wtorek, 22 marca 2011

Mam dość... ale to minie ;-)


Dziś nastąpił definitywny kryzys. Zakładając, że prawdą jest jakoby po osiągnięciu dna, można się już było tylko odbić, otwierają się przede mną znakomite perspektywy.
Przez ostatnie trzy miesiące moje życie składa się głównie z czytania planów i tytułów przyszłych prac licencjackich i magisterskich, których autorzy w dużej mierze nie potrafią wyjść poza "ramowy plan wypowiedzi". Termin ten na kilometr pachnie przygotowaniami do ustnej prezentacji w ramach matury z języka polskiego i jest narzędziem całkowicie bezużytecznym w opracowywaniu jakiegokolwiek spisu treści. Cała moja siła intelektualna została więc pchnięta na tory, które z perspektywy mojego własnego życia umysłowego można nazwać bocznymi. Trwonię ją na wymyślanie błyskotliwych tytułów prac, rozdziałów i podrozdziałów, oraz powtarzanie w nieskończoność dowcipu, który przez ten okres dorobił się już sporej brody, a przecież na samym początku tej historii był już niezłym brodaczem. Dowcip jest o słoniu i trzeba w nim odpowiedzieć na pytanie, dlaczego słoń ma trąbę. Otóż ma ją, aby się tak gwałtownie nie zaczynał, np. od przepisanej w całości definicji słownikowej, która jest jedyną treścią podrozdziału otwierającego pierwszy rozdział przyszłego elaboratu.

W efekcie umyka mi gdzieś fakt, że byłam na kilku wystawach (
Niegrzeczne, Karol Radziszewski. Backstage, wspólnej prezentacji Mysłowskiego i Puntosa czy pokazie My i Oni. Zawiła historia odmienności, a ostatnio na wernisażu Historia o Katarzynie), o których mam wyrobioną opinię, którą z rozkoszą podzieliłabym się z Czytelnikami bloga, że po drodze udało mi się zobaczyć Jeża Jerzego, na temat którego mam zdanie diametralnie odmienne od kolegi Wroobla (blog Trochę Kultury. Tylko trochę), że dziś siedziałam dwie godziny na dyskusji Andy Rottenberg z Katarzyną Kozyrą i Joanną Rajkowską, która wprost domaga się komentarza "na gorąco", wreszcie że przeczytałam w tym czasie dwa kryminały szwedzkiego małżeństwa Maj Sjöwall i Pera Wahlöö i aż mnie skręca, aby o nich napisać, tudzież, że mój stosik lektur do przyszłego projektu habilitacyjnego rośnie i chętnie przelałabym na klawiaturę pierwsze jaskółki refleksyjne.

Jednak, gdy wracam do domu, jestem w stanie co najwyżej zdjąć pranie z suszarki, zrobić herbatę i lewym uchem posłuchać
Szkła kontaktowego, którego poziom w ostatnich miesiącach gwałtownie spada. Nie mam siły - fizycznie i psychicznie - napisać czegokolwiek. A tu właśnie toczy się dyskusja o humanistycznych blogach naukowych, a raczej o tym, że jest ich mało w sieci, zwłaszcza tych w prowadzonych w języku polskim. Autorzy rankingów, list, tudzież swobodnych przemyśleń przywołują przykłady, więc wchodzę i patrzę, choć wiem, że będę pewnie odczuwała ukłucie zazdrości.

I co...? Rozczarowanie.

Blog, na którym Pani Doktor zamieszcza listę lektur do prowadzonych przez siebie zajęć (może rzeczywiście przydatne przy pisaniu syllabusów, ale chyba tylko początkującym prowadzącym wykłady czy ćwiczenia), blog na którym od autorki niewiele, a pęcznieje głównie informacjami znalezionymi w sieci, blog prowadzony z regularnością zanikową.

Myślę sobie zatem, że pewnie się nie znam na idei bloga. Bo dla mnie blog interesujący staje się wówczas, gdy osobowość autora (albo jak kto woli "ludzka twarz naukowca") ujawnia się nie tylko w uproszczeniu języka sprowadzającym wpis do kategorii popularno-naukowej, ale także w krótkich impresjach kulinarnych, zdjęciach zrobionych w mgnieniu oka, gdy coś go zaskoczyło, zwłaszcza wówczas, gdy tego czegoś nie można podciągnąć pod żaden impact factor, pochwaleniu się puszystą w niedzielny poranek sierścią ukochanego kota... No tak, ale widocznie ja się nie znam.


Zresztą ta myśl, o "nieznaniu się" nie opuszcza mnie od jakiegoś czasu, podobnie jak rozczarowanie, a może powinnam to określić jakoś inaczej? Zawód? Jak bowiem nazwać sytuację, w której w jednej chwili jestem dumna, że mój tekst ukazał się w - moim zdaniem istotnym - polskim czasopiśmie naukowym, a w drugiej dowiaduję się, że pachnący na kilometr nonszalancją naukową (vel banałem intelektualnym i miałkością) tekst pewnego Profesora znalazł się w tym samym piśmie, choć wszyscy "decyzyjni" mieli świadomość jego mankamentów (do ich odkrycia nie potrzebne jest nawet "szkiełko i oko") i w dodatku trafia jako zapowiedź na okładkę. Myślę sobie wtedy, że może mój tekst też trafił tam przypadkiem. Oczywiście nie dlatego, że mi się należy za profesorskie zasługi, ale dlatego, że ktoś był na tyle miłościwy, że nie miał sumienia powiedzieć mi, że jest zły, a miejsce trzeba było czymś wypełnić.

Weryfikacja naukowa była dla mnie zawsze bardzo istotna. Wolałam się dowiedzieć od ludzi, których uważałam za mądrzejszych i bardziej doświadczonych, że nie tędy droga, miast kroczyć po łatwych może turystycznie, ale mało satysfakcjonujących ścieżkach glupoty, niewiedzy i banału, podlanego zadufaniem płynącym z faktu posiadania kolejnej publikacji. Pytanie co na to komisja od impact factorów?


Czytam to wszystko, oglądam, obserwuję i czuję jak ten mój zdystansowany "widok na Wawel" jeszcze bardziej dryfuje w okolice odległe od rozmaitych jednostek uczelnianych. Czytam sobie i powraca do mnie marzenie sprzed lat, nierealne tak samo wówczas jak i dziś, ale nieodmiennie atrakcyjne. Ach! Jakżeby to było miło być XIX-wiecznym rentierem i dilettanti jednocześnie. Nie musieć okupywać przynależności do świata nauki wymyślaniem tytułów prac dyplomowych i tkwieniem w kamiennym kręgu zależności i dykteryjek, które wszyscy po kątach wyśmiewają, ale którym jednocześnie ślepo się podporządkowują, gdy przyjdzie moment próby. Być takim Swanem i pisać dla własnej przyjemności studium o Vermeerze, które prawdopodobnie byłoby obfitsze w odkrywcze myśli, niż niejeden usankcjonowany impact factorem tekst.

Czytam, marzę, myślę i patrzę na ten stosik lektur obok łóżka, zastanawiając się, czy na pewno chcę być częścią tej maskarady. Szkoda, że nowa ustawa i gwałtownie wprowadzane przez MNiSW zmiany powodują odejście do lamusa takich postaci jak nieoceniona mgr Helena Małkiewiczówna, która w wieku uchodzącym co najmniej za stosowny nadal była magistrem, ale za to posiadała ocean wiedzy, którym dzieliła się hojnie ze studentami, np. w przedmiocie krakowskich witraży, tudzież rozbudowanych witrażowych cyklów
Genesis rozsianych po całej Europie. Jak dziś pamiętam dzień, w którym kończyła cykl wykładów, stanęła przed nami, uśmiechnęła się i powiedziała: Wiecie, co w nauce kocham najbardziej? To, że im więcej wiemy, tym więcej stawia ona przed nami pytań, na które być może nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Zapamiętałam te słowa i towarzyszący im dreszczyk emocji. To Ona nadal pozostaje moją Mistrzynią, choć profesorskim tytułem obdarzyli ją jedynie Kanonicy Regularni Laterańscy anonsując na swojej stronie lutowe spotkanie dotyczące m.in. konserwacji obrazu Matki Boskiej Rudnickiej.

Wpisy o wyżej wymienionych wydarzeniach wystawienniczo-filmowo-lekturowych wkrótce, dziś musiałam dać upust emocjom... ufffffffffff

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz