Ostatni post w lutym miał dotyczyć Gali Oscarowej i tak się stanie, ale nim ze spokojem oddam się podsumowaniu wydarzeń dzisiejszej nocy, nie mogę spokojnie przejść nad wywiadem z ministrem kultury Bogdanem Zdrojewskim dotyczącym billboardów z hasłem oraz komiksu Zima wypier...Chopin. New Romantic.
Zacznę od zdania, które w całym wywiadzie poraziło mnie najbardziej. Minister stwierdza w nim, że: Awantura, która powstała, jest wynikiem kompletnego niezrozumienia i przede wszystkim braków w edukacji artystycznej nas samych. Przecież dla fotografa, który zrobi zdjęcie takiego samego napisu nikt już nie będzie miał pretensji, ale dla takiego artystycznego przetworzenia już tak. To absurd.
Przeczytałam to zdanie dziesięciokrotnie i nadal nie potrafię oswoić się z jego treścią. Pierwsza bowiem myśl, jaka w obliczu tego stwierdzenia nieuchronnie ciśnie się do mojej jaźni, to historia Piotra Uklańskiego i jego wystawy Naziści. Spróbujmy ją przefiltrować przez opinię ministra Zdrojewskiego wyrażoną w przywołanym cytacie. Jak rozumiem zgłaszanie pretensji do artysty za to, że pokazał cudzy obraz, dokonując jego przetworzenia, jest zdaniem ministra absurdalne i winę za takie postępowanie ponosi niska kompetencja kulturowa odbiorców, wiążąca się ze słabą edukacją artystyczną tychże. Za "przetworzenie" możemy w tym przypadku uznać wyabstrahowanie wizerunków aktorów kreujących role nazistów we współczesnym kinie z ich pierwotnego, filmowego kontekstu; umieszczenie ich we wspólnej przestrzeni wystawienniczej, a tym samym wydobycie/ujawnienie nowych, w dawnym kontekście niewidocznych, lub niezauważanych, znaczeń. Piotr Uklański może się w tej metodzie powołać na długą tradycję, której jednym z ciekawszych punktów były niewątpliwie serie fotograficzne tworzone przez Cindy Sherman, a konsekwencją ukucie terminy appropriate art i gwałtowny w ostatnich latach rozwój opisywanego przez ten termin zjawiska. Czytając wywiad ze Zdrojewskim aż chciałoby się pomyśleć: Szkoda, że wówczas, gdy Daniel Olbrychski ciął szabelką warte kilka tysięcy i to bynajmniej nie złotych, prace Uklańskiego, nie Pan, Panie Ministrze Zdrojewski sprawował ten zaszczytny urząd, lecz nieokrzesany i z pewnością niewyedukowany artystycznie (lub wyedukowany niewłaściwie) Kazimierz Michał Ujazdowski, który - o zgrozo! - był ministrem trzykrotnie! Ileż straciła na tym wyborze kultura polska. Gdyby tak to Pan, Panie Ministrze Zdrojewski trzykrotnie zasiadał w Pałacu Potockich polscy artyści mieliby jak w raju, a kultura polska rozwinęłaby wreszcie prawdziwe skrzydła, zamiast pokazywać w Berlinie tylko drżące ciała.
Już widzę te wspaniałe produkcje filmowe pełne bluzgów i idiotyzmów, a nie przepraszam, oczywiście postmodernizmu i dekonstrukcji! Majaczą przede mną widma nienamalowanych obrazów prezentujących wszystko, co tylko wizualnie da się zawłaszczyć na ulicy. W końcu to już Baudelaire powiedział, ze sztuka przechadza się ulicami, a klasyka wszak należy się słuchać. Szkoda tylko, że idąc krokiem chwiejnym, zamroczona zapewne blaskiem płynącym z, wreszcie odpowiednio oświeconego, Ministerstwa tak często wpada do rynsztoka i bynajmniej nie wygląda w nim choć w połowie tak majestatycznie, jak słynna monstrancja w Złotym wieku. Jak tak dalej pójdzie to może pogodzę się także z wygłoszoną wczoraj na czerwonym dywanie opinią Gwyneth Paltrow, jakoby Jay-Z był muzycznym wirtuozem. Nawiasem mówiąc pochwyciłam tę opinię prawym uchem, podczas gdy do lewego sączyła mi się muzyka z Czarodziejskiego fletu, ani chybi skomponowana przez zwykłego muzyka, a nie wirtuoza, bo gdzież mu tam do męża Beyonce!
Dumą mnie napawa myśl, że oto po trwającej ponad dziesięć lat zimnej wojnie sztuki ze społeczeństwem tak wdzięcznie w 2001 roku skompilowanej przez Zbigniewa Liberę na łamach "Magazynu Sztuki", z dnia na dzień nastąpiło podpisanie pokoju. Przypomina mi to nieco gwałtowność zażegnywania konfliktów w filmie Inwazja z Nicole Kidman [2007] na podstawie powieści Jacka Finney'a. Oto pewnego dnia, gdy ludzie stają się tak nieczuli, że ani w głowie im konflikty, słyszymy relacje nadawane przez telewizję mówiące o zakończeniu wojny w Iraku, konfliktu palestyńsko-izraelskiego, czy ostatecznym rozwiązaniu problemów na granicy indyjsko-pakistańskiej. Raj na Ziemi, tylko ta Ziemia jakaś dziwna. Teraz czeka nas raj w sztuce, a to, że niektórzy uznają, że z ulicznych graffiti można wyczytać coś więcej, niż wyrażone w mało wybrednej formie niezadowolenie z powodu przedłużającej się zimy, cóż najwyraźniej nie kształciliśmy się w dziedzinie sztuki dostatecznie głęboko. Minister zresztą ma świadomość, że braki w edukacji dotyczą także, a może przede wszystkim tych, którzy edukować powinni z racji wykonywanego zawodu. W dalszej części wywiadu zwraca na to uwagę, mówiąc:
Uważam, że taka twórczość może działać przeciwko wulgaryzmom, a nie na ich rzecz. Byleby ci, którzy zajmują się działalnością recenzencką, byli na tyle wykształceni, by to zrozumieć.
Panu Ministrowi, stosując przyjęte przez niego kryteria, zapewne na odpowiedniej edukacji nie zbywa. Nie zauważa tylko jednego, że rygor cenzury może mieć na sztukę wpływ równie negatywny, jak rygor "wszystkowolności", której celem nie jest bynajmniej troska o swobody twórcze, ale podejmowanie za wszelką cenę próby ratowania podupadającego wizerunku Platformy Obywatelskiej, która zgubiła już wizerunek obrońcy biznesmenów, świeckiego gracza na zadżumionej katolicko arenie, tudzież liberała, którym jeszcze parę lat temu straszono najmłodsze pokolenie. Swoją drogą baby-jagi były jednak trwalsze jako straszak i nie zmieniały się po trzech latach w pluszowe misie.
Panie Ministrze, wobec ogromu swobód twórczych, jakie daje Pan społeczeństwu, ośmielam się powiedzieć (w końcu blog jest także formą twórczości), że:
Uważam, że billboard Moniki Drożyńskiej nie ma żadnego znaczenia, w żaden sposób nie przyczyni się ani do propagowania, ani do zapobiegania wulgaryzmom w przestrzeni miejskiej. Uważam, że za dużo w jej pracach myślenia Małgosią Markiewicz i Julitą Wójcik! I choć w czasach sztuki zawłaszczenia trudno robić zarzut z powtórzenia, to jednak powtórzenie to musi mieć jakąś wartość. Oglądając prace Moniki więcej widzę w fotografiach dokumentujących napisy na murach, niż w jej haftach. Artystka posiadła niezwykłą umiejętność niszczenia tego, co w miejskim haśle krzyczącym z muru najbardziej interesujące - a mianowicie autentyczności, napięcia i emocji, które towarzyszyły ich twórcom. Zamiast tego otrzymujemy zgrabne makatki, które pasują do kuchni, tracąc jakąkolwiek moc oddziaływania. Dlatego właśnie uważam, że projekt nie ma ani negatywnej, ani pozytywnej mocy sprawczej. I nie chodzi tu o haft. W końcu Basia Bańda też haftuje, ale u niej zderzenie miękkości, różu, radości z wulgaryzmami i brutalnością wizualną daje interesujący emocjonalnie i estetycznie efekt. A tu? Ani to perfekcyjny haft, ani dobry przekaz.
Wiec po co to powstało?
Może po to, żeby Pan Minister mógł podzielić się z nieoświeconą gawiedzią swoimi złotymi myślami na temat wolności w sztuce?
I za to chwała niech będzie Monice Drożyńskiej, bo bez jej projektu, może jeszcze długo czekalibyśmy na tak kompetentną i wartościową wypowiedź na najwyższych szczeblach kulturalnej władzy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz