Jak to zwykle bywa z planami są, a potem i tak wypada zrobić coś innego. Pierwszy wpis po długiej przerwie jaką sama sobie zgotowałam znaczną ilością starych-nowych obowiązków miał być najpierw o książce Joanny Bator, potem o sztuce najnowszej, potem jeszcze o pewnym filmie, wreszcie o ważnych dla mnie utworach, książkach itp. W trakcie kolejnych wolt pęczniała zakładka postów nieopublikowanych, rozrastał się arsenał pomysłów notowanych w moim Blackberry między jedną przesiadką a drugą, a postów opublikowanych jak nie przybywało, tak nie przybywało. Ale dzisiejsza poranna prasówka zrobiona pod strzechą International Center of Graphic Arts w Lublanie, gdzie właśnie rozpoczynam tygodniowy pobyt twórczy - co niewątpliwie zobowiązuje - zadziałała na mnie jak... płachta na byka.
W zasadzie oddziaływanie takie miał jeden tekst, opublikowany 3 lutego 2014 przez Michała Kubienieca na portalu Magazynu SZUM. Tekst ów [http://magazynszum.pl/krytyka/dzieje-sie-na-slasku] dotyczący kondycji sztuki współczesnej na Śląsku, prawdziwy do bólu spowodował, że jako rodowita Katowiczanka nie mogłam przejść nad nim do porządku dziennego. Z jednej strony trudno się z Kubieniecem nie zgodzić, gdy pisze, cytuję, że: Nominacja Dominika Abłamowicza na dyrektora Muzeum Śląskiego przechodzi
bez większego echa. Nie ma dyskusji, krytycznych wypowiedzi i pytań,
chęci rozmowy o przyszłym programie. Sytuacja nie do pomyślenia w innym
polskim mieście. Nowy, piękny gmach z ogromną przestrzenią
wystawienniczą i całkowity brak zainteresowania środowiska. Czy ktoś
z pokolenia 30–40 latków stanął do udziału w konkursie, podjął próbę
zmiany, zaproponował inną narrację? Oczywiście, że nie! W takiej
sytuacji nie narzekajmy więc, że będziemy mieli kolejną martwą
instytucję, która jednak miała duże szanse na stanie się wizytówką
regionu. W cytowanym fragmencie uderzyło mnie zwłaszcza jedno zdanie. To dotyczące braku inicjatywy ze strony 30-40 latków. Rzeczywiście, coś jest nie tak. Kiedy inne miasta: Kraków, Poznań, Toruń, ogłaszały konkursy na dyrektorów dużych instytucji kultury chętnych nie brakowało. I to właśnie tych wywodzących się z pokolenia, o którym wspomina i którego bierność słusznie piętnuje Kubieniec. Dlaczego więc w Katowicach taka walka nie miała miejsca, a że nie miała świadczy fakt, że poza byłym dyrektorem, do konkursu stanął przedsiębiorca, samorządowiec i poeta! Pamiętam jeszcze dobrze konkursy na stanowisko dyrektora Bunkra Sztuki - instytucji, która moim skromnym zdaniem dryfuje w kierunku kolejnej rafy, która tym razem może się okazać nie atolem, lecz górą lodową na miarę Titanica - i ten z połowy pierwszej dekady XXI wieku i następne. Pamiętam emocje środowiska, ale pamiętam także, że w konkursie udział brali przede wszystkim ludzie związani ze sztuką: historycy sztuki współczesnej, kuratorzy, galernicy, krytycy sztuki, a nie samorządowcy czy przesiębiorcy! Pod tym względem ma więc Kubieniec rację, coś się dzieje niedobrego na Śląsku i to nie od wczoraj.
Nie chcę w tym miejscu rozpisywać się na temat mojej opinii o powodach zwolnienia dyrektora Jodlińskiego, gdyż nadal trudno mi zrozumieć argumenty wysuwane przez jego przeciwników, a przede wszystkim przez przeciwników scenariusza wystawy, który stał się gwoździem do trumny znakomitego moim zdaniem dyrektora, bo nadal nie pojmuję jak można mu było zarzucać, cytuję ponownie: eksponowanie niemieckich i regionalnych wątków w historii Śląska, kosztem polskich tradycji. Czytając te słowa miałam wrażenie, że nie tylko PRL jeszcze trwa, lecz że właśnie się zaczyna. Oto znowu nastały lata 50., Katowice stały się Stalinogrodem i wszyscy dookoła udowadniają Ślązakom, że Niemców nigdy tu nie było, że Śląsk zawsze był polski, że śląskość to jakaś mżonka, bo liczy się polska tradycja. Jak się skończyła miłość Ślązaków do polskich tradycji, najlepiej pokazał Kazimierz Kutz w "Perle w Koronie" i nie ma sensu do tego wracać. Nie było Niemców na Śląsku - teza to interesująca i zgrabnie wpisująca się w historyczną metodę pisania "historii niebyłych" uprawomocnioną przez francuskiego historyka
Alexandra Demandta, na szczęście nie w celu - jak to ma miejsce w tym przypadku - wypaczania historii, lecz głębszego zrozumienia rządzących nią mechanizmów. Skoro Niemców nie było to kto wybudował Giszowiec i Nikiszowiec, który polskie władze tak pięknie żelbetem rosnącym na dwadzieścia pięter zniszczyły? Skoro nie ma śląskości to dlaczego poprawnego zachowania dzieci na drodze uczy się w ramach akcji "Sznupek". Konia z rzędem temu, kto nie będąc ze Śląska wie co to jest sznupek, hajzok, gulik i tym podobne i dlaczego wszyscy palacze namiętnie poszukują
aszynbechera. Nie było Ślązaków i Niemców, to czemu jeden z ważniejszych projektów wymiany artystycznej pomiędzy regionem a Niemcami nazywa się Klopsztanga [http://bbbjohannesdeimling.de/index.php?/curatorial/klopsztanga/]. Niemcy rozumieją co to znaczy, Ślązacy rozumieją doskonale, a reszta Polski jakoś nie bardzo, ciekawe czemu? No ale dość o sprawach pobocznych, wróćmy do głównego tematu.
Dlaczego w Katowicach sztuka współczesna nie wypala? trudno powiedzieć, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że miasto ma naprawdę znakomite możliwości. Marzą mi się takie przestrzenie w Krakowie jak galerie Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek (stanowisko dyrektora też poszło w nieśląskie ręce), Ronda Sztuki czy nowo powstającego Muzeum, nie miałabym wtedy problemu z wymyśleniem, gdzie i jak przygotować następną edycję MTG. Miejce jest - i to niejedno - a potencjału jakoś nie widać. Może dlatego, że tak wielu nas ze Śląska wyjechało. Najwięcej najpierw do Krakowa, chapeau bas! przed Stachem Rukszą, że nigdy go Kraków nie uwiódł do końca i za jego pracę u podstaw w bytomskiej Kronice, potem do Poznania i Warszawy. To tam, w innych miastach, pędzimy żywot na ogół wcale nie lekki, ale w sztukę zaangażowany. Po drugie, nie ma w Katowicach silnego środowiska historyków sztuki współczesnej, ci, którzy są w instytucjach, jak wspomniany Stach Ruksza, czy wymieniana przez Kubienieca Marta Lisok, kształcili się jeszcze w Krakowie, bo wówczas kierunku takowego na UŚ nie było. Teraz jest i efektów jakoś nie widać. Tyle lat walki o Instytut nie zakończyło się zwycięstwem po jego uruchomieniu. No ale jak mogłoby być inaczej, skoro sama zrezygnowałam ze stawania do konkursu na adiunkta, bo warunkami sine qua non była znajomość języka niemieckiego i zainteresowanie sztuką śląską. Zwłaszcza to drugie wymaganie było jakby rodem z XIX wieku. Chcąc mieć specjalistów wyłącznie od sztuki śląskiej sami skazujemy się na prowincjonalizm, nie dziwmy się zatem, że nikt nas potem nie rozumie. Bo czym innym jest przyznać, że Śląsk ma swoją specyfikę, a czym innym zamknąć się w jej ramach. Sami piszemy historię podziału na centrum i peryferia, zamiast pisać ją metaforą ramy i kon-tekstu. Sami doprowadzamy do tego, że położone na wschodzie Polski miasto, które było centrum tylko w Polsce Jagiellonów - choć i wówczas nie do końca - jest w naszych oczach alfą i omegą. Postawa to bardzo kolonialna, pytanie tylko dlaczego chcemy się dać skolonizować.
Wiem, usłyszę zaraz głosy, że to Warszawa jest dysponentem środków. Jest to oczywista nieprawda, środki są w Unii, środki są w Funduszu Wyszehradzkim, w Fundacji Polsko-Niemieckiej i w wielu innych miejscach. Środki są w Tauronie i IBM, bo te firmy wybrały Katowice na swoje siedziby i bardziej je intersuje wspieranie tego, co blisko, niż tego, co daleko. Innymi słowy Śląsk ma olbrzymi potencjał, realny nie papierowy, a narzekanie do niczego nie prowadzi. Inna sprawa, że brakuje na Śląsku integracji środowiska, co widać nawet w cytowanym artykule, którego autor zaczyna od stwierdzenia: Na początku roku odbyły się na Śląsku dwie debaty, których celem było
podsumowanie i opisanie tego, co dzieje się obecnie w sztuce
współczesnej w regionie. Pierwsza zorganizowana została przez CSW
Kronika, a druga przez nową katowicką galerię Dwie Lewe Ręce. Na
pierwszą niestety nie dotarłem, natomiast drugą przygotowałem wspólnie
z jej właścicielem, Maćkiem Skoblem. Bardzo niedobrze, że nie dotarł Pan na tę pierwszą debatę i że dotarł Pan tylko na tę, którą sam organizował. Może lepiej byłoby zrobić jedną wspólną debatę i spotkać się razem. Jak mawiają rewolucjoniści "policzyć się", zbadać swoją siłę, zawiązać sojusze, a nie spotkać się osobno po to, by pogadać, a zwłaszcza ponarzekać. Z gadania nic nie będzie! Gadanie jest bardzo nieśląskie! Śląskie są czyny! Od kilkunastu lat głoszę w Krakowie to, uchodzące w tym mieście za heretyckie, przekonanie o wyższości czynów nad gadaniem. Od kilkunastu lat podkreślam, że działanie jest tym, czego nauczył mnie Śląsk, jest moim "małoojczyźnianym" dziedzictwem.
I nagle okazuje się, że na Śląsku już też tylko potrafią gadać... i to w dodatku na odległość... Niedobrze, bardzo niedobrze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz