Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MCK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MCK. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 marca 2011

O tym jak można wykreować skandal, chcąc skandalu uniknąć

W tym roku przypada dwudziestolecie istnienia Instytucji, która od samego początku budzi mój nieskrywany podziw, dostarczając jednocześnie przyjemności znakomicie zaaranżowanego obcowania z różnorodnymi tworami kulturowymi. Mam na myśli Międzynarodowe Centrum Kultury mieszczące się przy Rynku Głównym 25. To ostatni bastion dobrego wystawiennictwa, trzymający wysokie standardy merytoryczne publikacji i zawsze przyciągający interesujących ludzi. Tym bardziej jest mi smutno, że w roku jubileuszowym MCK musi znosić takie sytuacja, jak ta, która miała miejsce na wczorajszym spotkaniu "Trzech Gigantek" polskiej sztuki krytycznej: Andy Rottenberg, Katarzyny Kozyry i Joanny Rajkowskiej.

Czerwona kartka należy się zdecydowanie pierwszej z pań, która, pełniąc rolę gospodyni, gdyż to ona decydowała o tym, które artystki/artyści zasiądą u jej boku, aby dyskutować o ostatnim dwudziestoleciu w sztuce polskiej, zapomniała o paru elementarnych kwestiach. Po pierwsze, jeśli artysta bądź artystka od lat żyje w oparach medialnego skandalu, który rozrasta się do tego stopnia, że on czy ona nie może już nawet po bułki do sklepu wyjść bez poczucia, że właśnie dokonuje jakiejś politycznej manifestacji, jeśli innymi słowy poza grupą zwolenników ma także całkiem spore grono zagorzałych wrogów, to podczas tego typu spotkania gospodyni powinna stworzyć jej/mu warunki do wyjaśnienia powodów swojego postępowania, genezy twórczości i uzasadnienia wyborów. Po drugie znając od lat obie zaproszone artystki, gospodyni powinna wiedzieć - lub przewidzieć - że zaproponowane przez nią zestawienie może się okazać zabójcze dla jednej ze stron.

Wytresowana przez liczne wystąpienia w ramach spotkań "Krytyki Politycznej", często zabierająca głos w rozmaitych dyskusjach i przeszkolona przez Artura Żmijewskiego, Joanna Rajkowska zestawiona z wycofaną, speszoną, zagubioną we własnej niemożności szybkiego formułowania celnych odpowiedzi Katarzyną Kozyrą, wygrywała w cuglach. Jednak przecież nie o tego typu rywalizację podczas tego spotkania chodziło. Jeśli Anda Rottenberg była świadoma, a trudno mi uwierzyć, że tak słabo zna osoby, z którymi przez lata łączyły ją bliskie więzy, że zarówno dla Kozyry, jak i dla Rajkowskiej - do czego obie głośno się przyznały - model dyskusji, podczas której siedzi się za stołem, mówi do wiecznie buczącego mikrofonu, a publiczność jest gdzieś tam poniżej podium, jest odstręczający, powinna pomyśleć o wprowadzeniu do niego pewnych wariacji. Mogę obie artystki zrozumieć. Sama swego czasu byłam panelistką podczas spotkania w MCKu. Odległość od publiczności, wytworzona układem przestrzeni i jej aranżacją, przepaść między mną a publicznością znacząco wpływała na sposób formułowania przeze mnie myśli. Nie wydaje mi się zadaniem nastręczającym zbyt wiele problemów przestawienie krzeseł w sali tak, aby stworzyły dogodne warunki dla dyskutantek, nie budujące sztucznej bariery między nimi a publicznością. Byłby to pomysł o tyle cenny, że obydwie artystki, a zwłaszcza Joanna Rajkowska, na co dzień pracują z ludźmi, tworząc swoje społeczne projekty i rzeźbiąc, jak sama to ujęła, w życiu codziennym, w materii społecznej. Tak się jednak nie stało.

Z minuty na minutę rosła więc przepaść pomiędzy nimi i nami. Rósł także dyskomfort Kozyry, rozbawienie - raczej złośliwe, niż sympatyczne - pewnej części publiczności, zdenerwowanie i zażenowanie innej. Bycie moderatorką czy gospodynią jakiegokolwiek spotkania to bardzo odpowiedzialna rola. Przemyślenia wymaga zarówno zestaw zaproszonych gości, jak i stworzenie im komfortowych warunków do rozmowy, chyba że przyjmujemy formułę znaną z show Kuby Wojewódzkiego, ale wówczas nasi goście zawczasu świadomi są konwencji, w jaką będą wpisani. Rozmowa z Katarzyną Kozyrą i Joanną Rajkowską miała szansę stać się jedną z najważniejszych dyskusji, jakie odbyły się ostatnio w Krakowie. Tak się jednak nie stało i winy tutaj bynajmniej nie ponoszą artystki. Brakowało choćby krótkiego wprowadzenia w postaci np. pokazu dokumentacji najnowszego projektu Kozyry Casting, czy slajdowiska z realizacji Rajkowskiej. Zamiast tego artystki zostały wtłoczone w ramy dyskursu krytycznego zaproponowanego przez Rottenberg, w którym zwłaszcza Kozyra nie do końca się mieściła. Rwana rozmowa, zdradzająca nieprzygotowanie do podjęcia dyskusji w tej formule, prowadziła do zbudowania wizerunku Kozyry jako bezmyślnej i sztucznie wykreowanej gwiazdy, która realizuje kontrowersyjne projekty bez żadnej świadomości. Zaś najważniejszym newsem dotyczącym Rajkowskiej ujawnionym przez Andę była informacja o ciąży artystki.

Kilkakrotnie podczas trwania dyskusji miałam ochotę wstać i wyjść. Postanowiłam jednak dotrwać dzielnie do końca. Błędy popełnione przez Andę miały także dość przykrą konsekwencję w części poświęconej pytaniom od publiczności. Ponieważ z samej dyskusji nie wyniknęło zasadniczo nic istotnego, poza nieświadomym, ale widocznym, upupianiem artystek, zgromadzona publiczność wpisała się w tę konwencję. Padło m.in. pytania, kim byłyby obie panie, gdyby nie zostały artystkami i kim stałaby się Anda Rottenberg, gdyby nie była krytyczką sztuki. Kozyra bardzo inteligentnie zmierzyła się z tym pytaniem, odpowiadając, że za każdym razem, gdy realizuje jakiś projekt staje się kimś innym, myśli wówczas, że mogłaby tym kimś zostać na dłużej, np. pisarką, tancerką, śpiewaczką operową, aktorką. Anda Rottenberg ujawniła, że miała zostać chemiczką, więc bycie krytyczką sztuki jest i tak jej drugim wyborem, zaś Joanna Rajkowska oświadczyła, że nie wyobraża sobie bycia kimkolwiek innym, więc nie będzie odpowiadać na tak postawione pytanie. Jedna z osób z sali domagała się ujawnienia intymnych szczegółów z dzieciństwa artystek pytając o to, kim były ich matki i jakie one same miały wzorce. Anda Rottenberg po raz pierwszy podczas całego spotkania chciała ratować sytuację i spostponować pytanie, jednak obie panie zgodziły się na nie odpowiedzieć. Dzięki temu ujawniony został interesujący - co nie oznacza, że niezbędny dla zrozumienia ich sztuki - wątek. Matka Joanny Rajkowskiej została przez nią określona jako twarda intelektualistka z problemem psychicznym - prawdopodobnie chodziło o schizofrenię - który spowodował, że w wieku czternastu lat Joanna musiała stać się dla samej siebie matką zastępczą, pełniąc tę rolę także w stosunku do własnej rodzicielki. Matka Katarzyny Kozyry była silną osobowością, twardą ręką trzymającą córki. Jak zauważyła artystka aż do dwudziestego siódmego roku życia matka rządziła jej życiem, choć dziś ma ona już świadomość, że zapatrzenie w matkę i zgadzanie się na jej wybory i decyzje było sporym błędem. Przy okazji Kozyra zauważyła, że nie mogłaby być matką, ani żoną. Joanna zaś dodała, że ona matką chyba może być, choć przyszło to na nią bardzo późno.

Podsumowując. Ktoś, kto chciał dowiedzieć się czegoś ciekawego o postawie twórczej obu artystek, nie doczekał się odpowiedzi na wiele ważnych pytań, nie poznał uzasadnienia dokonywanych przez nie wyborów. Dla tych, którzy mieli z nimi szansę obcować po raz pierwszy, Kozyra zapewne pozostanie Skandalistką Kasią K. i żaden kolejny film Grażyny Bryżuk tego faktu nie zmieni, a Joanna dziwaczką, która stawia palmy i minarety, albo wiesza urny-nietoperze na szwajcarskich wiaduktach. Choć nie jestem zwolenniczką psychicznego obnażania się publicznie, wątki osobiste okazały się najciekawszym punktem spotkania, bynajmniej nie dlatego, że odgrywają istotną rolę w twórczości obu pań, lecz ze względu na swobodę, jaka towarzyszyła odpowiedziom na trudne pytania osobiste. Chciałabym mieć nadzieję, że Anda Rottenberg poświęci choć chwilę ze swojego cennego czasu na refleksję nad tym, co się w MCKu wydarzyło. Obawiam się jednak, że to tylko moje pobożne życzenia, a słowa profesjonalizm i empatia pozostaną jako cymbały brzmiące.

czwartek, 30 grudnia 2010

Skandaliści, wariaci, czy po prostu twórcy... słów kilka o Grupie z Bloomsbury.

Ponad dwa miesiące wybierałam się na wystawę Grupa Bloomsbury. Brytyjska bohema kręgu Virginii Woolf w Międzynarodowym Centrum Kultury. Ostatecznie udało mi się dotrzeć na Rynek Główny 25 nie tylko przed końcem 2010 roku, ale - co najważniejsze - przed zakończeniem trwania wystawy.


Wymarzony pokój do czytania...


Na wstępie należy zaznaczyć, że nie jest to klasyczna wystawa sztuki, która zresztą w wykonaniu członków Grupy nie wspięła się nigdy na jakieś porywające szczyty oryginalności, lecz niezwykła narracja przybliżająca atmosferę minionej już epoki i ludzi, którzy tworzyli jedno z najbardziej "wyskokowych" środowisk artystycznych w Wielkiej Brytanii. Z pewnością ich dzieła ustępują pod względem innowacji, a czasem także jakości, temu, co pozostawili po sobie angielscy Prerefaelici, z którymi Grupa nieustannie rywalizowała o lepsze. Jednak w przeciwieństwie do środowiska skupionego wokół Dante Gabriela Rossettiego i Williama Morrisa, po cichu sterowanego przez Johna Ruskina, Bloomsbury'owcy prezentują się jako twór znacznie bardziej dojrzały i ciekawszy obyczajowo.

Grafika Rogera Fry.


Wystawę wypełniają filmy, noty opisujące największe postacie Grupy, fotografie reprodukujące wnętrza - przede wszystkim domu w Charleston, który Vanessa Bell, siostra Virginii, stworzyła z myślą o Duncanie Grancie, malarzu i swoim wieloletnim kochanku. W salach MCKu znalazło się też miejsce dla obrazów i grafik Vanessy, Duncana, Dory Carrington i Rogera Fry - znakomitego historyka sztuki, autora terminu postimpresjonizm i jednego z kochanków Vanessy, a także człowieka, który zorganizował w Londynie dwie pierwsze wystawy [1910 i 1912] Maneta, Matissa, Gauguina, Van Gogha i innych malarzy z przełomu XIX i XX wieku, których prace odcisnęły trwałe piętno na rozwoju sztuki współczesnej.


Duncan Grant, Martwa natura na piecu przy Percy Street [1961]

Kenneth Clark powiedział o nim kiedyś, że był człowiekiem, który wywarł największy wpływ na kształtowanie się gustów artystycznych od czasów Ruskina, a także, że był tym, o którym można z całą pewnością powiedzieć, że jeśli smak może zostać zmieniony przez jednego człowieka, to kimś takim był Roger Fry.


Dora Carrington, Larrau w śniegu [1922]

Ale Grupa była przede wszystkim niezwykle błyskotliwym środowiskiem intelektualnym, sympatyzującym z ruchami sufrażystek, kwakrów oraz budującym podwaliny nowoczesnego pacyfizmu - noty spisane przez Virginię Woolf i jej męża Leonarda podczas I wojny światowej posłużyły następnie jako punkt wyjścia do utworzenia Ligii Narodów, której bezpośrednim spadkobiercą jest ONZ. Założone przez Leonarda wydawnictwo Hogarth Press było pierwszym brytyjskim wydawcą
Ziemi jałowej T.S. Eliota [1924], a także jednym z najbardziej szanowanych wydawnictw awangardowych tamtego okresu. Dzięki niemu Virginia mogła w sposób nieskrępowany podważać prawidła literackiego rzemiosła, wpisując się w znakomity ciąg pisarzy-eksperymentatorów początków XX wieku.

Gablota prezentująca okładki książek sygnowanych Hogarth Press.

Było to wreszcie towarzystwo, które cechował wysoki stopień swobody seksualnej i obyczajowej, opartej na "otwartych małżeństwach" i pozytywnym stosunku do homoseksualizmu, zarówno w męskim, jak i w żeńskim wydaniu, by przypomnieć tylko najsłynniejsze romanse: Virginii z Vitą Sackville-West i Duncana Granta z Davidem Garnettem, który poślubił następnie córkę Duncana i Vanessy Angelicę, prawnie uznaną przez Davida Bella.
Trudno byłoby streścić wszystko to, czym była i co reprezentowała Grupa z Bloomsbury. Złożoność tego tworu, składającego się z przyjaciół, kochanków, matek, ojców, synów i córek najlepiej podsumowała Virginia w 1924 roku: Wszystkie związki w Bloomsbury kwitną, rozwiązłość wzrasta. Kiedy wyobrażę sobie, że nasza grupka przeżyje następne dwadzieścia lat, to aż drżę na samą myśl o tym, jak bardzo będzie wzajemnie splątana i zrośnięta. Tak właśnie się stało, choć od chwili, gdy napisała te słowa Virginia przeżyła nie dwadzieścia, lecz siedemnaście lat, nie dożyła więc ślubu Garnetta z Angelicą Bell, który odbył się 8 maja 1942 roku i był niewątpliwie ukoronowaniem "splątania i zrośnięcia" Grupy.

Autorka bloga wpisana w jedno z dzieł Grupy - lustro z domu w Charleston.

Można oczywiście, zagłębiając się w sensacyjne dykteryjki, których Grupa pozostawiła po sobie aż nadto, postrzegać jej członków jako wiecznie niespokojne duchy, ludzi niedojrzałych emocjonalnie, innymi słowy zawołanych skandalistów. Jednak ich wkład w rozwój zarówno brytyjskiej, jak i światowej kultury, jest nie do przecenienia. Atmosfera, w której żyli pozwalała im na wytwarzanie nieskrępowanej energii twórczej, której efektem było wiele niezwykłych dzieł, znakomita literatura, ważne rekonfiguracje artystyczne i społeczne. By ponownie zacytować Woolf, życie członków Grupy z Bloomsbury można podsumować słowami pisarki, zanotowanymi w dzienniku w 1930 roku:
Najważniejsza rzecz teraz to żyć energicznie i po mistrzowsku, wręcz desperacko! myślę, że słowa te są najlepszą dewizą Grupy i twórczego życia w ogóle, nawet jeśli nie mieści się ono w aktualnie obowiązujących konwenansach społecznych.