

Od razu zaznaczam, że nie chodzi o konkretne utwory, jak w romantycznych filmach, gdzie bohaterom napływają do oczu łzy, gdy usłyszą piosenkę, przy której się poznali. Oczywiście utwory odgrywają tu pewną rolę, ale raczej jako części logicznego ciągu. Coś jak teoria kadru według Lwa Kuleszowa, zgodnie z którą pojedynczy kadr nie znaczy nic, jednak w pewnej sekwencji nabiera znaczeń.

Podczas wczorajszego rozpaczliwego i przyznam nieco chaotycznego, ale na szczęście zakończonego sukcesem przeszukiwania moich płytek CD i DVD w pogoni za portfolio Alicji Żebrowskiej (tak, tak Panie Pawle: udało mi się je odnaleźć!;-), wpadła mi w ręce niepozorna płytka z okładką zrobioną metodą chałupniczą, na której awersie Garfield gwiżdże, a na rewersie Jon pyta się, kto wstawił maszynę do karaoke do salonu. Kompilacja utworów na tej płytce powstała gdzieś około 2001 roku i już pierwsze dźwięki, bo oczywiście nie mogłam się oprzeć i natychmiast wpakowałam ją do odtwarzacza, poniosły moje myśli do dawno zamkniętego rozdziału mojego życia.

Przy okazji zanurzania się w dawno niesłyszanych dźwiękach, nasunęła mi się refleksja, która ani chybi świadczy o tym, że oto oficjalnie zaczynam się starzeć. Wiele z wydarzeń tamtego czasu wróciło do mnie niemal tak, jak śpiewał o tym swego czasu Meat Loaf z Marion Raven - It's all coming back to me now (choć tego utworu z przyczyn chronologicznych nie ma oczywiście na mojej płytce z Garfieldem). Zadziwiające w tym doświadczeniu okazały się dwie kwestie. Niezwykła precyzja wspomnień (mogłam niemalże odtwarzać rozmaite dialogi, ktore wówczas prowadziłam), przy ich jednoczesnej niezwykłej wybiórczości. Zdarzeń, które wówczas wydawały mi sie doniosłe niemal nie pamiętam, za to drobiażdżki, wydawałoby się całkowicie niepozorne i nic nie znaczące, cisnęły mi się na myśl jedne przed drugimi. Z drugiej strony ogarnęło mnie dziwne uczucie, niemające nic wspólnego z klasyczną nostalgią, która zwykle prowadzi do stawiania sobie pytań: czy ja aby na pewno dobrze zrobiłam, że wówczas postąpiłam tak to a tak, albo - upraszczając - wiedzie wprost do pytania co by było gdyby. Pytania, którego szczerze nie znoszę, bo potrafi skutecznie zatruć myśli, a odpowiedzi i tak nie poznamy już nigdy. Uczucie owo polegało na chęci przeżycia nie dalszego - nigdy nieziszczonego - ciągu pewnych wydarzeń, lecz przeżycia tych wydarzeń raz jeszcze, dokładnie w takiej samej formie, w jakiej miałam przyjemność, a czasem niekoniecznie, przeżyć je już raz. Marzenie o cofnięciu się do przeszłości, ale dokładnie takiej jaką ona była, ani lepszej, ani gorszej, just the way it was - trawestując Marka Darcy'ego i Billy'ego Joela jednocześnie ;-)

Myśli takie powodują u mnie niezwykły stan organizmu, z którego jakby chciała się wyrwać ta jego część, którą niektórzy nazywają duchem, inni duszą, a jeszcze inni immaterią. Zadziwiające to zjawisko i obawiam się, że wraz z upływem lat będzie się nawracało coraz częściej. Szczęściem w tym wszystkim jest to, że wczorajsze nastroje po raz kolejny potwierdzają słowa, które nieustająco głoszę za Edith Piaf. Rzeczywiście - Non, je ne regrette rien oraz to, że nadal staram się żyć pełnią każdej chwili i póki co całkiem nieźle mi to wychodzi.

Na zakończenie dwa utwory (które oczywiście znalazły się na tej płytce) a są niezwykle a'propos dzisiejszego wpisu ;-)

po francusku:

czwartek, 2 grudnia 2010

Bukaresztańskie impresje




Poniżej fotografie tego wszystkiego, co wzbudziło moje zainteresowanie w Bukareszcie, a także specjalny wybór prac z IEEB 04 (International Experimental Engraving Biennial) tych, których oglądanie na żywo sprawiło mi największą przyjemność.




Prawdziwie "wyobrażona panorama" - taki właśnie jest Bukareszt z moich pierwszych wrażeń: konglomerat architektoniczny, high-tech obok ruin...




Dyskretny urok przeszłości - "Wielcy" na zasłużonym odpoczynku, a może idący do nieba?



Letni pałacyk późną jesienią - Mogoşoaia, pałac Marthe Bibesco, drobny prezent od kochającego męża.


Valeriu Schiau - wideo Born in the USSR.



Urocze poduszeczki ze snami Reginy Costy.


Znakomita i liryczna praca Sigrid Langrehr.





Pozytywne zaskoczenie - 21-letnia węgierska artystka Bianka Dobo.


Punkt spotkań przed Teatrem Narodowym na Piaţa Universităţii.


Koronkowa robota - portal biblioteki narodowej.




Grandezza w rumuńskim stylu.



I jak tu nie wierzyć, że Bukareszt był małym Paryżem?


Wprost nie sposób, gdy widać to, jak na dłoni.



Jest nawet odpowiedź na Pigalle - knajpa Bordello, co widać jak na dłoni.




A parę metrów dalej, cóż w zasadzie niemal Kraków - ul. Pawia...?


Ostatnie spojrzenie na piękno Bukaresztu...

środa, 1 grudnia 2010

Pierwsze wrażenia z Bukaresztu...

Dziś co prawda tematem numer jeden powinny być wspaniałe opady śniegu, które w sekundę zmieniły Kraków w scenografię kolejnej odsłony Opowieści z Narnii, jednak czas najwyższy podsumować moje ostatnie wojaże. Doświadczenie nauczyło mnie już, że jeśli nie zrobię tego szybko, będzie jak z Tajwanem, obiecanki, obiecanki... a relacji nie ma.

Gdy 19 listopada wylądowałam na lotnisku w Bukareszcie po pierwsze od razu odebrano mi tę godzinę, którą dopiero co została mi oficjalnie przyznana pod koniec października, abym mogła przynajmniej przez jeden dzień w roku chcąc nie chcąc pospać dłużej. Zaczęło się więc niemal jak w Godzinie pąsowej róży, tyle że była to raczej godzina wampiryczna, choć dookoła wciąż jeszcze świeciło słońce. Karton z moim zalaminowanym imieniem i nazwiskiem trzymał wysoki i przystojny Rumun, który nie dość, że na imię miał Vlad, to w dodatku otworzył mi dwornym gestem drzwi olśniewającej limuzyny marki BMW. Ani chybi Toreador albo Deva pomyślałam, cóż w końcu jestem w mieście, które kiedyś nazywano "małym Paryżem", w takich miejscach wszystko staje się możliwe.

A potem otoczyła mnie przedziwna mieszanka architektoniczna, w której osiemnasty wiek szedł ramię w ramię z monumentalną i megalomańską architekturą doby Ceausescu, a gdzieniegdzie pochód ten przerywały wykwity nowoczesności, by nie powiedzieć ponowoczesności w iście mozaikowym stylu.

Łuk Triumfalny, Muzeum Folklorystyczne i osławiona Casa Poporului, na której obejście trzeba zarezerwować co najmniej dwie godziny, a wszystko to z perspektywy siedzenia wyściełanego cielęcą skórą.

Jednak jak zawsze, nie bacząc na wykrzyniki Lonely Planet, stworzyłam własną listę cudów Bukaresztu - dla stopniowania napięcia zacznę od końca:

Miejsce 3 - Caru cu Bere innymi słowy Rydwany... piwa, a mówiąc poważnie secesyjno-eklektyczna restauracja w starej części Bukaresztu, w której panuje nieustanny ruch, potrawy są rozkoszne, atmosfera gorąca a muzyka grana na żywo. Jak wieść niesie niezbędna jest rezerwacja, albo obecność Andry, która niczym cudotwórczyni bardzo szybko zdobyła dla nas stolik i to w niedzielę późnym popołudniem.




Miejsce 2 - Wideowall czyli ściana ekranów przy Piaţa Unirii, przebywanie w pobliżu wywołuje wrażenie wejścia w buty Toma Cruise'a w filmie Vanilla Sky.




Miejsce 1 - graficzny pejzaż stworzony z tysięcy kilometrów kabli, które oplatają całą tę architektoniczną miksturę, którą Bukaresztowi zgotowali kolejni panujący. Podobno rząd wprowadza program, w myśl którego w ciągu dwóch lat nastąpi przeniesienie okablowania pod ziemię i z miejskiej przestrzeni zniknie czarująca plątanina, jednak nawet sami Rumuni w to nie wierzą, podczas gdy ja mam nadzieję, że nie nastąpi to nigdy, bo Bukareszt bez kabli nie będzie już tym samym miastem, podobnie jak wówczas gdy znikną z niego bezpańskie i wałęsające się wszędzie psy.