środa, 1 grudnia 2010

Pierwsze wrażenia z Bukaresztu...

Dziś co prawda tematem numer jeden powinny być wspaniałe opady śniegu, które w sekundę zmieniły Kraków w scenografię kolejnej odsłony Opowieści z Narnii, jednak czas najwyższy podsumować moje ostatnie wojaże. Doświadczenie nauczyło mnie już, że jeśli nie zrobię tego szybko, będzie jak z Tajwanem, obiecanki, obiecanki... a relacji nie ma.

Gdy 19 listopada wylądowałam na lotnisku w Bukareszcie po pierwsze od razu odebrano mi tę godzinę, którą dopiero co została mi oficjalnie przyznana pod koniec października, abym mogła przynajmniej przez jeden dzień w roku chcąc nie chcąc pospać dłużej. Zaczęło się więc niemal jak w Godzinie pąsowej róży, tyle że była to raczej godzina wampiryczna, choć dookoła wciąż jeszcze świeciło słońce. Karton z moim zalaminowanym imieniem i nazwiskiem trzymał wysoki i przystojny Rumun, który nie dość, że na imię miał Vlad, to w dodatku otworzył mi dwornym gestem drzwi olśniewającej limuzyny marki BMW. Ani chybi Toreador albo Deva pomyślałam, cóż w końcu jestem w mieście, które kiedyś nazywano "małym Paryżem", w takich miejscach wszystko staje się możliwe.

A potem otoczyła mnie przedziwna mieszanka architektoniczna, w której osiemnasty wiek szedł ramię w ramię z monumentalną i megalomańską architekturą doby Ceausescu, a gdzieniegdzie pochód ten przerywały wykwity nowoczesności, by nie powiedzieć ponowoczesności w iście mozaikowym stylu.

Łuk Triumfalny, Muzeum Folklorystyczne i osławiona Casa Poporului, na której obejście trzeba zarezerwować co najmniej dwie godziny, a wszystko to z perspektywy siedzenia wyściełanego cielęcą skórą.

Jednak jak zawsze, nie bacząc na wykrzyniki Lonely Planet, stworzyłam własną listę cudów Bukaresztu - dla stopniowania napięcia zacznę od końca:

Miejsce 3 - Caru cu Bere innymi słowy Rydwany... piwa, a mówiąc poważnie secesyjno-eklektyczna restauracja w starej części Bukaresztu, w której panuje nieustanny ruch, potrawy są rozkoszne, atmosfera gorąca a muzyka grana na żywo. Jak wieść niesie niezbędna jest rezerwacja, albo obecność Andry, która niczym cudotwórczyni bardzo szybko zdobyła dla nas stolik i to w niedzielę późnym popołudniem.




Miejsce 2 - Wideowall czyli ściana ekranów przy Piaţa Unirii, przebywanie w pobliżu wywołuje wrażenie wejścia w buty Toma Cruise'a w filmie Vanilla Sky.




Miejsce 1 - graficzny pejzaż stworzony z tysięcy kilometrów kabli, które oplatają całą tę architektoniczną miksturę, którą Bukaresztowi zgotowali kolejni panujący. Podobno rząd wprowadza program, w myśl którego w ciągu dwóch lat nastąpi przeniesienie okablowania pod ziemię i z miejskiej przestrzeni zniknie czarująca plątanina, jednak nawet sami Rumuni w to nie wierzą, podczas gdy ja mam nadzieję, że nie nastąpi to nigdy, bo Bukareszt bez kabli nie będzie już tym samym miastem, podobnie jak wówczas gdy znikną z niego bezpańskie i wałęsające się wszędzie psy.





1 komentarz:

  1. Przykro mi cie rozczarowac, ale jak Bukaresz to zaden Toreador czy inny cudak - po prostu sluga Tzimisce ;)

    OdpowiedzUsuń