poniedziałek, 28 lutego 2011

Oscarowa (Wizualna) Sztuka Życia...




Nie mam zamiaru narzekać na poszczególne werdykty, tym bardziej, że Oscarowa Gala jest dla mnie przeżyciem samym w sobie, nawet wówczas, gdy dostrzegam słabość prowadzących, którzy, nie umywają się do Hugh Jackmana, choć starają się z niego dworować, a raczej ze sposobu, w jaki dwa lata temu prowadził galę. Oczywiście James Franco nie dorasta do pięt ani Jackmanowi, ani tym bardziej niezastąpionej parze z To skomplikowane: Alecowi Baldwinowi i Steve'owi Martinowi, którzy nie ukrywając brzuszków, zmarszczek i opadających kącików, potrafili rozbawić publiczność do łez z wielką gracją i niewymuszoną lekkością. Nie dorasta, ale to on stał na scenie, więc miast tracić wieczór na narzekanie, wolałam się bawić dystansem Kirka Douglasa do samego siebie, czy podziwiać nienagannie-wymęczony wygląd Javiera Bardema.

Wieczór Oscarowy to dla mnie rytuał, którego nie jest mi w stanie zepsuć narzekanie polskich komentatorów (nawet tych, których prywatnie lubię), ani ironizowanie tych, którzy myślą, że skoro lubi się Galę Oscarową, to znaczy, że podchodzi się do tej nagrody śmiertelnie poważnie.
Otóż można lubić galę Oscarową za nieprzespaną noc, za czysto hazardowy dreszczyk emocji, czy się właściwie obstawiło - nie właściwie dla historii kina, lecz dla aktualnych koniunktur i trendzików - wreszcie dla tego cudownego zmęczenia, które trzyma nas the day after, choć trzeba wrócić do rzeczywistości i codziennych obowiązków.

Wieczór Oscarowy to

wyżereczka, którą Misiaczki lubią najbardziej...


Śledzenie komentarzy na żywo (bardzo ubogacające poznawczo), w towarzystwie słonia Stanisława zwanego Stefanem (to nowość tegoroczna).


A po kilku godzinach snu, który ogarnia po wysłuchaniu ostatniego werdyktu:

stawiające na nogi śniadanko i sprawdzanie pierwszych pisemnych komentarzy ekspertów, które wywołują ironiczny uśmiech...

bo nie wiedzieć czemu komentujący oczekiwali, że ta Gala będzie jednak inna, że zapadną na niej decyzje zgodne z ich osobistym wishful thinking, że nagle, z zupełnie irracjolanych, jak na mój gust powodów, Akademicy zmienią swoje przekonania, linię postępowania. Jednym słowem, że to będzie rok, w którym co prawda nie stanęła Ziemia, ale za to tąpnęło w posadach Akademią. A tu proszę rozczarowanie, nic nie buchnęło, [ani nie] zawrzało i [nawet nie] zgasło. Wszystko było jak zawsze i dobrze. Bo to nie uroczystość dla tych, którzy oczekują, że Banksy mógłby w niej zamieszać, czy tych, którzy myślą, że temat kryzysu ekonomicznego nie jest już numerem jeden w Ameryce - a niby co ma być, zamieszki w Egipcie, czy innej Libii? A co to obchodzi Amerykanów? Przecież to za Oceanem, a u nich nadal straszą domy na sprzedaż i cięcia socjalne, więc wybierają Inside Job i słusznie, w końcu to Amerykańska Akademia Filmowa, a koszula zawsze bliższa ciału.

Można by żałować, że nie doceniono skomplikowanych chwytów formalnych i bogactwa artystycznego filmu Madagascar, a Journey Diary Bastiena Dubois, ale ja jestem zachwycona nagrodą dla The Lost Thing Shauna Tana i Andrew Ruhemanna, bo to jest moja estetyka, taka która sprawia mi przyjemność wizualną, a nie taka, którą doceniam ze względu na wyrobienie i kompetencję kulturową. I za to właśnie kocham Amerykanów! Bo ja się w kinie uwielbiam wzruszać (i dlatego wybieram King's Speech a nie Social Network), bo od analiz wspólczesności mam teksty znacznie inteligentniejsze i mniej sztampowe niż film Finchera, który jest tylko kolejnym filmem Finchera. W dodatku nawet w połowie nie tak zabawnym jak Fight Club i nawet w ćwierci nie tak mrocznym, jak Seven. Bo dali nagrodę mojemu ulubieńcowi, któremu należało się za wiele kreacji (Pride&Prejudice, A Single Man, ale także za urocze momenty w Love Actually). Bo umieli się zdobyć na odwagę i dać nagrodę Trentowi Reznorowi i Atticusowi Rossowi, choć ich muzyka różni się zasadniczo od kompozycji wyjadaczy hollywoodu w stylu Hansa Zimmera czy Johna Powella. I właściwie żal mi tylko Iñárritu i Antonelli Canarozzi, bo nadal uważam, że stroje Tildy Swinton w Io sono l'amore są bezkonkurencyjne w budowaniu osobowości postaci.

I dlatego za rok znowu zasiądę przed ekranem i oddam się, dla niektórych wstydliwej, przyjemności oglądania Gali Oscarowej.

Mam tylko nadzieję, że prowadzącymi nie będą Abigail Breslin i Justin Bieber, bo czego jak czego, ale bicia rekordów dolnej granicy wieku prowadzących mam już dość.

Ah, no i nie pojawiła się jednak wideo konferencja z oposem Heidi z Lipskiego Zoo, ale za to dzień wcześniej Heidi była gwiazdą Jimmy Kimmel Live!, no i też lubi Colina Firtha!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz