czwartek, 16 lutego 2012

Postpolityczność - marzenie ściętej głowy (która chciałaby się mylić)

Postpolityczność to hasło, które robi ostatnio zawrotną wprost karierę, po raz kolejny wypłynęło na szerokie wody medialne podczas protestów w sprawie ACTA, a jego najbardziej wyrazistym symbolem pozostaje w Polsce chyba po dziś dzień rozpaczliwa bieganina dziennikarzy - przede wszystkim TVN24, ale przy dzielnym wtórze pracowników innych stacji - w poszukiwaniu przywódcy ruchu przeciwko tym, którzy na Krakowskim Przedmieściu półtora roku temu bronili krzyża. Przywódców nie było, bo była to jednorazowa inicjatywa oburzonych i mających inne zdanie, którzy skrzyknęli się na ten jeden moment, aby wyrazić odmienność swojej postawy i poglądów. Jednak śledząc ostatnie wydarzenia nie tylko na polskiej scenie politycznej, coraz częściej odnoszę wrażenie, że postpolityczność najlepiej sprawdza się jako formuła opisywania tego typu spontanicznych zgromadzeń i poręczny termin w dyskusjach akademickich. Niestety.

Problem z postpolitycznością leży moim zdaniem w jednym, acz istotnym elemencie. Otóż rozwija się ona, czy też próbuje rozwinąć, w świecie, który wciąż funkcjonuje w żelaznym uścisku systemów i formuł wyznaczonych przez reguły, według niektórych przebrzmiałej już, polityczności. Postpolityczność może i ma się dobrze w naszych umysłach, ale znacznie gorzej w naszej sferze publicznej - przez naszą niekoniecznie rozumiem wyłącznie polską, acz na niej się skupię, bo ją wszak znam najlepiej.

Sama w swoim doktoracie zgadzałam się z opiniami, które konstytuowały postpolityczność, jako postawę opozycyjną w stosunku do racjonalnego dyskursu rodzącego konsens w sferze publicznej, jaki proponował zwalczany przeze mnie normatywista Habermas. Formuła agonu zaproponowana przez Chantal Mouffe była mi bliska i w pewien sposób jest nadal, problem polega jednak na tym, że coraz częściej okazuje się, że może ona działać wyłącznie na poziomie lokalnym, a jej przeniesienie na wymiar państwa - a więc stopień sporego uogólnienia - nie przychodzi już tak łatwo, a być może nie jest w ogóle możliwe. Możemy walczyć o to, żeby administracja osiedla zrozumiała, że wolimy chodzić bardziej ergonomiczną trasą i w końcu, w trosce o wygląd osiedla - który jest owej administracji zawsze celem nadrzędnym - ułożyć chodnik w miejscu wydeptanym przez tysiące stóp. Przykład z własnego podwórka - tak stało się po latach na katowickim Osiedlu Tysiąclecia przy bloku usytuowanym przy ul. Bołesława Chrobrego 2. Innymi słowy możemy zmieniać otoczenie wokół nas, jednak dyskurs w sferze publicznej wciąż do nas nie należy, a może nawet jeszcze bardziej do nas nie należy niż kiedyś.

Protesty w sprawie ACTA się odbyły, Niemcy nie podpisali nawet początkowych dokumentów prowadzących do ratyfikacji, a co robi polski premier? Cóż wstrzymuje ratyfikację, ale nie wycofuje podpisu, choć z prawnego punktu widzenia było to możliwe i dopuszczalne bez żadnych konsekwencji. Potem premier spotyka się z internautami - jacyś dziwni ci internauci i trochę jak dla mnie jednak podstawieni myślę sobie. I tu właśnie po raz pierwszy uderza mnie pewna myśl. Protest przeciwko ACTA był na pewno postpolityczny. Przywódcy kolejnych protestów byli bez znaczenia, liczyły się postulaty i zamanifestowanie w sferze publicznej głosu grupy niezadowolonych. Ale konsumpcja sytuacji po protestach jest już na wskroś nazwijmy to staro-polityczna. Medialnie wszystko wygląda dobrze, premier zatrzymał działania ratyfikacyjne, premier spotkał się z "drugą stroną", tyle że ta "druga strona" jest właśnie druga w cudzysłowiu. Ani ona druga, ani postpolityczna. Przychodzenie w sandałach może dobrze wygląda w mediach - choć moim skromnym zdaniem zimą nigdy dobrze nie wygląda - ale z postpolitycznością nie ma nic wspólnego.

Chcemy być postpolityczni. Tak? Czy aby na pewno? Takie hasła zawsze budzą w mojej głowie pytanie: kto chce? Ilu jest tych, którzy naprawdę chcą, którzy są gotowi wziąć sprawę w swoje ręce? Patrząc na z roku na rok gwałtownie malejącą frekwencję na zebraniach Wspólnoty Mieszkaniowej - mam spore wątpliwości, czy jest nas wielu. Jak mówi nasz Administrator: ludzie nie przychodzą, bo widzą, że wspólnota jest dobrze zarządzana. Owszem jest, bo czterem osobom chce się działać w ramach Zarządu, nieustannie toczyć dyskusje z Administratorem, podejmować decyzje, domagać się kilku ofert na dane zlecenie, a nie poprzestawać na jednej bez względu na proponowaną cenę i jakość usług. Chce się nam, bo też tu mieszkamy i chcemy mieszkać jak ludzie. Mieszkańcom pozostałych 96 mieszkań się nie chce, albo mówiąc inaczej - "oddali władzę w nasze ręce". Czym się różnimy od polskiego rządu? Jedną, acz podstawową sprawą - prawdziwą dbałością o własne gniazdo. Sprawia mi osobist przyjemność fakt, że mamy wypielone trawniki przy bloku, a jak nie mamy, to rugamy wykonawców (skutecznie) i muszą poprawiać, interesuje mnie to, żeby ludzie dobrze parkowali (bo sama trzymam samochód pod blokiem i zderzanie się z sytuacją, w której ktoś nie widzi - rzeczywiście słabo widocznych - bordowych ceglanych linii i zajmuje miejsca na dwa samochody parkując pośrodku, mnie dobija), nie krzyczę więc na ludzi, tylko łagodnie i podprogowo ich edukuję. Jak? Nakazuję panom konserwatorom namalować białe wyraźne linie na tych bordowych. Od tego momentu jak ręką odjął. Wszyscy stają poprawnie. Da się. Da się, tylko trzeba wiedzieć, jak usprawnić rzeczywistość.

Polski rząd przepisu na sprawną Polskę nie ma. Na Euro nie będzie ani jednej autostrady, a bezpieczeństwo też raczej będzie pod psem. Bardzo się cieszę w zaistniałej sytuacji, że Kraków nie jest bezpośrednim organizatorem Euro 2012, może będzie mniej zadym nie-do-ogarnięcia. Rząd polski pewnie ACTA podpisze, tylko po cichu i jak sprawa przyschnie, a jak znów wypłynie - przy pierwszych deportacjach - to nie będzie to już miało żadnego znaczenia. Będziemy przechodzić na emeryturę w wieku 67, bez względu na to ile naprawdę przepracujemy (czyli innymi słowy przez ile lat wydajnie będziemy zapewniać emerytury innym), wolałabym na odwrót, ale kogo to obchodzi.

Na czym polega problem z postpolitycznością w Polsce? Na dwóch podstawowych sprawach. To rząd i parlament uchwalają ustawy i w nosie przy tym mają konsultacje społeczne, co wielokrotnie oba organy udowodniły, więc nawet jak się z czymś nie zgadzam, to i tak muszę potem to prawo stosować, czy mi się podoba, czy nie, czy ma sens, czy jest go zupełnie pozbawione. Po drugie na aktywność stać bardzo wąską grupę, która dobrze wygląda na panoramicznym ekranie, ale zupełnie nie ma znaczenia, a reszcie po prostu się nie chce, jak tym mieszkańcom z 96 lokali w moim bloku. I najgorsze jest to, że wcale nie dlatego im się nie chce, że wiedzą, że ci z czterech mieszkań dobrze działają, tylko dlatego, że ogólnie nic im się nie chce.

My postpolityczni najczęściej widzimy tylko siebie, ale jest nas promil w społeczeństwie, promil zalewany przez procenty, czy nam się to podoba, czy nie. Mnie się nie podoba, ale muszę się z tym pogodzić. Działać na poziomie lokalnym, póki nie nadepnę na minę administracyjną/ustawową. Jak np. problem wykupu ziemi. Chcieliśmy, bo teraz podatek gruntowy wynosi w moim przypadku 12 PLN, ale już za parę lat, jak się miasto Kraków znowu budżetu nie doliczy, może wynosić nawet 3000 PLN. Ale to będzie kiedyś - mówią ludzie. Ale wie Pani to będzie kosztowało takie wykupienie, a nie wiadomo ile. Owszem nie wiadomo, ale na pewno będzie jednorazowe i koniec, po problemie. A jak nie wykupimy, to co roku będziemy ubożsi o 3000 PLN. No ale to będzie kiedyś, więc kto by sobie tym zawracał głowę... Oczywiście potem zaczną się lamenty podobne do tych, którymi raczą nas ci, co się nie ubezpieczają (bo po co), a potem, jak wichura dach zmiecie, to mają pretensje do całego świata i czekają na zapomogę od państwa, bo dotknęło ich nieszczęście. Otóż nie nieszczęście tylko głupota i to nie w chwili wichury, tylko znacznie wcześniej. Ta sama głupota, która szerzy się ostatnio w nadmiarze i która nie pozwala mi w postpolityczność wierzyć, jak tylko opuszczę własny fotel przy biurku....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz