środa, 25 stycznia 2012

Nobel nie dla kryminalistów i fantastów...

ACTA skomentowane, KRK skomentowane na fb (na dłuższy tekst blogowy muszę zebrać siły i przepracować opinie), a teraz z całkiem innej beczki.

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że tekst poniższy jest pisany z czysto subiektywnego punktu widzenia, nie ma pretensji do bycia rozprawą o charakterze naukowym, choć jest rodzajem rozprawy (z faktami). Przemawia przez niego moje głębokie przekonanie, które, jak każde przekonanie osobiste, może zostać z łatwością podważone. Niemniej przestrzeń bloga jest przecież przestrzenią przenikania się sfer prywatno-publicznych i tekst poniższy jest tego przenikania efektem.

Mój fb informuje mnie dzielnie o aktywności moich znajomych, czasami podążam za tą aktywnością, jeśli jakiś tekst (najczęściej), albo inna aplikacja (rzadziej) mnie zainteresuje. Tym razem dostarczycielem pożywki dla mojej refleksji był artykuł, do którego dotarłam przez Janka A. Artykuł nosił znamienny tytuł J.R.R. Tokien's Nobel prize chances dashed by 'poor prose'. W rzeczonym tekście znalazł się taki oto passus autorstwa Andersa Österlinga - członka noblowskiego jury w dziedzinie literatury: Proza Tolkiena w żaden sposób nie dostaje do snucia opowieści najwyższej jakości. To zdanie, poprzedzone informacją, że sprzedana w milionach egzemplarzy książka Tokiena została uznana za najbardziej ulubioną przez czytelników książkę w Wielkiej Brytanii (a myślę że nie tylko tam), skłoniło mnie do poniższej refleksji, która nie dotyczy jedynie autora Władcy Pierścieni.

Na wstępie parę faktów. Patrząc na współczesny pejzaż społeczny zauważamy kilka tematów, które nieustannie nurtują nie tylko teoretyków, lecz wiele społeczeństw na całym świecie. Wiążą się one bezpośrednio z przemianami, jakie zaszły w rzeczywistości społecznej i politycznej świata pod wpływem wydarzeń historycznych ostatniego półwiecza (a nawet nieco więcej niż półwiecza), postępu technologicznego, przekształceń w strukturze relacji społecznych i rozwoju nowych form kultury. Kryją się one pod hasłami: postkolonializm, postpolityczność, cyborg, hybrydyzacja, kłączowość, hipertekstualność, polityka różnicy, agon w sferze publicznej. Do tej listy można by dodać znacznie więcej haseł, ale poprzestanę na wymienionych.

Analizując dorobek autorów, którzy znaleźli się na liście nagrodzonych, można wskazać wiele postaci, których dzieła nie tylko weszły na trwałe do kanonu (zresztą coraz częściej raczej postkanonu, albo kanonu in statu "anihilandi"), takich, które w momencie ich wydania opisywały stan ducha społeczeństw, przeczuwały niebezpieczeństwa i nadchodzące (tak pozytywne, jak i negatywne) zmiany, czy ujmowały treści istotne z punktu widzenia analiz psychospołecznych. Na tej liście znaleźli się także autorzy i dzieła doraźne, których wartość okazała się być krótkotrwała, które spełniwszy swą rolę "tu i teraz" popadały w zapomnienie. Trudno jednoznacznie określić czy to pierwszych, czy drugich jest na tej liście więcej. Nie mam bynajmniej zamiaru polemizować z Komitetem Noblowskim, ani podważać decyzji jego członków w minionych lat. Chciałabym jedynie podzielić się w tym miejscu pewnym spostrzeżeniem dotyczącym preferncji narracyjno-gatunkowych tego szacownego gremium.

Odsłona pierwsza:
J.R.R. Tokien pisze swoją trylogię w latach 1937-1949 (I wydanie: 1954 rok), w przedeniu, w trakcie i tuż po zakończeniu II wojny światowej, które to wydarzenie położyło się - dość przytłaczającym niestety - cieniem na większości interpretacji powieści, z którymi, na co warto zwrócić uwagę, sam autor kategorycznie się nie zgadzał. Nie życzył sobie banalnego porównywania Saurona do Hitlera i innych temu podobnych dość płaskich analiz.
Sama czytając tę powieść widziałam raczej pejzaż zróżnicowanego świata, którego wielorakość została zagrożona przez mroczne ambicje opanowania wszystkiego i podporządkowania sobie wszystkich. Świata, który postanawia powstać przeciwko temu zawłaszczeniu, obronić swoją różnorodność, tradycję i wartości. Warto zwrócić uwagę na fakt, że pryncypia Elfów są zupełnie inne niż Hobbitów, te zaś różnią się od tych docenianych przez Ludzi. Pomimo to wszystkie plemiona jednoczą się w walce o... no właśnie nie o wolność, lecz raczej o swoje wartości i tożsamość. Jakoś bardziej niż grubymi nićmi szytą metaforą II wojny światowej pachnie mi ten tekst walką z kolonizatorami, którzy przenikają wszak przede wszystkim do umysłów (przy okazji opanowywania zagród), podporządkowując sobie kolejne grupy plemienne psychicznie (vide relacja Smoczy Język - król Theoden). Jest taka teoria, która mówi, że największym problemem kolonizowanych jest to, że swój opór mogą wyrażać jedynie w języku kolonizatorów, gdyż pozbawieni zostają swojego własnego dyskursu. Tak właśnie dzieje się we Władcy Pierścieni, gdy język nienawiści zaczyna przejmować pozycję w międzyplemiennych relacjach. Niezdolni przeciwstawić się koloniście, zwracają się przeciwko sobie sami pragnąc kolonizować słabszych od siebie. Hmmm... gdzieś już o tym czytałam.
Nie mam zamiaru przekonywać, że Władca Pierścieni jest powieścią postkolonialną (już słyszę te głosy sprzeciwu, które zaczynają sypać argumentami przeciwko takiej tezie, powołując się zarówno na pochodzenie autora, jak i na szereg innych faktów), jednak nie potrafię pominąć milczeniem pewnych tropów, które się w trylogii pojawiają, a które mają zdecydowanie postkolonialny charakter.

Nie mam także zamiaru polemizować z opinią członka noblowskiego jury, z zupełnie jednak odmiennego powodu. Zarzucanie światowej klasy lingwiście, profesorowi Oxfordu, jednemu z najbardziej mistrzowskich narratorów w dziejach literatury europejskiej, niskiego poziomu narracji jest dla mnie kuriozalne, zwłaszcza, że - o ile intuicja mnie nie myli - nie jakość językowa, lecz raczej przyporządkowanie gatunkowe zadecydowało o odrzuceniu kandydatury Tokiena. Zwłaszcza, że w rzeczonym 1961 roku, w którym się ona pojawiła, Nagrodę Nobla otrzymał Ivo Andric (konia z rzędem temu, kto czytał jego powieści z zapartym tchem, ja przeczytałam Most na Drinie i wspominam to jako doświadczenie raczej upiorne), a uzasadnienie przyznania nagrody brzmiało: " za siłę daru epickiego, pozwalającą w całej pełni odsłonić ludzkie losy i problemy związane z historią jego kraju". Dziś zamieszkujący "jego kraj" Serbowie, Bośniacy i Chorwaci z taką "odsłoną problemów związanych z historią ich - byłego już - kraju" całkowicie się nie zgadzają... Epickość Andrica znajduje się co najmniej kilkanaście stopni poniżej epickiego rozmachu Tolkiena. Rozumiem jednak, że członkom jury łatwiej było docenić powieść historyczną, w której nie ma czarów, Krasnoludów czy Hobbitów, niż utwór, w którym literacka warstwa przyporządkowana do gatunku fantasy wymaga od czytelnika znacznie większego trudu deskrypcji sensów bynajmniej niefantastycznych.

Odsłona druga:
Czytając uzasadnienie przyznania w 1983 roku Nagrody Nobla Williamowi Goldingowi, które brzmiało: "za powieści, które dopomagają zrozumieć warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie", pomyślałam sobie o dwóch autorach, pierwszym, który zmarł w roku 1982, tracąc bezpowrotnie szansę trafienia do grona Noblistów i drugim, który rok później opublikował powieść niewątpliwie bardziej pasującą do uzasadnienia towarzyszącego przyznaniu nagrody Goldingowi. Bardzo lubię Władcę much, czytałam także Spadkobierców, Boga Skorpiona i Widzialną ciemność i nie mogę zaprzeczyć wysokiej wartości literackiej tych powieści, ale zupełnie nie przemawia do mnie zacytowane powyżej uzasadnienie wyróżnienia. Gdy o nim myślę przypomina mi się inna lektura-klasyk Stary człowiek i morze. Tak o niej, jak i o powieściach Goldinga można powiedzieć jedno - skupiając się na człowieku (każda na swój sposób), stwarzają możliwie kompleksowy jego wzierunek, opisują ludzkie motywacje, tyle że są to dla mnie motywacje zawieszone w pewnej międzyprzestrzeni, która jest dość odległa od współczesnego świata, innymi słowy mieszczą się one w kategorii wartości uniwersalnych, które jak wiadomo znakomicie sprawdzały się jako narzędzia opisu świata w pewnym porządku kulturowym, dopóki ci, którzy je stosowali nie zauważyli, że prowadzą ich na antypody.

Autorem, który niewątpliwie opisał "warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie" i zrobił to po raz pierwszy w roku 1966, był Philip Kindred Dick, zaś wydana rok później powieść Williama Gibsona Neuromancer ten współczesny świat niewątpliwie znacznie lepiej puentowała. Dick jest dla mnie jednym z tych klasyków, którzy na Nobla zasłużyli i chciałabym myśleć, że jedynym powodem, dla którego go nie otrzymał jest fakt, że tworzył w "nieprawomyślnym" gatunku, jakim jest s-f. Gatunku dodajmy, który z wielu powodów znakomicie współczesny świat opisuje.

Odsłona trzecia:
Wreszcie na koniec ostatnia pominięta postać. Opisanie świata to także rodzaj stawiania diagnozy. Takim diagnostą od klikunastu już lat jest znakomity szewdzki pisarz Henning Mankell. Jego analiza społeczeństwa szwedzkiego, a moim zdaniem szerzej skandynawskiego, pozwala znacznie lepiej zrozumieć to, co wydarzyło się w ubiegłym roku na norweskiej wyspie Utoya. Breivik pasuje jak ulał to ludzkiej menażerii z powieści opisujących dochodzenia komisarza Wallandera, a sam Mankell wprowadził kryminał na wyżyny wartości literackich. Czytając jego powieści, także te późniejsze, nie-Wallanderowskie, jak choćby Chińczyka, poznajemy rzeczywistość szwedzką (skandynawską) z zupełnie innej, nie-Ikeowskiej, perspektywy. Zamiast porządku i prostoty, skomplikowane zawiłości i chaos skrywanych namiętności. Intuicja podpowiada mi jednak, że także w tym wypadku gatunek, w którym mieszczą się powieści Mankella, nadal - pomimo wielu znakomitych kontrprzykładów - kojarzony jest przede wszystkim z tanimi powieścidłami czytanymi z wypiekami na twarzy przez nieistniejący już nomen omen gatunek - podkuchennych. A taka rekomendacja raczej Komitetu Noblowskiego nie przekona...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz