Każde kolejne wakacje przekonują mnie do tego, że oczywiście zagraniczne wyjazdy nie są pozbawione atrakcyjności, że w Szwecji, Turcji i Chorwacji, nie wspominając o Egipcie, jest lepiej, więcej i ciekawiej, jednak zawsze warto poświęcić kilka chwil na to, żeby zobaczyć to, co oferuje nam Polska. Wakacje pod znakiem "A to Polska właśnie!" mają wiele zalet, zwłaszcza w sytuacji, w której LOT idzie po rozum do głowy i oferuje interesującą alternatywę dla PKP w postaci całkiem przyzwoitych cenowo połączeń z Gdańskiem. Dzięki temu po bordingu w Krakowie o godzinie 8.20 o 9.40 znaleźliśmy się przed budynkiem lotniska w Gdańsku, w międzyczasie obdarzeni kanapką, kawą i małym co nieco. A w czterdzieści minut później mogliśmy się oddać urokom błądzenia pomiędzy kaszubskimi chatami w najstarszym polskim skansenie, założonym przez małżeństwo Teodorę i Izydora Gulgowskich w roku 1906 we Wdzydzach Kiszewskich.
Jako osoba, która niejeden skansen już widziała, co więcej nieopodal całkiem sporego znajdującego się w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie wychowywała się przez dziewiętnaście lat, podchodziłam do tej wyprawy z, nieuzasadnioną jak się okazało, rezerwą.
Wiele skansenów to dość przypadkowa zbieranina mebli, sprzętów, narzędzi i obrazków malowanych na szkle oddzielonych grubymi sznurami od zwiedzających. We Wdzydzach też są sznurki, co zrozumiałe biorąc pod uwagę bogactwa, które się za nimi znajdują, jednak chodząc po młynach, wiejskim kościele, chacie z Zazdrości, czy zespole dworkowym z Ramiejów i zagrodzie szlacheckiej z Luzina przenosimy się w zupełnie inny świat. Trochę jak w piosence Urszuli Sipińskiej o świecie w zupełnie starym stylu, tyle że zamiast Dynasów, iluzjonu i klawikordu, otaczają nas saloniki, łaźnie dworkowe, tartak z oryginalną lokomobilą i najprawdziwsza szkoła wiejska!
Małżeństwo Gulgowskich było niezwykłe. Ona - graficzka, malarka, absolwentka Szkoły Lettego w Berlinie, czternaście lat starsza od swojego męża, którego o dwadzieścia sześć lat przeżyła. On - nauczyciel, absolwent seminarium nauczycielskiego w Tucholi, oczarowany nią bez pamięci, zmarły przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu jeden lat na białaczkę. Dzieci nie mieli, ale ich największym dzieckiem i dziedzictwem zarazem jest właśnie wdzydzki skansen. Żyli w nim, uczyli, on okolicznych chłopów wyplatania wiklinowych koszy, ona miejscowe kobiety haftu i garncarstwa. Ich najważniejszą misją stała się ochrona kultury kaszubskiej. W ostatnich latach życia Toedora niedojadała, ale nadal walczyła o pozyskiwanie nowych eksponatów, choć opiekunem skansenu stało się państwo.
Choć Teodory i Izydora nie ma już w skansenie, a raczej obecni są symbolicznie, dzięki usytuowanemu na wzgórzu w obrębie skansenu skromnemu grobowi, to ich duch, a przede wszystkim ich pasja, wypełniają każdy centymetr chłopskich, gburskich i pańskich zagród. W skansenie pachnie ciastami, w spiżarniach półki uginają się od nagromadzonych zapasów, w szkole pani nauczycielka zachęca do podjęcia wyzwania w trudnej sztuce kaligrafii, a wszyscy pracownicy są uśmiechnięci, chętni do pomocy i niezwykle kompetentni. Przymykają także oko, gdy ktoś ignoruje sznurki i chce sobie zrobić zdjęcie za zastawionym stołem, albo dotknąć oryginalnych lalek z końca XVIII i początków XIX wieku.
Jednym słowem także dzisiejsi opiekunowie skansenu, choć noszą sztywne miano pracowników, to pasjonaci, którzy dali się zaczarować urokowi tego miejsca. Miejsca, do którego na pewno będę chciała wrócić, bo czułam się tam wspaniale i nic, nawet drobny deszczyk, który od czasu do czasu próbował nam zepsuć zabawę, nie był mi w stanie tego nastroju popsuć.
Jako osoba, która niejeden skansen już widziała, co więcej nieopodal całkiem sporego znajdującego się w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie wychowywała się przez dziewiętnaście lat, podchodziłam do tej wyprawy z, nieuzasadnioną jak się okazało, rezerwą.
Sypialnia w dworze szlacheckim z Luzina:
budynek z 3 ćw. XVII wieku, wyposażenie i aranżacja wnętrza - przełom XIX i XX wieku.
budynek z 3 ćw. XVII wieku, wyposażenie i aranżacja wnętrza - przełom XIX i XX wieku.
Wiele skansenów to dość przypadkowa zbieranina mebli, sprzętów, narzędzi i obrazków malowanych na szkle oddzielonych grubymi sznurami od zwiedzających. We Wdzydzach też są sznurki, co zrozumiałe biorąc pod uwagę bogactwa, które się za nimi znajdują, jednak chodząc po młynach, wiejskim kościele, chacie z Zazdrości, czy zespole dworkowym z Ramiejów i zagrodzie szlacheckiej z Luzina przenosimy się w zupełnie inny świat. Trochę jak w piosence Urszuli Sipińskiej o świecie w zupełnie starym stylu, tyle że zamiast Dynasów, iluzjonu i klawikordu, otaczają nas saloniki, łaźnie dworkowe, tartak z oryginalną lokomobilą i najprawdziwsza szkoła wiejska!
Sala lekcyjna w szkole wiejskiej z Więckowych:
budynek z lat 50-tych XIX wieku, wnętrze zaaranżowane w duchu międzywojnia.
budynek z lat 50-tych XIX wieku, wnętrze zaaranżowane w duchu międzywojnia.
Małżeństwo Gulgowskich było niezwykłe. Ona - graficzka, malarka, absolwentka Szkoły Lettego w Berlinie, czternaście lat starsza od swojego męża, którego o dwadzieścia sześć lat przeżyła. On - nauczyciel, absolwent seminarium nauczycielskiego w Tucholi, oczarowany nią bez pamięci, zmarły przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu jeden lat na białaczkę. Dzieci nie mieli, ale ich największym dzieckiem i dziedzictwem zarazem jest właśnie wdzydzki skansen. Żyli w nim, uczyli, on okolicznych chłopów wyplatania wiklinowych koszy, ona miejscowe kobiety haftu i garncarstwa. Ich najważniejszą misją stała się ochrona kultury kaszubskiej. W ostatnich latach życia Toedora niedojadała, ale nadal walczyła o pozyskiwanie nowych eksponatów, choć opiekunem skansenu stało się państwo.
Choć Teodory i Izydora nie ma już w skansenie, a raczej obecni są symbolicznie, dzięki usytuowanemu na wzgórzu w obrębie skansenu skromnemu grobowi, to ich duch, a przede wszystkim ich pasja, wypełniają każdy centymetr chłopskich, gburskich i pańskich zagród. W skansenie pachnie ciastami, w spiżarniach półki uginają się od nagromadzonych zapasów, w szkole pani nauczycielka zachęca do podjęcia wyzwania w trudnej sztuce kaligrafii, a wszyscy pracownicy są uśmiechnięci, chętni do pomocy i niezwykle kompetentni. Przymykają także oko, gdy ktoś ignoruje sznurki i chce sobie zrobić zdjęcie za zastawionym stołem, albo dotknąć oryginalnych lalek z końca XVIII i początków XIX wieku.
Jednym słowem także dzisiejsi opiekunowie skansenu, choć noszą sztywne miano pracowników, to pasjonaci, którzy dali się zaczarować urokowi tego miejsca. Miejsca, do którego na pewno będę chciała wrócić, bo czułam się tam wspaniale i nic, nawet drobny deszczyk, który od czasu do czasu próbował nam zepsuć zabawę, nie był mi w stanie tego nastroju popsuć.
oj zgadzam się, wdzydzki skansen jest bardzo przyjemny; time machine :)
OdpowiedzUsuń