niedziela, 11 lipca 2010

Pożytki płynące z lektury w czasie kanikuły

Dzisiaj, pomimo kanikuły, która niezbyt zachęca do intelektualnych wynurzeń, będzie intelektualnie i to nawet bardzo. A wszystko zaczęło się od nałożenia dwóch faktów.

Egzaminów, które nieodmiennie potrafią wprowadzić mnie w osłupienie na okoliczność potencjalnie nieznanych studentowi słów, a także braku umiejętności kojarzenia znaczeń słów pochodzenia łacińskiego - nawet jeśli w aktualnym użyciu przywędrowały do naszego języka z angielszczyzny, jak np. subwersja (łac. subverto - wywrócić, obalić, zniszczyć).

oraz

Lektury od dawna upragnionej, jaką jest powieść Jorisa-Karla Huysmansa À Rebours, czy jak kto woli Na wspak, w tłumaczeniu Juliana Rogozińskiego. Mój egzemplarz pochodzi z czasów nowszych - ale jak się zaraz okaże uderzająco podobnych pod pewnymi względami do czasów dawno wydawałoby się minionych - niż publikacja pierwotna Wydawnictwa Czytelnik z 1976 roku, czyli z roku 2003 i zawdzięczamy go Zielonej Sowie.

Nim na dobre rozpoczną się dandysowe dzieje des Esseintesa - które zresztą dla pikanterii czytam sobie równocześnie z opowieścią o nawróceniu Durtala i czwartym tomem W poszukiwaniu straconego czasu, który jak na Sodomę i Gomorę przystało traktuje przede wszystkim o wszetecznych wybrykach niejakiego hrabiego Palameda, czy jak kto woli Charlusa, jednym słowem na kanikułę przypadła mieszanka, której patronuje hrabia Robert de Montesquiou-Fezensac - otóż nim się dzieje hrabiego Jana rozpoczną, wpierw tłumacz, a następnie autor raczą czytelnika wstępami. Ten pierwszy, autorstwa Rogozińskiego, pominę, choć z różnych względów jest bardzo interesujący, i skupię się na drugim, napisanym przez autora po dwudziestu latach od pierwszego wydania powieści. Sam w sobie nie jest to tekst ani wybitny, ani szczególny, a już na pewno zaskakujący. W osłupienie natomiast wprawiły mnie niektóre przypisy.

O ile uzasadnione jest wyjaśnianie przez tłumacza (i wydawcę), czym były Wieczory medańskie i kogo gromadziło samo Medan, zwłaszcza, że naturalizm od dawna nie jest już w modzie, a Zola i jego koledzy odeszli na zasłużoną emeryturę, z której ktoś jeszcze może ich zbudzi, ale z pewnością nieprędko, czy przedstawianie Ernesta Hello, który znany jest dziś chyba tylko najbardziej wytrwałym fanatykom francuskiej eseistyki - w wikipedii jego biografia funkcjonuje tylko w trzech językach: francuskim (co zrozumiałe), niemieckim (bo porządny naród dbający o rozwój swojej nauki przełożył wszystkie jego dzieła) oraz angielskim (bo też go tłumaczyli, tyle że bardziej wybiórczo, a przede wszystkim dlatego, że popełnił kilka esejów na temat Szekspira). O tyle oczy moje ulegly rozszerzeniu, gdy w przypisie przeczytałam wyjaśnienie tak skomplikowanych terminów jak: antresolka (zdrobnienie wynika tu z ironicznego w tym miejscu stylu samego Huysmansa, łatwo jednak odnajdujemy powinowactwa jej z antresolą), sumaryczny, statysta, figurant, chorał gregoriański (z absolutnie cudowną adnotacją do adnotacji, że chorał to śpiew, żeby ktoś nie pomyślał, że może to być na przykład hipohondryk), wykoncypowany, wirydarz, kadzidło, mirra, w sukurs, pilić. Okazuje się - już w samym tekście powieści, a raczej w towarzyszących mu przypisach, że Polakom anno domini (czy powinnam tu umieścić przypis ;-) 1976 trzeba było wyjaśniać także to, co to jest orzechówka - powiedziałabym: o tempora, o mores - ale może nie powinnam ryzykować?

Wszystkie te smaczki powtarza oczywiście wydanie z 2003 roku. Pierwszy spazm śmiechu, z którym powitałam precyzyjne przyspisy, szybko zgasł na mych ustach, gdy tylko przypomniałam sobie, jak trudno dziś uzyskać od studenta najstarszego polskiego uniwersytetu odpowiedź na pytanie, kto to był Tomek Sawyer, a licealistę po maturze wprawia w zakłopotanie pytanie o definicję serwantki czy karawnu.

W latach siedemdziesiątych przypisy miały zapewne charakter edukacyjny, bo kształciło się właśnie pierwsze pokolenie dzieci powojennych, często pierwsze w ogóle posiadające wyższe wykształcenie w rodzinie. W 2003 po książkę tę - tu przemawia przeze mnie ten cudowny rodzaj naiwności, który zawsze towarzyszył intelektualistom, nawet tak początkującym jak ja - sięgnąć może już trzecie kształcące się pokolenie z rzędu, a jednak być może dzisiaj te przypisy są jeszcze bardziej potrzebne niż wówczas. Konstatacja ta [stwierdzenie faktu z łac. constat - jest oczywiste od czas. constare - być oczywistym] jest tyleż smutna (pytanie tylko, jak wielu jest tych, którzy smutek ten pojąć mogą), co prawdziwa.

Nie chodzi wszak o to, żeby kochać się wyłącznie w słowniku wyrazów obcych. Znajomość terminów takich jak: atencja, emfaza czy konfuzja z jednej strony i MUDy, TCP/IP, interfejs czy hipertekst z drugiej, wzajemnie się nie wyklucza. Problem zaczyna się wówczas, gdy i jedne i drugie są młodemu pokoleniu jednakowo obce. Więc jednak pozwolę sobie zakończyć sakramentalnym: O tempora, o mores!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz