piątek, 17 grudnia 2010

O słuchaniu z zaskoczenia pewnej dawno zapomnianej muzyki...


Dzisiejszy wpis miał być poświęcony wystawie w Bukareszcie, ale jak zwykle w międzyczasie przydreptał do mnie zupełnie inny temat i jakoś tak od wczoraj nie może się odczepić, więc uzgodniłam sama ze sobą, że wystawa może poczekać.

Uwielbiam zimę, zapewne dlatego, że urodziłam się podczas zimy stulecia (i nie chodzi bynajmniej o tę zeszłoroczną, tylko taką prawdziwą, lepiej nie pisać kiedy to było ;-), a może dlatego, że nigdy żaden kolor nieba nie wydaje mi się równie magiczny, jak przyprószona bielą pomarańcz zimowej nocy, a może dlatego, że od 1 grudnia słucham sobie Last Christmas, które dobrze brzmi tylko wówczas, gdy za oknem jest całkowicie biało, może wreszcie z powodu wielkiej miłości do herbaty malinowej, na którą specjalnie nastawiam latem maliny (i nieodmiennie wychodzą mi znakomite), jest w tym też pewnie coś z uroku wiśniówki produkcji moich Rodziców, która nigdy nie smakuje tak dobrze, jak po powrocie wieczorem z mrozu - 17 stopni (choć w tym roku akurat już się skończyła ;-( W każdym razie zima jest zdecydowanie znakomitą porą roku, pod warunkiem jednakże, że jest taka, jaką właśnie możemy obserwować za oknami.

Zimą pojawia się zjawisko długich wieczorów. Nie ma ich ani wczesną jesienią, ani późną wiosną, ani tym bardziej w pełni lata. A długi wieczór oznacza czas na czytanie, pisanie, oglądanie filmów, a czasem także na słuchanie muzyki, której nie słyszało się od stu lat. Człowiek na muzykę wrażliwy tak, jak ja, który, gdy rozładuje mu się niespodziewanie i-Pad boleśnie wraca do rzeczywistości dziwacznych i nienazbyt mądrych rozmów w autobusach i tramwajach, choć jeszcze przed chwilą był w świecie znacznie bardziej sprzyjającym swobodnemu dryfowaniu myśli, odkrywa prędzej czy później zadziwiające zjawisko. Proust był wrażliwy na smaki i nierówne plytki na dziedzińcowym chodniku, Joyce uwrażliwiał się na słowo, są tacy, którym klapki pamięci otwierają się, gdy poczują określony dotyk lub zapach. W kwestii tego ostatniego może kiedyś będzie osobny wpis, ale pod warunkiem, że wiosna przyjdzie w 2011 roku normalnie a nie gwałtownie, zmieniając arktyczną zimę w tropiki. A póki co będzie o muzyce, która jest dla mnie kluczem otwierającym barmy do przeszłości.

Od razu zaznaczam, że nie chodzi o konkretne utwory, jak w romantycznych filmach, gdzie bohaterom napływają do oczu łzy, gdy usłyszą piosenkę, przy której się poznali. Oczywiście utwory odgrywają tu pewną rolę, ale raczej jako części logicznego ciągu. Coś jak teoria kadru według Lwa Kuleszowa, zgodnie z którą pojedynczy kadr nie znaczy nic, jednak w pewnej sekwencji nabiera znaczeń.

Podczas wczorajszego rozpaczliwego i przyznam nieco chaotycznego, ale na szczęście zakończonego sukcesem przeszukiwania moich płytek CD i DVD w pogoni za portfolio Alicji Żebrowskiej (tak, tak Panie Pawle: udało mi się je odnaleźć!;-), wpadła mi w ręce niepozorna płytka z okładką zrobioną metodą chałupniczą, na której awersie Garfield gwiżdże, a na rewersie Jon pyta się, kto wstawił maszynę do karaoke do salonu. Kompilacja utworów na tej płytce powstała gdzieś około 2001 roku i już pierwsze dźwięki, bo oczywiście nie mogłam się oprzeć i natychmiast wpakowałam ją do odtwarzacza, poniosły moje myśli do dawno zamkniętego rozdziału mojego życia.

Przy okazji zanurzania się w dawno niesłyszanych dźwiękach, nasunęła mi się refleksja, która ani chybi świadczy o tym, że oto oficjalnie zaczynam się starzeć. Wiele z wydarzeń tamtego czasu wróciło do mnie niemal tak, jak śpiewał o tym swego czasu Meat Loaf z Marion Raven - It's all coming back to me now (choć tego utworu z przyczyn chronologicznych nie ma oczywiście na mojej płytce z Garfieldem). Zadziwiające w tym doświadczeniu okazały się dwie kwestie. Niezwykła precyzja wspomnień (mogłam niemalże odtwarzać rozmaite dialogi, ktore wówczas prowadziłam), przy ich jednoczesnej niezwykłej wybiórczości. Zdarzeń, które wówczas wydawały mi sie doniosłe niemal nie pamiętam, za to drobiażdżki, wydawałoby się całkowicie niepozorne i nic nie znaczące, cisnęły mi się na myśl jedne przed drugimi. Z drugiej strony ogarnęło mnie dziwne uczucie, niemające nic wspólnego z klasyczną nostalgią, która zwykle prowadzi do stawiania sobie pytań: czy ja aby na pewno dobrze zrobiłam, że wówczas postąpiłam tak to a tak, albo - upraszczając - wiedzie wprost do pytania co by było gdyby. Pytania, którego szczerze nie znoszę, bo potrafi skutecznie zatruć myśli, a odpowiedzi i tak nie poznamy już nigdy. Uczucie owo polegało na chęci przeżycia nie dalszego - nigdy nieziszczonego - ciągu pewnych wydarzeń, lecz przeżycia tych wydarzeń raz jeszcze, dokładnie w takiej samej formie, w jakiej miałam przyjemność, a czasem niekoniecznie, przeżyć je już raz. Marzenie o cofnięciu się do przeszłości, ale dokładnie takiej jaką ona była, ani lepszej, ani gorszej, just the way it was - trawestując Marka Darcy'ego i Billy'ego Joela jednocześnie ;-)

Myśli takie powodują u mnie niezwykły stan organizmu, z którego jakby chciała się wyrwać ta jego część, którą niektórzy nazywają duchem, inni duszą, a jeszcze inni immaterią. Zadziwiające to zjawisko i obawiam się, że wraz z upływem lat będzie się nawracało coraz częściej. Szczęściem w tym wszystkim jest to, że wczorajsze nastroje po raz kolejny potwierdzają słowa, które nieustająco głoszę za Edith Piaf. Rzeczywiście - Non, je ne regrette rien oraz to, że nadal staram się żyć pełnią każdej chwili i póki co całkiem nieźle mi to wychodzi.

Na zakończenie dwa utwory (które oczywiście znalazły się na tej płytce) a są niezwykle a'propos dzisiejszego wpisu ;-)

po francusku:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz