Wakacyjny odpoczynek sprzyja lekturze pozycji, na które w naukowym ferworze roku akademickiego trudno sobie pozowolić. Ostatnio udało mi się zakończyć lekturę powieści, która z pewnością nie należy do kanonu literatury światowej, jest jednak znakomitym sposobem na oderwanie się od codzienności. Mam na myśli książkę autorstwa Catherine Sanderson Mała Angielka. W Paryżu. Zakochana. I w tarapatach. Rzecz nie jest bynajmniej nowa, gdyż od czasu publikacji swojej pierwszej powieści, w dużej mierze autobiograficznej, Sanderson wydała już następną pt. French Kissing i z sekretarki stała się pisarką. Pewnie nie poświęciłabym tej książce uwagi na moim blogu, gdyby nie refleksje, do których skłoniła mnie jej lektura. Zacznijmy od początku.
Nie byłoby la petite anglaise gdyby nie blog, który autorka zaczęła prowadzić w lipcu 2004 roku i który dość gwałtownie zakończyła, a raczej zawiesiła, w styczniu 2011 roku. Catherine jest Brytyjką od lat mieszkającą w Paryżu, gdy zaczynała pisać bloga, była "paryżanką" od jedenastu lat, miała narzeczonego, który raczej nie zamierzał jej poślubić, a którego ochrzciła mianem Żabojada a z nim dwuletnią córeczkę na blogu figurującą jako Kijanka. Wkrótce rozstaje się z narzeczonym i rzuca w wir romansu z Kochankiem (internetowym Jimem z Rennes albo jak kto woli Jamesem w realu). Z romansu, jak to z romansu, wyszły nici, a po rozstaniu autorka wpadła w klasyczny syndrom matki-singielki, zwieńczony przelotnym romansem z aktorem, wierząc, że będzie tą jedną jedyną, która, zgadzając się na przelotność znajomości, doprowadzi do trwałego związku z wielkim happy endem. Kolejna książka oparta została na nieco tylko zmienionej narracji, w ramach której bohaterka będąca matką małej dziewczynki przyjeżdża do Paryża po tym, jak odkrywa romans swojego męża, starając się ułożyć sobie życie na nowo. Refleksje, które pojawiły się na marginesie lektury są dwojakiego rodzaju.
Pierwsze dotyczą bloga i blogowania. Autorka przez wiele lat była od blogowania uzależniona, dopiero w ostatnich jak dotąd styczniowych wpisach z roku 2011 oświadczyła, że nie czuje już potrzeby życia z blogiem i przelewania na klawiaturę wszystkich myśli i emocji. To właśnie te myśli i emocje wywołały u mnie szereg refleksji.
Sama założyłam bloga ponad rok temu, jednak ilość wpisów, jakie na nim zamieściłam, odpowiada mniej więcej liczbie postów, jakie Catherine opublikowała w przeciągu pierwszych dwóch miesięcy blogowania. Dysproporcja jest znacząca. Mała Angielka potraktowała blog jako miejsce uzewnętrzniania tego, co czaiło się w najgłębszych pokładach jej osobowości, emocji i umysłu. Mam świadomość, że to nie jedyny tego typu blog, co więcej większość z tych istniejących do dziś i cieszących się olbrzymią popularnością, opisują życie codzienne ich autorów, często z najbardziej intymnymi szczegółami. Ilość komentarzy dochodząca do 100-150 pod jednym postem to oszałamiająca liczba, myślę, że niemożliwa do osiągnięcia na żadnym innym typie bloga, chyba że sięgnie się po temat kontrowersyjny i wzbudzający ogólne zainteresowanie - jak ostatnia dyskusja o twórczości Mirosława Bałaki na blogu Galerii Browarna. Może nie wiem na czym polega dobre blogowanie, sądząc po znikomej ilości komentarzy na moim blogu nawet na pewno nie wiem, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić zwierzanie się przed anonimowymi czytelnikami, skoro rzadko robię to wobec przyjaciół. Ponadto prowadzenie bloga opisującego intymne szczegóły z życia w związku jest dla mnie możliwe tylko wówczas, gdy bloguje para, choć teksty może pisać jedna z osób, ale za wiedzą i zgodą drugiej strony. Bohaterka książki, ale i sama autorka, często najpierw na blogu obwieszczała światu o przełomowych punktach w jej życiu intymnym, co zresztą kilkakrotnie zarzucała jej "realowa" przyjaciółka Amy. Traktowała bloga jak rodzaj terapii. Czy ekshibicjonizm to jedyna szansa na rzesze oddanych czytelników i tysiące komentarzy? Czy też może jest jakiś szczególny sposób pisania bloga, który zachęca do takiej aktywności bardziej niż inne? Czy istnieje receptura na dobrego bloga, tak jak istnieją przepisy na dobry film, czy powieść? Co powoduje, że inni chcą czytać, to co napisał jakiś bloger, osoba nierzadko anonimowa? Czy ważna jest częstotliwość lub ilość wpisów, czy może sama treść? Czy lepsze są wpisy krótkie, czy wysmakowane eseje? Te i inne pytania nieustannie plączą mi sie po głowie, zapewne szybko nie znajdę na nie odpowiedzi, ale przecież zawsze warto pytać...
Nie byłoby la petite anglaise gdyby nie blog, który autorka zaczęła prowadzić w lipcu 2004 roku i który dość gwałtownie zakończyła, a raczej zawiesiła, w styczniu 2011 roku. Catherine jest Brytyjką od lat mieszkającą w Paryżu, gdy zaczynała pisać bloga, była "paryżanką" od jedenastu lat, miała narzeczonego, który raczej nie zamierzał jej poślubić, a którego ochrzciła mianem Żabojada a z nim dwuletnią córeczkę na blogu figurującą jako Kijanka. Wkrótce rozstaje się z narzeczonym i rzuca w wir romansu z Kochankiem (internetowym Jimem z Rennes albo jak kto woli Jamesem w realu). Z romansu, jak to z romansu, wyszły nici, a po rozstaniu autorka wpadła w klasyczny syndrom matki-singielki, zwieńczony przelotnym romansem z aktorem, wierząc, że będzie tą jedną jedyną, która, zgadzając się na przelotność znajomości, doprowadzi do trwałego związku z wielkim happy endem. Kolejna książka oparta została na nieco tylko zmienionej narracji, w ramach której bohaterka będąca matką małej dziewczynki przyjeżdża do Paryża po tym, jak odkrywa romans swojego męża, starając się ułożyć sobie życie na nowo. Refleksje, które pojawiły się na marginesie lektury są dwojakiego rodzaju.
Pierwsze dotyczą bloga i blogowania. Autorka przez wiele lat była od blogowania uzależniona, dopiero w ostatnich jak dotąd styczniowych wpisach z roku 2011 oświadczyła, że nie czuje już potrzeby życia z blogiem i przelewania na klawiaturę wszystkich myśli i emocji. To właśnie te myśli i emocje wywołały u mnie szereg refleksji.
Sama założyłam bloga ponad rok temu, jednak ilość wpisów, jakie na nim zamieściłam, odpowiada mniej więcej liczbie postów, jakie Catherine opublikowała w przeciągu pierwszych dwóch miesięcy blogowania. Dysproporcja jest znacząca. Mała Angielka potraktowała blog jako miejsce uzewnętrzniania tego, co czaiło się w najgłębszych pokładach jej osobowości, emocji i umysłu. Mam świadomość, że to nie jedyny tego typu blog, co więcej większość z tych istniejących do dziś i cieszących się olbrzymią popularnością, opisują życie codzienne ich autorów, często z najbardziej intymnymi szczegółami. Ilość komentarzy dochodząca do 100-150 pod jednym postem to oszałamiająca liczba, myślę, że niemożliwa do osiągnięcia na żadnym innym typie bloga, chyba że sięgnie się po temat kontrowersyjny i wzbudzający ogólne zainteresowanie - jak ostatnia dyskusja o twórczości Mirosława Bałaki na blogu Galerii Browarna. Może nie wiem na czym polega dobre blogowanie, sądząc po znikomej ilości komentarzy na moim blogu nawet na pewno nie wiem, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić zwierzanie się przed anonimowymi czytelnikami, skoro rzadko robię to wobec przyjaciół. Ponadto prowadzenie bloga opisującego intymne szczegóły z życia w związku jest dla mnie możliwe tylko wówczas, gdy bloguje para, choć teksty może pisać jedna z osób, ale za wiedzą i zgodą drugiej strony. Bohaterka książki, ale i sama autorka, często najpierw na blogu obwieszczała światu o przełomowych punktach w jej życiu intymnym, co zresztą kilkakrotnie zarzucała jej "realowa" przyjaciółka Amy. Traktowała bloga jak rodzaj terapii. Czy ekshibicjonizm to jedyna szansa na rzesze oddanych czytelników i tysiące komentarzy? Czy też może jest jakiś szczególny sposób pisania bloga, który zachęca do takiej aktywności bardziej niż inne? Czy istnieje receptura na dobrego bloga, tak jak istnieją przepisy na dobry film, czy powieść? Co powoduje, że inni chcą czytać, to co napisał jakiś bloger, osoba nierzadko anonimowa? Czy ważna jest częstotliwość lub ilość wpisów, czy może sama treść? Czy lepsze są wpisy krótkie, czy wysmakowane eseje? Te i inne pytania nieustannie plączą mi sie po głowie, zapewne szybko nie znajdę na nie odpowiedzi, ale przecież zawsze warto pytać...
:) myślę, że to tak jak w filmie: najlepiej sprzedają się sex, przemoc i narkotyki:)
OdpowiedzUsuńHmmm... muszę się nad tym zastanowić, u Sanderson z sexem było słabo, bo starała się raczej nie wchodzic w aż tak "głębokie" opisy ;-) przemocy w zasadzie nie było, chyba że psychiczna nad Panem Żabojadem, a narkotyki - nie raczej jakieś drinki i parę opisów kaca, ale też słabo... ale pomyślę, w zasadzie Ogródek chemiczny był najbliżej narkotyków, bo w końcu też powstał na bazie procesów chemicznych ;-)
OdpowiedzUsuń