wtorek, 24 stycznia 2012

ACTA - mały głos w wielkiej sprawie, albo koniec świata Web 2.0

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... albo...On January 24th, Apple computer will introduce Macintosh. And you'll see why 1984 won't be like "1984"... prawie trzydzieści lat później mogliśmy obserwować jak wiele się zmieniło, odkąd pierwszy komputer osobisty firmy Apple pojawił się na rynku. W zeszłym roku odszedł od nas Steve Jobs, któremu ten tekst poniekąd dedykuję, gdyż z jednej strony bardzo dbając o prawa autorskie do swoich produktów, jednocześnie przyczynił się do stworzenia podstaw tego, co zwiemy dziś Web 2.0 i co na naszych, a na szczeście już nie na jego oczach może zniknąć....

ACTA to temat rzeka. Ostatnio ta rzeka wylała z brzegów i już tak łatwo nie da się jej wepchnąć do koryta. Myślę jednak, że niestety interesy wielkich koncernów, zawsze lepiej chronione niż prawa jakichkolwiek autorów nawet największych, są tak dobrze zabezpieczone, że pakt niestety zostanie ostatecznie podpisany i wtedy żegnaj świecie Web 2.0. Ale po kolei, bo zagadnień związanych z paktem ACTA jest co najmniej kilka.

Zacznijmy od praw autorskich. Oto polski rząd zasłania się dbaniem o interesy twórców. Zastanówmy się, czy aby na pewno? Polska nie jest wielkim producentem unikatowych produktów, nikogo na miarę Louisa Vuittona nie wydaliśmy z naszych genów, w każdym razie nikogo, kto swój talent rozwinąłby w Polsce. Ergo podróbki polskich produktów to mżonka. Spójrzmy zatem na autorów zagrożonych w swoich prawach przez nienasyconych internautów. Nie dalej jak wczoraj otrzymałam maila w tonacji słodko-gorzkiej. Słodka część była krótka i treściwa - po dwóch latach ukaże się wreszcie książka, do której popełniłam jeden rozdział. Hip hip hurra, będzie można wreszcie dopisać ten tekst do "Sprawozdania z działaności naukowej nauczyciela akademickiego". I to by było na tyle gratyfikacji. Bo w dalszej części maila stwierdza się, że wydawnictwo a i owszem chce podpisać z autorami umowę, ale gratyfikacji z tego tytułu nie należy się spodziewać. O! Pardon! Otrzymam jeden egzemplarz autorski - szczyt luksusu! Oczywiście wydawnictwo książki gratisowo rozdawać nie będzie. Sprzeda ją z mniejszym lub większym zyskiem. Oczywiście wydawnictwo twierdzi, że z mniejszym niż nakłady wydawnicze, więc honorariów nie będzie. Może by tak pracownicy wydawnictwa sami spróbowali coś napisać, aby przekonać się, że nie jest to proces ani łatwy, ani przyjemny. Koniec końców moje prawa autorskie ograniczają się do tego, że będę miała symboliczną vel duchową satysfakcję z publikacji. Skoro ja mogę, to czemu muzyk nie może? Ja też chciałbym mieć za co żyć, choć muzykiem nie jestem. Skoro poświęciłam kilkadziesiąt godzin swojego czasu, poniosłam koszty - choćby wynikające z pozyskania niezbędnych - płatnych a jakże! - publikacji, o biletach na wystawy nie wspominając, podjęłam pracę twórczą zakończoną widocznym efektem, to logika (zwłaszcza logika ACTA) nakazuje, aby wysiłek ten został opłacony przynajmniej należycie, jeśli już nie sowicie. W istniejącym układzie wolałabym ten tekst udostępnić w Internecie na zasadach CC, aby jak najwięcej osób mogło go przeczytać, a niech tam za darmo, w końcu i tak za darmo udostępniłam go, tyle że w znacznie mniej mobilnym i dostępnym medium. Problem polega na tym, że takiego tekstu, najbardziej nawet mądrego i chętnie cytowanego, nie mogłabym do sprawozdania wpisać. Więc pokornie umowę podpisuję, warunki przyjmuję, czując się jak ofiara emocjonalno-naukowego szantażu, a prawa autorskie na gwóźdź mogę odwiesić. Tyle tytułem praw autorskich w wersji polskiej.

Sprawa druga - ściąganie filmów, książek i innych dóbr intelektualnych z Internetu. Sprawa jest dla mnie prosta i myślę, że nie tylko dla mnie. Otóż jeśli ktoś udostępnia film przekopiowany z DVD innym to:
1) film ten musiał zakupić (chyba, że producenci sami krakują własne wytwory, co by mnie wcale nie zdziwiło, ale nie będę się bawić w spiskową teorię dziejów).
2) z tytułu udostępnienia tego filmu udostępniający nie doświadcza żadnych finansowych korzyści, bo ściągając coś z internetu nie płacę udostępniającemu ani grosza.

Zatem pytam wprost, czy ścigani będą także ci, którzy kupią DVD i pożyczą znajomym? Przecież także spowodują, że znajomi tych filmów nie kupią, ergo ich autor/producent/dystrybutor nic z tego mieć nie będzie.

Czy ścigani będą ci, którzy organizują akcję dzielenia się książkami poprzez pozostawianie ich w określonych, wyznaczonych miejscach? Innymi słowy więzienia dla bookcrosserów!

Czy ścigani będą właściciele salonów EMPiK, w których na potęgę ludzie książki czytają, na półki po przeczytaniu odkładają, gratyfikacji autorom i wydawcom nie dostarczają, satysfakcję z lektury mają i do domu się udają?

Czy ścigani będą blogerzy, którzy piszą np. recenzje filmów i umieszczają trailery na swoich blogach? Przecież tych trailerów sami nie wyprodukowali? Zatem należy ich natychmiast ukarać za - podkreślam - dobrowolne, nieodpłatne promowanie filmu. No to może zróbmy taki pakt, który każe producentów karać za to, że nie gratyfikują blogerów. Wszak wiele tekstów na blogach to naprawdę perełki językowe i intelektualne, które nierzadko zachęcają do odwiedzenia kina, ergo dzieła, ergo prawa autorskie, ergo gratyfikacja się należy!

Trzecia sprawa - zapewne część polskiego środowiska naukowego już zauważyła, że z sekundy na sekundę znikają ważne portale, bez których nasza praca, przy wiecznie niedofinansowanych bibliotekach, uczelniach, których nie stać na wykupienie dostępu do wielkich baz czasopism etc., staje się niewykonalna, wręcz niemożliwa. Niechaj nauka na świecie się rozwija, w Polsce przecież nie musi, wiadomo, że Ciemnogrodem znacznie łatwiej sterować. Wtedy nikt nie będzie blokował stron rządowych, nikt nie pójdzie pod ministerstwo, nikt słowa nie powie, bo nikt o niczym wiedzieć nie będzie, a nawet jak się przypadkiem dowie, to i tak nic z tego nie zrozumie.
Na potwierdzenie, że nie tylko ja tak myślę i że myśląc tak mam pełną świadomość nielegalności pewnych praktyk, odsyłam do tekstu innego blogera (póki jeszcze bezkarnie mogę):


Sprawa czwarta - raport m.in. Mirosława Filiciaka Obiegi kultury. Zgadzam się z jego wynikami w 100%. Osobiście jesteśmy znakomitym przykładem sprawdzalności tego raportu. Dla przykładu, raport stwierdza, że 1 książkę w ubiegłym roku przeczytało 89% internautów, ja w ubiegłym roku przeczytałam ponad 30 książek, Tygrys przeczytał na pewno 13 (tylu się doliczyliśmy z pamięci). Chodzi oczywiście wyłącznie o beletrystykę. W tej statystyce nie uwzględniliśmy przeczytanych przez nas publikacji naukowych, których było znacznie więcej, z tego wiele kupionych, ale o tym za chwilę. 82% internautów przynajmniej raz do roku odwiedza kino. My odwiedziliśmy je ponad sześć razy. 68% internautów w ostatnim kwartale kupiło choć jedną książkę. My kupiliśmy ponad dwadzieścia, nie mówiąc już o tym o ile pozycji zwiększyła się nasza biblioteka domowa w ciągu roku, bo z dużą dozą prawdopodobieństwa dobilibyśmy do setki, a przeciętna kwota zapłacona za jedną książkę to 35 PLN. 29% internautów kupiło w ciągu ostatnich trzech miesięcy płytę CD. My w ostatnim kwartale 2011 roku kupiliśmy płyt CD w ilości sztuk 5. Co czwarty internauta kupił w ostatnim kwartale płytę DVD. My w ciągu ostatniego roku kupiliśmy ich 51, nie jesteśmy w stanie wyliczyć precyzyjnie ile z nich zostało zakupionych w ciągu ostatnich trzech miesięcy, ale na pewno niejedna. Innymi słowy wydaliśmy sporą część naszych pensji na poszerzanie domowej biblioteki, płytoteki i filmoteki. Teraz oczywiście powinniśmy siedzieć na tych zbiorach jak kury na jajach i broń boże nikomu nie pożyczać, bo wówczas oni nie kupią i autor/producent/dystrybutor będzie stratny. Brzmi jak sen szaleńca? Może się okazać, że już niedługo tak właśnie będzie wyglądała rzeczywistość. Wielki Brat czujnie wyłapie nie nieprawomyślne myśli lecz nielegalne (bo czyż może być ono legalne?) pożyczanie książek, filmów i płyt z muzyką. Jak będziemy wtedy wyglądali? Jak bohaterowie mojej ukochanej reklamy Apple z 1984 roku, tylko że już bez szans na to, że pojawi się Steve Jobs, bo jego już z nami niestety nie ma.


- podlinkowuje, póki jeszcze mogę ;-) Oby naprawdę nie okazało się, że zamiast hasła: And you will see why 1984 won't be like "1984", obowiązywać zacznie hasło:

And you will see why
2012 won't be like 2005.

Wiem słabo się rymuje (dlatego trzeba czytać zgodnie z wersyfikacją, wtedy jest lepiej), ale jak ktoś z czytelników pokusi się o sprawdzenie, co wówczas pojawiło się w świecie internetu, to aluzja stanie się zrozumiała.


Wreszcie kwestia ostatnia. Fani Radiohead na pewno znakomicie ją pamiętają. Cytuję za Wikipedią, ale pamiętam tę informację z wypowiedzi Thoma Yorke'a przed koncertem na poznańskiej Cytadeli w sierpniu 2009 roku, na który oczywiście pojechałam, kupując bilet bez żalu!

Siódmy album studyjny Radiohead, "In Rainbows" został wydany 10 października 2007 roku za pomocą dystrybucji elektronicznej, gdzie każdy użytkownik samodzielnie dla siebie ustalał cenę albumu. Pierwszego dnia po ukazaniu się płyty odnotowano liczbę 1.2 miliona sprzedanych kopii. Dochody Radiohead z tego albumu prześcignęły dochody ze sprzedaży elektronicznej wszystkich pozostałych albumów razem wziętych.

Tę informację ironicznie dedykuję p. Zbigniewowi Hołdysowi, który wczoraj tak dzielnie w programie Tomasz Lis na żywo walczył o prawo artystów do praw autorskich, zwłaszcza wypowiedź dotycząca Agnieszki Osieckiej, o której prawa trzeba zadbać, bo ona już nie może tego zrobić mnie wzruszyła do łez. Może gdyby p. Hołdys zamiast posługiwać się nielegalnym oprogramowaniem (które zostało w 2000 roku odnalezione w jego firmie), nagrywał i produkował utwory ważne dziś dla ludzi, albo zaznajomił się z internetem na tyle, by móc korzystać z jego dobrodziejstwa, a nie widzieć w nim samo zło, podzieliłby los Radiohead?

Na koniec chciałabym z całego serca pogratulować autorom ACTA. Budowanie społeczności Web 2.0 trwało ponad dziesięć lat, zniszczyć ją można w dziesięć minut. Proroctwo na wyrost? Nie ma sprawy, zachęcam do sprawdzenia, na jakie strony już nie można wejść, bo jeszcze przed podpisaniem paktu zamknięto do nich akces, sprawdźcie, jak się czują wasze loginy, może się okazać, że nie będą Wam już potrzebne. Goodbye Gigapedio, goodbye Megauploadzie, goodbye Web 2.0, żegnajcie kreatywności, dzieleniu się myślami, intelektualny fermencie. Wracajcie stare praktyki odbioru, wracaj paleotelewizjo, łezka się w oku kręci....

3 komentarze:

  1. Myślę, że nadmierny pesymizm jest jednak nieuzasadniony, kiedyś, dawno temu, niejaki Thomas Alva Edison też chciał mieć monopol... :-)Życie nie znosi próżni, jest internet rosyjski, jest internet chiński - chodzi mi tylko o to, że bardzo trundo jest coś w tej mierze "uregulować". TAk się może przez chwilę wydawać. Kiedyś zamknięto Napstera i co? I nic.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też mam taką nadzieję i nieustannie powtarzam od dwóch dni, że na szczęście społeczność internautów jest znacznie lepiej zorganizowana niż najlepsza nawet lobbująca korporacja, ponadto to MY (Internauci), a nie Oni (autorzy i sygnotariusze ACTA) znamy internet jak własną kieszeń ;-) I to nam daje zasadniczą przewagę. A na mapie wolności zostały jeszcze: cała Azja (nie tylko Chiny i część Rosji), cała Afryka i cała Ameryka Południowa!

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny wpis, trochę bije pesymizmem, ciekawe spostrzeżenia - EMPIK - tam akurat łatwo by było ludzi wyłapywać bo z reguły mało miejsca do ucieczki ;), a co do pożyczania książek to przypomnijmy sobie lata przed internetowe kiedy to nawet każdy gazeto-szmatławiec przechodził z rąk do rąk, nie mówiąc o tych bardziej wartościowych. Czuć też Twoją "miłość" do Steve'a - reklama im się wprawdzie udała choć Steve swoimi działaniami średnio się w nią wpisuje, co zapewne zauważyłaś jako jego fanka, jeśli nie to polecam to http://www.heuristic.pl/blog/Czy%20Jobs%20by%C5%82by%20za%20ACTA;89.html - zgrabnie zebrane podsumowanie jego działalności, choć nie koniecznie może Ci się spodobać ;)

    OdpowiedzUsuń