Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Henning Mankell. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Henning Mankell. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 stycznia 2012

Nobel nie dla kryminalistów i fantastów...

ACTA skomentowane, KRK skomentowane na fb (na dłuższy tekst blogowy muszę zebrać siły i przepracować opinie), a teraz z całkiem innej beczki.

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że tekst poniższy jest pisany z czysto subiektywnego punktu widzenia, nie ma pretensji do bycia rozprawą o charakterze naukowym, choć jest rodzajem rozprawy (z faktami). Przemawia przez niego moje głębokie przekonanie, które, jak każde przekonanie osobiste, może zostać z łatwością podważone. Niemniej przestrzeń bloga jest przecież przestrzenią przenikania się sfer prywatno-publicznych i tekst poniższy jest tego przenikania efektem.

Mój fb informuje mnie dzielnie o aktywności moich znajomych, czasami podążam za tą aktywnością, jeśli jakiś tekst (najczęściej), albo inna aplikacja (rzadziej) mnie zainteresuje. Tym razem dostarczycielem pożywki dla mojej refleksji był artykuł, do którego dotarłam przez Janka A. Artykuł nosił znamienny tytuł J.R.R. Tokien's Nobel prize chances dashed by 'poor prose'. W rzeczonym tekście znalazł się taki oto passus autorstwa Andersa Österlinga - członka noblowskiego jury w dziedzinie literatury: Proza Tolkiena w żaden sposób nie dostaje do snucia opowieści najwyższej jakości. To zdanie, poprzedzone informacją, że sprzedana w milionach egzemplarzy książka Tokiena została uznana za najbardziej ulubioną przez czytelników książkę w Wielkiej Brytanii (a myślę że nie tylko tam), skłoniło mnie do poniższej refleksji, która nie dotyczy jedynie autora Władcy Pierścieni.

Na wstępie parę faktów. Patrząc na współczesny pejzaż społeczny zauważamy kilka tematów, które nieustannie nurtują nie tylko teoretyków, lecz wiele społeczeństw na całym świecie. Wiążą się one bezpośrednio z przemianami, jakie zaszły w rzeczywistości społecznej i politycznej świata pod wpływem wydarzeń historycznych ostatniego półwiecza (a nawet nieco więcej niż półwiecza), postępu technologicznego, przekształceń w strukturze relacji społecznych i rozwoju nowych form kultury. Kryją się one pod hasłami: postkolonializm, postpolityczność, cyborg, hybrydyzacja, kłączowość, hipertekstualność, polityka różnicy, agon w sferze publicznej. Do tej listy można by dodać znacznie więcej haseł, ale poprzestanę na wymienionych.

Analizując dorobek autorów, którzy znaleźli się na liście nagrodzonych, można wskazać wiele postaci, których dzieła nie tylko weszły na trwałe do kanonu (zresztą coraz częściej raczej postkanonu, albo kanonu in statu "anihilandi"), takich, które w momencie ich wydania opisywały stan ducha społeczeństw, przeczuwały niebezpieczeństwa i nadchodzące (tak pozytywne, jak i negatywne) zmiany, czy ujmowały treści istotne z punktu widzenia analiz psychospołecznych. Na tej liście znaleźli się także autorzy i dzieła doraźne, których wartość okazała się być krótkotrwała, które spełniwszy swą rolę "tu i teraz" popadały w zapomnienie. Trudno jednoznacznie określić czy to pierwszych, czy drugich jest na tej liście więcej. Nie mam bynajmniej zamiaru polemizować z Komitetem Noblowskim, ani podważać decyzji jego członków w minionych lat. Chciałabym jedynie podzielić się w tym miejscu pewnym spostrzeżeniem dotyczącym preferncji narracyjno-gatunkowych tego szacownego gremium.

Odsłona pierwsza:
J.R.R. Tokien pisze swoją trylogię w latach 1937-1949 (I wydanie: 1954 rok), w przedeniu, w trakcie i tuż po zakończeniu II wojny światowej, które to wydarzenie położyło się - dość przytłaczającym niestety - cieniem na większości interpretacji powieści, z którymi, na co warto zwrócić uwagę, sam autor kategorycznie się nie zgadzał. Nie życzył sobie banalnego porównywania Saurona do Hitlera i innych temu podobnych dość płaskich analiz.
Sama czytając tę powieść widziałam raczej pejzaż zróżnicowanego świata, którego wielorakość została zagrożona przez mroczne ambicje opanowania wszystkiego i podporządkowania sobie wszystkich. Świata, który postanawia powstać przeciwko temu zawłaszczeniu, obronić swoją różnorodność, tradycję i wartości. Warto zwrócić uwagę na fakt, że pryncypia Elfów są zupełnie inne niż Hobbitów, te zaś różnią się od tych docenianych przez Ludzi. Pomimo to wszystkie plemiona jednoczą się w walce o... no właśnie nie o wolność, lecz raczej o swoje wartości i tożsamość. Jakoś bardziej niż grubymi nićmi szytą metaforą II wojny światowej pachnie mi ten tekst walką z kolonizatorami, którzy przenikają wszak przede wszystkim do umysłów (przy okazji opanowywania zagród), podporządkowując sobie kolejne grupy plemienne psychicznie (vide relacja Smoczy Język - król Theoden). Jest taka teoria, która mówi, że największym problemem kolonizowanych jest to, że swój opór mogą wyrażać jedynie w języku kolonizatorów, gdyż pozbawieni zostają swojego własnego dyskursu. Tak właśnie dzieje się we Władcy Pierścieni, gdy język nienawiści zaczyna przejmować pozycję w międzyplemiennych relacjach. Niezdolni przeciwstawić się koloniście, zwracają się przeciwko sobie sami pragnąc kolonizować słabszych od siebie. Hmmm... gdzieś już o tym czytałam.
Nie mam zamiaru przekonywać, że Władca Pierścieni jest powieścią postkolonialną (już słyszę te głosy sprzeciwu, które zaczynają sypać argumentami przeciwko takiej tezie, powołując się zarówno na pochodzenie autora, jak i na szereg innych faktów), jednak nie potrafię pominąć milczeniem pewnych tropów, które się w trylogii pojawiają, a które mają zdecydowanie postkolonialny charakter.

Nie mam także zamiaru polemizować z opinią członka noblowskiego jury, z zupełnie jednak odmiennego powodu. Zarzucanie światowej klasy lingwiście, profesorowi Oxfordu, jednemu z najbardziej mistrzowskich narratorów w dziejach literatury europejskiej, niskiego poziomu narracji jest dla mnie kuriozalne, zwłaszcza, że - o ile intuicja mnie nie myli - nie jakość językowa, lecz raczej przyporządkowanie gatunkowe zadecydowało o odrzuceniu kandydatury Tokiena. Zwłaszcza, że w rzeczonym 1961 roku, w którym się ona pojawiła, Nagrodę Nobla otrzymał Ivo Andric (konia z rzędem temu, kto czytał jego powieści z zapartym tchem, ja przeczytałam Most na Drinie i wspominam to jako doświadczenie raczej upiorne), a uzasadnienie przyznania nagrody brzmiało: " za siłę daru epickiego, pozwalającą w całej pełni odsłonić ludzkie losy i problemy związane z historią jego kraju". Dziś zamieszkujący "jego kraj" Serbowie, Bośniacy i Chorwaci z taką "odsłoną problemów związanych z historią ich - byłego już - kraju" całkowicie się nie zgadzają... Epickość Andrica znajduje się co najmniej kilkanaście stopni poniżej epickiego rozmachu Tolkiena. Rozumiem jednak, że członkom jury łatwiej było docenić powieść historyczną, w której nie ma czarów, Krasnoludów czy Hobbitów, niż utwór, w którym literacka warstwa przyporządkowana do gatunku fantasy wymaga od czytelnika znacznie większego trudu deskrypcji sensów bynajmniej niefantastycznych.

Odsłona druga:
Czytając uzasadnienie przyznania w 1983 roku Nagrody Nobla Williamowi Goldingowi, które brzmiało: "za powieści, które dopomagają zrozumieć warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie", pomyślałam sobie o dwóch autorach, pierwszym, który zmarł w roku 1982, tracąc bezpowrotnie szansę trafienia do grona Noblistów i drugim, który rok później opublikował powieść niewątpliwie bardziej pasującą do uzasadnienia towarzyszącego przyznaniu nagrody Goldingowi. Bardzo lubię Władcę much, czytałam także Spadkobierców, Boga Skorpiona i Widzialną ciemność i nie mogę zaprzeczyć wysokiej wartości literackiej tych powieści, ale zupełnie nie przemawia do mnie zacytowane powyżej uzasadnienie wyróżnienia. Gdy o nim myślę przypomina mi się inna lektura-klasyk Stary człowiek i morze. Tak o niej, jak i o powieściach Goldinga można powiedzieć jedno - skupiając się na człowieku (każda na swój sposób), stwarzają możliwie kompleksowy jego wzierunek, opisują ludzkie motywacje, tyle że są to dla mnie motywacje zawieszone w pewnej międzyprzestrzeni, która jest dość odległa od współczesnego świata, innymi słowy mieszczą się one w kategorii wartości uniwersalnych, które jak wiadomo znakomicie sprawdzały się jako narzędzia opisu świata w pewnym porządku kulturowym, dopóki ci, którzy je stosowali nie zauważyli, że prowadzą ich na antypody.

Autorem, który niewątpliwie opisał "warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie" i zrobił to po raz pierwszy w roku 1966, był Philip Kindred Dick, zaś wydana rok później powieść Williama Gibsona Neuromancer ten współczesny świat niewątpliwie znacznie lepiej puentowała. Dick jest dla mnie jednym z tych klasyków, którzy na Nobla zasłużyli i chciałabym myśleć, że jedynym powodem, dla którego go nie otrzymał jest fakt, że tworzył w "nieprawomyślnym" gatunku, jakim jest s-f. Gatunku dodajmy, który z wielu powodów znakomicie współczesny świat opisuje.

Odsłona trzecia:
Wreszcie na koniec ostatnia pominięta postać. Opisanie świata to także rodzaj stawiania diagnozy. Takim diagnostą od klikunastu już lat jest znakomity szewdzki pisarz Henning Mankell. Jego analiza społeczeństwa szwedzkiego, a moim zdaniem szerzej skandynawskiego, pozwala znacznie lepiej zrozumieć to, co wydarzyło się w ubiegłym roku na norweskiej wyspie Utoya. Breivik pasuje jak ulał to ludzkiej menażerii z powieści opisujących dochodzenia komisarza Wallandera, a sam Mankell wprowadził kryminał na wyżyny wartości literackich. Czytając jego powieści, także te późniejsze, nie-Wallanderowskie, jak choćby Chińczyka, poznajemy rzeczywistość szwedzką (skandynawską) z zupełnie innej, nie-Ikeowskiej, perspektywy. Zamiast porządku i prostoty, skomplikowane zawiłości i chaos skrywanych namiętności. Intuicja podpowiada mi jednak, że także w tym wypadku gatunek, w którym mieszczą się powieści Mankella, nadal - pomimo wielu znakomitych kontrprzykładów - kojarzony jest przede wszystkim z tanimi powieścidłami czytanymi z wypiekami na twarzy przez nieistniejący już nomen omen gatunek - podkuchennych. A taka rekomendacja raczej Komitetu Noblowskiego nie przekona...

czwartek, 4 sierpnia 2011

O Chinach i niepokoju


Niepokój potrzebny od zaraz

Od pewnego czasu czuję się coraz bardziej zaniepokojona. Mój niepokój wzrasta, gdy słyszę, że najtwardsi ekonomiści nie do końca rozumieją, co się dzieje z frankiem szwajcarskim, że Stany Zjednoczone balansują na granicy bankructwa, że Włochy, Grecja, Irlandia, Hiszpania, Portugalia i licho wie, kto jeszcze, mają się nienajlepiej.... ale najbardziej przerażają mnie Chiny.
Europejczycy przyzwyczaili się, że są "panami świata", że zbudowana przez nich kultura, oczywiście przemnożona przez możliwości marketingowe USA, opanowuje wszystkie nawet najmniejsze zakątki świata. Co i rusz wymyślają nowe określenia od globalizacji po glokalizację i choć chwalą się, że zerwali już z opcją kolonialną - postkolonializm nadal w modzie, przynajmniej na papierze - to w ich sposobie myślenia wciąż funkcjonuje ona znakomicie. To przekonanie o wyższości powoduje, że zanika w Europejczykach zdrowa porcja lęku. Nie strachu, czy przerażenia, które paraliżuje, ale lęku, a może lepiej nazwać go niepokojem, który pomaga odpowiednio wcześniej wychwycić sygnały, które mogłyby pomóc w przygotowaniu właściwej formy obrony. Niepokój, w przeciwieństwie do samozadowolenia, pozwala zauważyć objawy, sygnały, symptomy i odpowiednio się na nie przygotować. To właśnie ten brak zdrowego lęku powoduje, że zaskakują nas z jednej strony ataki na madryckie, czy londyńskie metro, z drugiej zaś informacje, że Chiny posiadają znaczącą część długów nie tylko Afryki - co jeszcze mieściłoby się w europejsko-kolonizacyjnej głowie, ale także USA! Jak to możliwe dziwią się żyjący w bańkach mydlanych Europejczycy? Jak to się stało, że kraj, w którym nie ma demokracji może mieć kapitalizm? Ekonomiści z Europy i USA kręcą głowami i mówią: niemożliwe, to się nie może udać! Ale niestety się udaje. Słyszymy wówczas: to się zaraz skończy, to nie przetrwa zbyt długo. Ale nie kończy się i trwa nadal. Kapitalizm i demokrację wymyślili Europejczycy, a rozwinęli we współczesnych formach Amerykanie, ani jednym ani drugim w głowach się nie mieści, że mogą istnieć inne warianty polityczno-ekonomiczne niż układ: demokracja + wolny rynek.

Historia pewnego morderstwa

Wszystkie te myśli napdały mnie z podwójną siłą, gdy, korzystając z cudownego wakacyjnego czasu, zaczęłam czytać książkę Henninga Mankella Chińczyk. Oczywiście nie jest to naukowa, ba nawet popularno-naukowa pozycja, w związku z tym może się wydawać niezbyt wiarygodna, jednak spokój wywodu, logika i przede wszystkim przebijająca z kolejnych analiz znajomość tematu, czynią tę pozycję wartą zainteresowania. Na tle masowego morderstwa, o który można dość szybko zapomnieć, bo nie ono jest głównym tematem tej powieści, zarysowane zostają dzieje mieszkańców Państwa Środka, od czasów masowych porwań chińskiej biedoty, która przekształcała się w budowniczych amerykańskiej kolei, przez czerwonoksiążeczkowe czasy Mao, aż po dzisiejsze tygrysie skoki Azjatyckiego Giganta. Analizy Mankella, wplecone zgrabnie w dialogi między głownymi bohaterami, niemal od pierwszego momentu ujawiniają podstawowe różnice nie tylko w podejściu do ekonomii czy polityki, ale do światopoglądu jako takiego. Główną tezą Mankella można streścić następująco: Chińczycy myślą inaczej i im szybciej zaczniemy się chociaż starać ich zrozumieć, zamiast patrzeć na nich przez pryzmat własnych wartości, tym lepiej dla nas. Pomysłem powracającym w książce jak bumerang jest chęć zatrudnienia chińskich opiekunek dla dzieci. Nie dlatego, że są tanie i pracowite, lecz dlatego, że mogą nauczyć dzieci języka, który już wkrótce może odebrać angielszczyźnie palmę pierwszeństwa w kategorii lingua franca. Mankell nie straszy, on uświadamia, że zamykanie się w skorupie własnych poglądów i przekonanie o własnej wyższości, nie jest w dzisiejszych czasach - głębokich przeobrażeń w ekonomicznej strukturze świata - postawą pożądaną.

Druga para butów

Z polskiej perspektywy Chińczycy to partacze, którzy nie poradzili sobie z wybudowaniem krótkiego odcinka autostrady, ale z perspektywy Afryki ich działania wyglądają zupełnie inaczej. Przywódcom plemion afrykańskich łatwiej zrozumieć postawę i poglądy chińskich reprezentantów, niż Europejczykom stawiającym na indywidualizm, prawo do wolności słowa i prawa człowieka. Czy jest prawo, które może być ważniejsze od prawa człowieka do wolności i godności? Europejczyk i Amerykanin - nawet ten, który dostrzega totalitarne konsekwencje 9/11 - odpowie, że nie. A Chińczyk? Mozambijczyk? Kanijczyk? Zimbabuańczyk? Arab? Popatrzą zdziwieni i odpowiedzą, że w kraju, który próbuje przejść od sytuacji, w której każdy ma swoją parę butów (największy sukces dyktatury Mao, z perspektywy Europy banalny, może nawet śmieszny, ale z perspektywy państwa, które ma ponad miliard ludności, co stanowi 20% ogólnej liczby ludzi na Ziemii, wielkie osiągnięcie o zasadniczym znaczeniu, nie tylko propagandowym!), do sytuacji, w której każdy może wybrać, czy chce mieć drugą, jednostka nie ma znaczenia, znaczenie ma przekształcenie całości, tak, aby dać jednostce tę możliwość. Fakt, że trzeba będzie ponieść ofiary. Trudno. Nie ma głębokich zmian bez ofiar.

Noblowskie utarczki

Obserwowałam zamieszanie wokół ubiegłorocznej Pokojowej Nagrody Nobla - pomijając fakt, że przyznanie jej w 2009 roku Barackowi Obamie znacząco w moich oczach obniżyło wartość samego wyróżnienia - i włosy stawały mi dęba. Po raz kolejny "europejska perspektywa" była przykładana do zupełnie innej mentalności. Podobnie jak podczas komentarzy do tegorocznych wydarzeń w Egipcie, które - m.in. na łamach "Polityki" - próbowano analizować odwołując się do wydarzeń polskiego sierpnia osiemdziesiąt. Otóż próba udowodnienia, że przyznanie tej nagrody Liu Xiaobo to gest taki, jak przyznanie Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie w 1983 roku, może co najwyżej budzić politowanie dla ignorancji Kapituły Noblowskiej. Chiny to nie Polska pod butem komunizmu. Chiny nie są najweselszym barakiem w żadnym obozie. Chiny są Chinami. Danucie Wałęsowej władze pozwoliły wyjechać i wraz z synem odebrać Nagrodę w imieniu osadzonego wówczas w więzieniu Wałęsy, małżonka Liu została natomiast aresztowana i nikt nie zamierzał na wyjazd jej zezwolić. Komentarze europejskich dziennikarzy, że Chiny muszą być wściekłe z powodu przyznania tego wyróżnienia dysydentowi, uważnego obserwatora chińskiej rzeczywistości może co najwyżej ubawić setnie. Rząd Chin nie rozjusza się i nie wścieka, on działa i to skutecznie blokując swoim obywatelom dostęp do informacji. Zresztą nie tylko Chińczycy nie wiedzą, co się w ich kraju dzieje. Dobrym przykładem jest kwestia protestów. Ilu z nas wie, że w Chinach dochodzi rocznie do 90 tysięcy protestów przeciwko władzy. Czy umiemy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby do takiej liczby protestów doszło nie w jednym kraju - chyba żaden nie ma wystarczającego odsetku ludności - lecz np. w całej Europie? To o ponad 95% więcej niż liczba protestów, która doprowadziła do wybuchu Rewolucji Francuskiej i obalenia monarchii we Francji, a także osłabienia pozycji domów rządzących w wielu europejskich krajach. Ostatnimi czasy porównywano Chiny do Egiptu. Zresztą same władze chińskie bardziej niż Nagrodą Nobla dla Liu przejęły się błyskawicznym obaleniem rządzącego od trzydziestu lat żelazną ręką Mubaraka. Nie nastąpiły jednak żadne gwałtowne ruchy. Problem polega na tym, że protesty dotyczą w dużej mierze prowincji chińskiej, małych wiosek i niewielkich miejscowości. Ich organizatorami są nierzadko ludzie niepiśmienni, którzy - partia zadbała o to! - nie mogą się skrzyknąć, jak Grecy czy Hiszpanie, przez facebooka, to wszystko oznacza, że ich siła polityczna jest w zasadzie niewielka. Groźni byliby mieszkańcy wielkich chińskich miast, ale oni rzadko sięgają po tę formę wyrażania niezadowolenia, ich głównymi inicjatorami są napływający ze wsi robotnicy, ale ani ich siła oddziaływania, ani protesty taksówkarzy, nie dają znaczących rezultatów.

Chińczyk może więcej

Czy nam się to podoba czy nie Chińczyk może więcej... znieść, przeżyć, włożyć na swój kark bez słowa skargi. Ten naród, a właściwie ten ethnos tak się kształtował i nadal tak się kształtuje. Ponadto Chińczyk jest nie tylko pracowity, ale przede wszystkim zdyscyplinowany. Podobnie zresztą jak wielu innych mieszkańców Azji Wschodniej. Pamiętam mój pobyt na Tajwanie - wielkie koropracje, kolosalne, trzydziestopięciopiętrowe hotele z gigantycznymi salami jadalnymi, domy handlowe, na których przejście potrzebne było kilka godzin, nanotechnologia przy uszach, w kieszeniach, na rękach i w samochodach, a jednocześnie karność, postępowanie według procedur, nawet jeśli mogły się one wydawać alogiczne. Drobny przykład "starcia Zachód-Wschód". Po jednej z kolacji chcieliśmy ze znajomymi po drodze do hotelu zatrzymać się w domu handlowym, żeby zakupić sobie sake na wieczór. Okazało sie to niemożliwe, a raczej możliwe a rebours: zaproponowano nam odwiezienie do hotelu (bo tak wynikało z rozkładu dnia), a potem - gdy już bezpieczenie dostawią nas po kolacji do hotelu (co zostało kilkakrotnie podkreślone) - mogą nas zawieźć do sklepu, już poza programem. Ze sklepu musieliśmy wrócić sami i wówczas nikt się już naszym bezpieczeństwem nie przejmował. Oni wykonali swój plan dnia zgodnie z instrukcjami, a jeśli Polacy i Belgowie mają zamiar się włóczyć po nocach to już nie jest ich sprawa, czynią to na własne ryzyko.

Chińczyk ceni hierarchię

Nawet jeśli Chińczyk chciałby mieć więcej niż jedną parę butów i nawet jeśli zaciska pięści w kieszeniach, gdy widzi sąsiada w nowym samochodzie, trzecim w ciągu ostatnich pięciu lat, to Chińczyk nadal uważa, że hierarchia społeczna jest stanem pożądanym. Mao chciał hierarchię znieść, a w rzeczywistości zastąpił władzę cesraską władzą wodzowską. I jedna i druga rezydowała w Zakazanym Mieście, z tą różnicą, że od czasów Mao do tego niezwykłego kompleksu pałacowego mógł wejść każdy. W Chinach nadal hierarchia jest, tyle że teraz to nie dostojnicy cesarza czy starożytne rody kształtują jej szeregi, lecz oligarchowie i politycy dobrze umocowani w Partii. Towarzyszą im te same rytuały i procedury, niemalże ten sam język ceremoniału. Tu można dostrzec podobieństwa ze współczesną Rosją, która nadal jest Rosją Carów, tyle że politycznych i Związkiem Radzieckim Wielkich Wodzów tyle że działających w nieco bielszych rękawiczkach, choć Kursk czy Biesłan przypominają nam, że nadal życie ludzkie nie ma tam zbyt wysokiej wartości. Warto przypomieć, że Rosja jest jedynym krajem, który ma z Chinami dodatni bilans handlowy, interesujące....

Nie mam zamiaru być Kassandrą polityczną, nie będę pisała o dżihadzie i mcŚwiecie, nie wydaje mi się, żeby Chińczycy zalali nas jak Hunowie czy Arabowie, nie będzie nam potrzebne kolejne Poitiers, ani nam, ani tym bardziej im. Rewolucja to domena Europejczyków, a naturze chińskiej leży cierpliwość, droga i oczekiwanie na właściwy moment, a następnie przypuszczenie ataku, który niekoniecznie musi być krwawy, ale może się okazać bardzo skuteczny. Nie wiem, czy uczenie dzieci chińskiego to jest dobry pomysł na rozwiązanie chińskiego problemu, ale wiem jedno, niepokój, który wzmaga czujność pozwala uniknąć nierzadko największych niebezpieczeństw, obyśmy tylko umieli je dostrzec i właściwie ocenić ich skalę. Kolonializm europejski skończył się już dawno, lecz pozostał w naszych głowach. Kolonializm chiński dawno się rozpoczął, tylko wciąż nie do końca uświadamiamy sobie jego rozmiary...