czwartek, 4 sierpnia 2011

O Chinach i niepokoju


Niepokój potrzebny od zaraz

Od pewnego czasu czuję się coraz bardziej zaniepokojona. Mój niepokój wzrasta, gdy słyszę, że najtwardsi ekonomiści nie do końca rozumieją, co się dzieje z frankiem szwajcarskim, że Stany Zjednoczone balansują na granicy bankructwa, że Włochy, Grecja, Irlandia, Hiszpania, Portugalia i licho wie, kto jeszcze, mają się nienajlepiej.... ale najbardziej przerażają mnie Chiny.
Europejczycy przyzwyczaili się, że są "panami świata", że zbudowana przez nich kultura, oczywiście przemnożona przez możliwości marketingowe USA, opanowuje wszystkie nawet najmniejsze zakątki świata. Co i rusz wymyślają nowe określenia od globalizacji po glokalizację i choć chwalą się, że zerwali już z opcją kolonialną - postkolonializm nadal w modzie, przynajmniej na papierze - to w ich sposobie myślenia wciąż funkcjonuje ona znakomicie. To przekonanie o wyższości powoduje, że zanika w Europejczykach zdrowa porcja lęku. Nie strachu, czy przerażenia, które paraliżuje, ale lęku, a może lepiej nazwać go niepokojem, który pomaga odpowiednio wcześniej wychwycić sygnały, które mogłyby pomóc w przygotowaniu właściwej formy obrony. Niepokój, w przeciwieństwie do samozadowolenia, pozwala zauważyć objawy, sygnały, symptomy i odpowiednio się na nie przygotować. To właśnie ten brak zdrowego lęku powoduje, że zaskakują nas z jednej strony ataki na madryckie, czy londyńskie metro, z drugiej zaś informacje, że Chiny posiadają znaczącą część długów nie tylko Afryki - co jeszcze mieściłoby się w europejsko-kolonizacyjnej głowie, ale także USA! Jak to możliwe dziwią się żyjący w bańkach mydlanych Europejczycy? Jak to się stało, że kraj, w którym nie ma demokracji może mieć kapitalizm? Ekonomiści z Europy i USA kręcą głowami i mówią: niemożliwe, to się nie może udać! Ale niestety się udaje. Słyszymy wówczas: to się zaraz skończy, to nie przetrwa zbyt długo. Ale nie kończy się i trwa nadal. Kapitalizm i demokrację wymyślili Europejczycy, a rozwinęli we współczesnych formach Amerykanie, ani jednym ani drugim w głowach się nie mieści, że mogą istnieć inne warianty polityczno-ekonomiczne niż układ: demokracja + wolny rynek.

Historia pewnego morderstwa

Wszystkie te myśli napdały mnie z podwójną siłą, gdy, korzystając z cudownego wakacyjnego czasu, zaczęłam czytać książkę Henninga Mankella Chińczyk. Oczywiście nie jest to naukowa, ba nawet popularno-naukowa pozycja, w związku z tym może się wydawać niezbyt wiarygodna, jednak spokój wywodu, logika i przede wszystkim przebijająca z kolejnych analiz znajomość tematu, czynią tę pozycję wartą zainteresowania. Na tle masowego morderstwa, o który można dość szybko zapomnieć, bo nie ono jest głównym tematem tej powieści, zarysowane zostają dzieje mieszkańców Państwa Środka, od czasów masowych porwań chińskiej biedoty, która przekształcała się w budowniczych amerykańskiej kolei, przez czerwonoksiążeczkowe czasy Mao, aż po dzisiejsze tygrysie skoki Azjatyckiego Giganta. Analizy Mankella, wplecone zgrabnie w dialogi między głownymi bohaterami, niemal od pierwszego momentu ujawiniają podstawowe różnice nie tylko w podejściu do ekonomii czy polityki, ale do światopoglądu jako takiego. Główną tezą Mankella można streścić następująco: Chińczycy myślą inaczej i im szybciej zaczniemy się chociaż starać ich zrozumieć, zamiast patrzeć na nich przez pryzmat własnych wartości, tym lepiej dla nas. Pomysłem powracającym w książce jak bumerang jest chęć zatrudnienia chińskich opiekunek dla dzieci. Nie dlatego, że są tanie i pracowite, lecz dlatego, że mogą nauczyć dzieci języka, który już wkrótce może odebrać angielszczyźnie palmę pierwszeństwa w kategorii lingua franca. Mankell nie straszy, on uświadamia, że zamykanie się w skorupie własnych poglądów i przekonanie o własnej wyższości, nie jest w dzisiejszych czasach - głębokich przeobrażeń w ekonomicznej strukturze świata - postawą pożądaną.

Druga para butów

Z polskiej perspektywy Chińczycy to partacze, którzy nie poradzili sobie z wybudowaniem krótkiego odcinka autostrady, ale z perspektywy Afryki ich działania wyglądają zupełnie inaczej. Przywódcom plemion afrykańskich łatwiej zrozumieć postawę i poglądy chińskich reprezentantów, niż Europejczykom stawiającym na indywidualizm, prawo do wolności słowa i prawa człowieka. Czy jest prawo, które może być ważniejsze od prawa człowieka do wolności i godności? Europejczyk i Amerykanin - nawet ten, który dostrzega totalitarne konsekwencje 9/11 - odpowie, że nie. A Chińczyk? Mozambijczyk? Kanijczyk? Zimbabuańczyk? Arab? Popatrzą zdziwieni i odpowiedzą, że w kraju, który próbuje przejść od sytuacji, w której każdy ma swoją parę butów (największy sukces dyktatury Mao, z perspektywy Europy banalny, może nawet śmieszny, ale z perspektywy państwa, które ma ponad miliard ludności, co stanowi 20% ogólnej liczby ludzi na Ziemii, wielkie osiągnięcie o zasadniczym znaczeniu, nie tylko propagandowym!), do sytuacji, w której każdy może wybrać, czy chce mieć drugą, jednostka nie ma znaczenia, znaczenie ma przekształcenie całości, tak, aby dać jednostce tę możliwość. Fakt, że trzeba będzie ponieść ofiary. Trudno. Nie ma głębokich zmian bez ofiar.

Noblowskie utarczki

Obserwowałam zamieszanie wokół ubiegłorocznej Pokojowej Nagrody Nobla - pomijając fakt, że przyznanie jej w 2009 roku Barackowi Obamie znacząco w moich oczach obniżyło wartość samego wyróżnienia - i włosy stawały mi dęba. Po raz kolejny "europejska perspektywa" była przykładana do zupełnie innej mentalności. Podobnie jak podczas komentarzy do tegorocznych wydarzeń w Egipcie, które - m.in. na łamach "Polityki" - próbowano analizować odwołując się do wydarzeń polskiego sierpnia osiemdziesiąt. Otóż próba udowodnienia, że przyznanie tej nagrody Liu Xiaobo to gest taki, jak przyznanie Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie w 1983 roku, może co najwyżej budzić politowanie dla ignorancji Kapituły Noblowskiej. Chiny to nie Polska pod butem komunizmu. Chiny nie są najweselszym barakiem w żadnym obozie. Chiny są Chinami. Danucie Wałęsowej władze pozwoliły wyjechać i wraz z synem odebrać Nagrodę w imieniu osadzonego wówczas w więzieniu Wałęsy, małżonka Liu została natomiast aresztowana i nikt nie zamierzał na wyjazd jej zezwolić. Komentarze europejskich dziennikarzy, że Chiny muszą być wściekłe z powodu przyznania tego wyróżnienia dysydentowi, uważnego obserwatora chińskiej rzeczywistości może co najwyżej ubawić setnie. Rząd Chin nie rozjusza się i nie wścieka, on działa i to skutecznie blokując swoim obywatelom dostęp do informacji. Zresztą nie tylko Chińczycy nie wiedzą, co się w ich kraju dzieje. Dobrym przykładem jest kwestia protestów. Ilu z nas wie, że w Chinach dochodzi rocznie do 90 tysięcy protestów przeciwko władzy. Czy umiemy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby do takiej liczby protestów doszło nie w jednym kraju - chyba żaden nie ma wystarczającego odsetku ludności - lecz np. w całej Europie? To o ponad 95% więcej niż liczba protestów, która doprowadziła do wybuchu Rewolucji Francuskiej i obalenia monarchii we Francji, a także osłabienia pozycji domów rządzących w wielu europejskich krajach. Ostatnimi czasy porównywano Chiny do Egiptu. Zresztą same władze chińskie bardziej niż Nagrodą Nobla dla Liu przejęły się błyskawicznym obaleniem rządzącego od trzydziestu lat żelazną ręką Mubaraka. Nie nastąpiły jednak żadne gwałtowne ruchy. Problem polega na tym, że protesty dotyczą w dużej mierze prowincji chińskiej, małych wiosek i niewielkich miejscowości. Ich organizatorami są nierzadko ludzie niepiśmienni, którzy - partia zadbała o to! - nie mogą się skrzyknąć, jak Grecy czy Hiszpanie, przez facebooka, to wszystko oznacza, że ich siła polityczna jest w zasadzie niewielka. Groźni byliby mieszkańcy wielkich chińskich miast, ale oni rzadko sięgają po tę formę wyrażania niezadowolenia, ich głównymi inicjatorami są napływający ze wsi robotnicy, ale ani ich siła oddziaływania, ani protesty taksówkarzy, nie dają znaczących rezultatów.

Chińczyk może więcej

Czy nam się to podoba czy nie Chińczyk może więcej... znieść, przeżyć, włożyć na swój kark bez słowa skargi. Ten naród, a właściwie ten ethnos tak się kształtował i nadal tak się kształtuje. Ponadto Chińczyk jest nie tylko pracowity, ale przede wszystkim zdyscyplinowany. Podobnie zresztą jak wielu innych mieszkańców Azji Wschodniej. Pamiętam mój pobyt na Tajwanie - wielkie koropracje, kolosalne, trzydziestopięciopiętrowe hotele z gigantycznymi salami jadalnymi, domy handlowe, na których przejście potrzebne było kilka godzin, nanotechnologia przy uszach, w kieszeniach, na rękach i w samochodach, a jednocześnie karność, postępowanie według procedur, nawet jeśli mogły się one wydawać alogiczne. Drobny przykład "starcia Zachód-Wschód". Po jednej z kolacji chcieliśmy ze znajomymi po drodze do hotelu zatrzymać się w domu handlowym, żeby zakupić sobie sake na wieczór. Okazało sie to niemożliwe, a raczej możliwe a rebours: zaproponowano nam odwiezienie do hotelu (bo tak wynikało z rozkładu dnia), a potem - gdy już bezpieczenie dostawią nas po kolacji do hotelu (co zostało kilkakrotnie podkreślone) - mogą nas zawieźć do sklepu, już poza programem. Ze sklepu musieliśmy wrócić sami i wówczas nikt się już naszym bezpieczeństwem nie przejmował. Oni wykonali swój plan dnia zgodnie z instrukcjami, a jeśli Polacy i Belgowie mają zamiar się włóczyć po nocach to już nie jest ich sprawa, czynią to na własne ryzyko.

Chińczyk ceni hierarchię

Nawet jeśli Chińczyk chciałby mieć więcej niż jedną parę butów i nawet jeśli zaciska pięści w kieszeniach, gdy widzi sąsiada w nowym samochodzie, trzecim w ciągu ostatnich pięciu lat, to Chińczyk nadal uważa, że hierarchia społeczna jest stanem pożądanym. Mao chciał hierarchię znieść, a w rzeczywistości zastąpił władzę cesraską władzą wodzowską. I jedna i druga rezydowała w Zakazanym Mieście, z tą różnicą, że od czasów Mao do tego niezwykłego kompleksu pałacowego mógł wejść każdy. W Chinach nadal hierarchia jest, tyle że teraz to nie dostojnicy cesarza czy starożytne rody kształtują jej szeregi, lecz oligarchowie i politycy dobrze umocowani w Partii. Towarzyszą im te same rytuały i procedury, niemalże ten sam język ceremoniału. Tu można dostrzec podobieństwa ze współczesną Rosją, która nadal jest Rosją Carów, tyle że politycznych i Związkiem Radzieckim Wielkich Wodzów tyle że działających w nieco bielszych rękawiczkach, choć Kursk czy Biesłan przypominają nam, że nadal życie ludzkie nie ma tam zbyt wysokiej wartości. Warto przypomieć, że Rosja jest jedynym krajem, który ma z Chinami dodatni bilans handlowy, interesujące....

Nie mam zamiaru być Kassandrą polityczną, nie będę pisała o dżihadzie i mcŚwiecie, nie wydaje mi się, żeby Chińczycy zalali nas jak Hunowie czy Arabowie, nie będzie nam potrzebne kolejne Poitiers, ani nam, ani tym bardziej im. Rewolucja to domena Europejczyków, a naturze chińskiej leży cierpliwość, droga i oczekiwanie na właściwy moment, a następnie przypuszczenie ataku, który niekoniecznie musi być krwawy, ale może się okazać bardzo skuteczny. Nie wiem, czy uczenie dzieci chińskiego to jest dobry pomysł na rozwiązanie chińskiego problemu, ale wiem jedno, niepokój, który wzmaga czujność pozwala uniknąć nierzadko największych niebezpieczeństw, obyśmy tylko umieli je dostrzec i właściwie ocenić ich skalę. Kolonializm europejski skończył się już dawno, lecz pozostał w naszych głowach. Kolonializm chiński dawno się rozpoczął, tylko wciąż nie do końca uświadamiamy sobie jego rozmiary...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz