wtorek, 2 listopada 2010

Z diariusza miłośniczki sztuki



Wszystkie ostatnio toczące się dyskusje wokół sztuki w Polsce, których katalizatorem była rozgrywka Piotr Piotrowski kontra MNW, skłoniły mnie do napisania kilku słów i jednocześnie zainaugurowania nieregularnego cyklu opowieści o mojej miłości do sztuki. Wypowiadając się na różnych blogach (strasznasztuka2) i dyskusjach na fb (tablica Piotra Bernatowicza), zauważyłam, że zupełnie niezauważenie stałam się dinozaurem sztuki. Odkrycie to było dla mnie tyleż zaskakujące, co niezwykłe.
W czasie studiów byłam kuriozum - do czego z biegiem lat przywykłam - gdyż miast modelu lansowanego przez mój instytut, w ramach którego nowożytnik szedł na noże ze średniowiecznikiem, twierdząc, że tylko jego epoka wydała godne uwagi dzieła i vice versa, ja chłonęłam całą sztukę, trzymając się modelu wypracowanego przez Aby Warburga i kontynuowanego przez jego ucznia Ernsta Gombricha (a w Polsce reprezentowanego przez Jana Białostockiego). Zgodnie z tym modelem każda epoka w dziejach sztuki niosła ze sobą interesujące zjawska, którym warto się było przyjrzeć szczegółowo. Kultywowałam w sobie tę miłość do sztuki i z dnia na dzień było mi z nią coraz lepiej. Ostatnio np. z zapartym tchem czytam książkę poświęconą Poussinowi, choć autor niestety pozostaje w zaklętym kręgu analizy stylistycznej i znawstwa, tak piętnowanych przez wspomnianego Warburga. A tu nagle okazuje się, że moje uwielbienie do włóczenia się po salach muzealnych, w których wiszą stare dzieła - łza się w oku kręci na wspomnienie marszruty po berlińskiej Gemeldegalerie i spotkania oko w oko z Amorem Caravaggia, albo zapierającego dech w piersiach spotkania z Ołtarzem Pergamońskim w gmachu wybudowanym specjalnie dla niego - trąci myszką i ramotą, którą trzeba czym prędzej zamieść pod dywan. W kraju, w którym wielu młodych ludzi kształcących się na wydziałach artystycznych państwowych uczelni nie ma pojęcia o polskiej sztuce XX wieku, a nazwiska Rosołowicz, Tyszkiewicz, Winnicki czy Kozłowski brzmią dla nich jak żywcem wyjęte ze słownika wyrazów obcych - i to mocno zakurzonego dodajmy! - dajemy się niemal ukrzyżować za człowieka, który zaproponował dla Muzeum Narodowego program krytyczny. Wszystko, także dekonstrukcja, ma swój porządek. Jeśli zamiast solidnych retrospektyw polskiej sztuki nowoczesnej, otoczonych dobrą promocją i atrakcyjnie - co nie oznacza ani subwersywnie, ani płytko - podanych, zaczniemy młodemu pokoleniu serwować dekonstrukcyjne zabawy z bronią, to efekty mogą być już w niedalekiej przyszłości marne, oj nawet bardzo marne. Aby bawić się w appropriate art, aby grać subwersywnie, aby wreszcie poddawać krytycznej dekonstrukcji, trzeba najpierw mieć materiał wyjściowy. A jak się tego materiału nie zna, to co wtedy? Otóż wtedy powstają bardzo sprawne rzemieślniczo - szkolona ręka! - rysuneczki, obrazeczki i inne "rzeczki", w których potencjału krytycznego nie ma za grosz. Ciekawa jestem, co by o pomyśle prof. Piotrowskiego powiedział prof. Kowalski, którego uczniowe zbudowali polską szkołę sztuki krytycznej, co by na to powiedział Duduś Szewczyk, którego uważają za swojego mistrza całe pokolenia polskich twórców. Pierwszy nic nie mówi, drugi już nic nie powie. Szkoda, bo znacznie chętniej posłuchałabym, co oni mają do powiedzenia, zamiast czytać kolejne epistoły w obronie idei muzeum krytycznego.
Nie mam nic przeciwko idei samej w sobie. Mam natomiast wiele przeciwko przerabianiu wszystkiego na jedną modłę. Efektem tych reformatorskich zabiegów jest do dziś zawieszona budowa warszawskiego MSN (bo przecież nie ma to jak przerobienie konkursu na performance), otwieranie pustych sal krakowskiego MOCAKa (nie ma to jak idea nicowania muzeum, dyrekcja twierdzi, że ludzkość o niczym tak nie marzy, jak o oglądaniu pustych magazynów, okazja jedyna w swoim rodzaju, bo jak założą zabezpieczenia, to nikt tam już nie wejdzie) i zapowiadanie, że pierwsza wystawa pojawi się tam w w połowie następnego roku, tudzież niezatrudnianie kuratorów, bo nie są potrzebni (to jest dopiero idea muzeum krytycznego w stanie czystym!). Proponuję od razu sprzedać wszystkie zbiory wszystkich oddziałów muzeum narodowego i wpuścić do środka tajfun, ten to już na pewno przewietrzy sale i wykurzy panoszące się tam zło konserwatyzmu (i konserwacji przy okazji).
Czy naprawdę jestem skazana na to, że, aby móc obcować z dawną sztuką, będę musiała jechać do Berlina, albo Wiednia? Oby jednak nie....

3 komentarze:

  1. ciekawe spojrzenie. myślę, że zachwyt ideą muzeum krytycznego wynika częściowo z tego, że polskie muzea na ogół właśnie oferują klasykę. brakuje muzeów, które odważniej odnosiłyby się do współczesności. druga sprawa, że owo pokazywanie klasyki pozostawia wiele do życzenia. rzadko widuję w polskich muzeach wystawy zbliżone poziomem do tegorocznej wystawy "Sztuki malowania" Vermeera w Kunsthistorisches Museum w Wiedniu. pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda Anetko, problem polega na tym, że osławiona (a przez niektórych zniesławiona) wystawa "Ars Homo Erotica" była niestety bardzo nieprofesjonalnym prowadzeniem dyskursu z przeszłościa, zwłaszcza nowożytną i jeśli tak miałaby wyglądać owa krytyczność muzeum narodowego, że się pozwala Pawlowi robić reklamę Jungowi (Krzysztofowi oczywiście nie Karlowi Gustawowi ;-) i Korolkiewiczowi, to ja się bardzo cieszę, że się tej kiepskiej wersji idei muzeum krytycznego nie uda wcielić w życie.

    OdpowiedzUsuń
  3. fakt, początek nie był zbyt zachęcający, jakkolwiek dla mnie istotne było to, że w ogóle wątek homoseksualności pojawił się w muzeum narodowym. no ale oczywiście, to powinno pójść w parze z jakością. może kolejne wystawy byłyby lepsze, kto wie... z całej sprawy korzyść jest póki co taka, że zaczęła toczyć się dyskusja na temat funkcji i celów MN. szkoda tylko, że nie wsparto jej ogłoszeniem konkursu na nowego dyr.

    OdpowiedzUsuń