Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kuchnia włoska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kuchnia włoska. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Kubki smakowe nadal przechowują tę rozkosz...

W związku z powrotem zimy, który możemy w pełnej krasie obserwować za oknami, postanowiłam wrócić myślami do mojego ostatniego pobytu we Włoszech. Tym razem przyszła kolej na północ Italii i niezwykle urokliwą miejscowość Acqui Terme.

Choć pobyt tam był niezwykle krótki - samolot lądował na lotnisku w Bergamo o godz. 15.00 26 listopada, a powrót do Krakow przewidziany był na 12.00 28 listopada, to przez te kilkadziesiąt godzin czułam się jak bohaterka dobrego filmu z Audrey Hepburn w roli głównej. Choć nie były to Rzymskie wakacje i choć lwią część pobytu wypełniły mi obrady jury Premio Acqui, to godziny te niewątpliwie zaliczyć należy do tego, co skora jestem nazywać szczeliną w czasie. Momentem, który dostaję w prezencie, gdyż praca jest w nim okraszona przyjemnościami, które wszystkie tygryski (i niedźwiedzie) lubią najbardziej. Ale po kolei.

Lądowanie w Bergamo nie należy do wybitnych przyjemności. Nigdy nie polubiłam się z tym lotniskiem, toteż czym prędzej dałam się wypluć jego czeluściom, by następne dwie godziny, lekko przysypiając, dać się wieźć z Bergamo do Acqui Terme sympatycznemu kierowcy, który wbił mnie w dumę, chwaląc mój, dawno nieużywany włoski.


Hotel w Acqui Terme.

W Grand Hotelu Nuove Terme powitał mnie Prezes Biennale i jednocześnie aktywny członek Klubu Rotariańskiego Giuseppe Avignolo. Nielichą satysfakcję sprawiło mi wyrażone na mój widok zdziwienie, że dottoressa da Polonia jest tak młoda! Il Presidente oddał mnie następnie w ręce machiny hotelowej, która po pół godzinie wypuściła mnie z objęć odświeżoną, przebraną i żądną wrażeń.

Już sam pokój zapowiadał, że pobyt będzie rozkoszny...


Głód przygody został wkrótce zaspokojony, gdyż przed kolacją zaproponowano nam nie tylko wycieczkę ulicami miasteczka, lecz także niezwykłą podróż w czasie, do której brama wiodła przez zakrystię tutejszej katedry, w której przechowywany jest piękny ołtarz autorstwa hiszpańskiego malarza późnego gotyku Bartolomé Bermejo Madonna z Montserrat [1485]. Zakrystianin otworzył przed nami skrzydła, które same w sobie wystarczyłyby, aby zadowolić wymagania najbardziej wyrafinowanego wielbiciela dawnej sztuki, za którymi ukazał się niezwykły obraz, którego magii żadna, nawet najdoskonalsza reprodukcja nie jest w stanie oddać choćby w połowie. Delikatność rysów Madonny, finezja w detalu i oszałamiająca gama barwna sprawiły, że staliśmy jak zaczarowani, tracąc poczucie czasu i przestrzeni. Następnie czekała nas równie intrygująca chwila na krużganku katedry, gdzie tu i ówdzie stały lub leżały fragmenty romańskiej kamieniarki, wabiące fantastycznymi kształtami i skomplikowaną dekoracją. Później wędrowaliśmy wąskimi uliczkami, podziwiając pałace wciąż należące do przedstawicieli włoskiej arystokracji, której tu na północy zachowało się całkiem sporo.

Średniowieczne...

... i renesansowe pałace artystokracji w Acqui Terme.


Punktem kulminacyjnym była wizyta przy fontannie La Bollente, która wyrzuca z siebie 560 litrów wody na minutę i to dodajmy wody niemal wrzącej (temperatura = 74,5 °C), zawierającej sole jodowe, bromkowe i siarczkowe. Przy panującej wokół temperaturze oscylującej wokół zera stopni, stanie w pobliżu fontanny, pomijając pewną niedogodność zapachową, było błogosławieństwem.

La Bollente - darmowe SPA, jak nazywają fontannę mieszkańcy.

Zaspokoiwszy swoje żądze wizualno-artystyczne, przeszliśmy do folgowania pragnieniom natury bardziej fizycznej udając się na apertitif do prawdziwej Vinotheki, gdzie powitał nas właściciel serwujący nie tylko znakomite czerwone wino, lecz nie szczędzący nam także rozmaitych frykasów na przysłowiowy "ząb". Nieinwazyjna muzyka sącząca się z głośników, stali bywalcy, którzy zaglądają tu po pracy, typowa atmosfera małego włoskiego miasteczka, gdzie wszyscy sie znają i mają sobie zawsze coś ciekawego do powiedzenia, a do tego znakomita kuchnia i trunek, który mógłby rywalizować ze wszystkim, co dotychczas piłam, a to był dopiero początek wieczoru.

Jego zwieńczeniem okazała się kolacja okraszona winem produkowanym przez właściciela restauracji, w której słowo karta dań nie istnieje, bo godnie zastępuje ją kelner, który nie tylko wie wszystko o potrawach wieczoru, ale także potrafi doradzić niezdecydowanym i który zapewne żachnąłby się na propozycję pracy w miejscu, gdzie liczba dań głównych serwowanych danego wieczoru przekracza 2. Wynalazek, który wciąż nie jest jeszcze w Polsce zbyt popularny - restauracja ze zmiennym menu, codziennie zaskakującym, każdego dnia świeżym.

Sny po takiej kolacji ma się wyjątkowe....

Widok z okna pokoju.


A rankiem, po krótkim spojrzeniu na widok za oknem, czas było ruszyć do pracy. Po drodze mijając kolejne urokliwe zakątki Acqui Terme...

Schodami w górę, schodami w dół...


Per procura?...


Nasza grupa jurorska w drodze do Urzędu Miasta, gdzie odbywały się obrady.

A potem cały dzień pracy...

Obrady Jury
- tu dwa filmy o naszej pracy.


...oczywiście z obowiązkowym i wspaniałym lunchem, zwieńczony kolacją w towarzystwie członków Klubu Rotariańskiego, na którym każde z serwowanych dań było poezją, dla której ciężko znaleźć właściwe słowa....

Gdy następnego dnia, w śnieżycy, pędziłam oblodzoną autostradą do Bergamo, wspomnienie potraw nadal zamieszkiwało moje kubki smakowe... jak dobrze jest czasem trafić do świata, gdzie jedzenie ma wymiar biesiadowania, a biesiada nie ma wymiaru popijawy, lecz bliższa jest rozkosznej degustacji... wtedy nawet cały dzień pochylania się nad setkami grafik, zażartych dyskusji i podejmowania odpowiedzialnych decyzji jurorskich, nie przyprwaia o zmęczenie i ból głowy....


wtorek, 7 września 2010

Cucina italiana parte seconda


Ponieważ aura bynajmniej nas nie rozpieszcza i - zwłaszcza nad ranem - wyraźnie dają się odczuć pierwsze podmuchy jesieni, więc postanowiłam bronić odchodzącego lata, a nic tak dobrze nie wspomaga mych wysiłków jak eksperymentowanie z włoską kuchnią, oczywiście w towrzystwie dobrych filmów o gotowaniu. Swoją drogą to drugi ostatnio, po tańcu, temat amerykańskiej kinematografii. Po odgrzaniu takich hitów jak Fame, oraz kolejnych wersjach Step up tym razem w wersji 3D, to właśnie kulinaria mają się w Hollywood (i nie tylko) najlepiej, o czym wyraźnie zaświadcza sukces filmu Julie&Julia.

Patronem gotowania na dziś będą dwa filmy. Osobiście wolę orginał, nie tylko dlatego, że nosi tytuł Tylko Marta, co z oczywistych powodów czyni mi go bliskim, ale także ze względu na jego mniejszą ckliwość i znacznie lepszą obsadę.

Bella Martha [2001] to opowieść o szefowej kuchni Marcie Klein (Martina Gedeck), w której szalenie uporządkowanym życiu, całkowicie poświęconym jednej pasji - tworzeniu kulinarnych arcydzieł - pojawiają się niespodziewanie dwie osoby: ośmioletnia siostrzenica Lina (Maxime Foerste) i szalony włoski kucharz Mario (Sergio Casttellito).

W 2007 roku spece z Hollywood postanowili zrobić remake pod tytułem No Reservations (Życie od kuchni), angażując do roli Marthy James Catherine Zetę-Jones, a u jej boku lokując wypłowiałego blondyna Aarona Eckharta znanego głównie z kreacji w filmach Neila LaBute (In the Company of Men, Your Friends&Neighbours czy Nurse Betty) a w roli siostrzenicy jedną z mega dziecięcych gwiazd Abigail Breslin (Definitely, Maybe; My Sister's Keeper), wówczas jeszcze nie tak znaną, ale świetnie rokującą.

Jako zdecydowana fanka bezpretensjonalności wybieram Bella Martha, choć oczywiście wspaniała kuchnia jest także w No Reservations (zwłaszcza osławiony sos szafranowy - specialite Marty), ale jakoś bardziej przekonuje mnie kuchnia włoska w wykonaniu rdzennego Włocha, niż w wykonaniu chłopaka z Miami, który pojechał do Toskanii za miłością swojego życia. Miłość skończyła się szybko, przygoda z włoskimi kulinariami trwała znacznie dłużej, by nie powiedzieć, że była to fascynacja na wieki wieków.

Dla porównania dwa - niemal - identyczne fragmenty obu filmów.

Fragment od pojawienia się Mario w życiu Marty, po piosenkę Paolo Conte:




W tym fragmencie pierwsze pojawienie się Nicka (oczywiście zamiast zwykłej włoskiej canzony musi być opera) i "problem szaliczka" (przepraszam za jakość, ale jak widać, to jakiś azjatycki wsad):



W tym fragmencie natomiast Paolo Conte Via con me:





Tych, którzy zauważają więcej niż jedną (językową) różnicę, zachęcam do obejrzenia Bella Martha, pozostałych zapraszam do gotowania przy okazji seansu No Reservations.

A w menu mamy dzisiaj trzy pasty do wyboru i danie, które może służyć jako anti-pasta, ale może też być dobrym śniadaniem:

1. Panini con insalata valeriana, mozzarella e pomodori freschi

czyli kanapeczki z roszponką, mozzarellą i świeżymi pomidorami.

Potrzebujemy:

- 3 kromki pieczywa tostowego trzy ziarna (Schulstad)
- roszponkę w ilościach dowolnych ;-)
- jedną kulkę mozzarelli
- jeden pomidor





Kromki podgrzewamy w piekarniku na blasze (jedną stronę bez tłuszczu, potem obrót i możemy dać kilka kropel oliwy lub cienki plasterek masła, jak kto woli) - temperatura 150 stopni (podgrzewanie góra/dół).

Roszponkę płukamy. Pomidora oparzamy albo nie w zależności, czy lubimy skórkę wijącą się na zębach, czy nie ;-), kroimy w grube plastry. Mozzarellę także kroimy w grube plastry.

Wyjmujemy kromki, pokrywamy je grubo roszponką, nakładamy plaster mozzarelli i pomidora i rozkoszujemy się wyjątkowym połączeniem naturalnych smaków.

Ja osobiście nie przyprawiam tego dania niczym, bo jeśli wszystkie produkty są świeże i dobrej jakości, tęcza smaków sama spływa do naszych kubeczków i daje niezapomniane wrażenia.




Po tym wstępie przychodzi czas na konkrety, dziś do wyboru w menu mamy:

1. Casarecce con inslata valeriana, ricotta e pomodori secchi
[czyli makaron rurki o ciekawym, zawijanym kształcie z roszponką, serem ricotta i suszonymi pomidorami]

2. Tagliatelle con prezzemolo e pomodori secchi
[czyli makaron szerokowstążkowy w gniazdach z pietruszką i suszonymi pomidorami]

3. Casarecce con ricotta, basilico e pomodori tritati
[czyli makaron rurki z serem ricotta, świeżą bazylią i pomidorami w kawałkach]

Allora! jak mawiają Włosi. Zatem włączamy Paolo Conte (to na przystawkę) a następnie któryś z dwóch opisanych filmów i zaczynamy kulinarną przygodę:

Wersja 1

Potrzebujemy:

- odpowiedniego makaronu ;-)
- 1/2 opakowania sera ricotta
- 4 suszonych pomidorów (najlepiej robionych al forno i trzymanych w zalewie z kaparami)
- świeżą pietruszkę (taką, którą to my odcinamy od korzeni, a nie ktoś zrobił to za nas nim w ogóle jeszcze wiedziała, że trafi na sklepową półkę)
- odrobiny pestek z dyni
- 1/2 opakowania roszponki




Roszponkę wrzucamy na patelnię razem z pestkami dyni i podgrzewamy na niewielkiej ilości oliwy (i na "1" oczywiście).


Pomidory kroimy na cienkie paseczki, pietruszkę siekamy i wszystko razem mieszamy z ricottą.



Po ugotowaniu makaronu, odcedzamy go, a następnie wrzucamy na rozgrzaną roszponkę, po czym dokładamy ricottę i wszystko dokładnie mieszamy. Całość trzymamy jeszcze przez kilka minut na "1" pod przykryciem. A następnie nakładamy na talerz i sypiemy startym parmigiano.



Czas produkcji pokrywa się mniej więcej z pojawieniem się w życiu bohaterki problemu związanego ze śmiercią siostry i koniecznością podjęcia opieki nad siostrzenicą, co pociąga za sobą konsekwencje w postaci zatrudnienia drugiego szefa kuchni w restauracji Marty. No i zaczyna się to, co buduje atmosferę filmu. Subtelna (w pierwszej wersji) i nachalna (w drugiej) gra pomiędzy ambicją, flirtem, odpowiedzialnością a prawdziwą miłością, która nie może się obyć ani bez włoskich canzon, ani tym bardziej bez włoskiej kuchni.

Druga propozycja jest błyskawiczna w porównaniu z pierwszą, więc mamy szansę załapać się jeszcze na rozmowy Marty z sąsiadem, który bezskutecznie próbuje ją poderwać, nieustannie będąc odprawianym z kwitkiem.

Potrzebujemy:

- odpowiedniego makaronu (aha, ja robię wszystko w porcjach na 100 g makaronu, czyli na jedną osobę, przy większej liczbie osób trzeba odpowiednio przemnożyć składniki).
- 4 suszone pomidory
- świeża pietruszka
- zalewa spod pomidorów
- parmigiano lub grand padano




Makaron gotujemy (max. 6 minut), ja zawsze dokładam do wody kostkę Knorra z oliwą i ziołami. W tym czasie siekamy pietruszkę i kroimy pomidory w cienkie paseczki.

Przed odcedzeniem makaronu odlewamy nieco wywaru.

Odcedzamy makaron, a następnie wrzucamy go do tego samego garnka, w którym go gotowaliśmy i zalewamy odrobiną wywaru, dorzucamy pomidory i pietruszkę, a następnie dolewamy odrobinę oliwy spod pomidorów. Całość energicznie mieszamy gotując na "1". Po 3 min. przekładamy na talerz i sypiemy parmigiano.


Wreszcie wersja trzecia. Ta wymaga podobnego czasu przygotowania, jak pierwsza z propozycji.

Potrzebujemy:

- odpowiedniego makaronu
- 1/2 opakowania sera ricotta
- 1/2 puszki pomidorów w kostkach (ja używam Pudliszek) oraz zalewy, w której są trzymane
- sporej ilości świeżej bazyli

Makaron gotujemy (max. 6 min.). Bazylię drobno siekamy i mieszamy z serem ricotta. W tym czasie podgrzewamy kawałki pomidorów w zalewie (na "1"). W połowie gotowania makaronu mieszamy ricottę z pomidorami.



Odcedzamy makaron i dorzucamy na patelnię. Całość dokładnie mieszamy i trzymamy przez 2 min. pod przykryciem. Przekładamy na talerz i posypujemy parmigiano.




A potem jemy, jemy i jemy, popijając dobre wino i rozkoszując się piękną miłosno-kulinarną opowieścią na ekranie.

Buon appetito a tutti!