Ten wpis miał mieć zupełnie inny temat, ale poranna lektura tekstów na "Obiegu" tudzież bloga Magdy Ujmy-Gawilk Krytyk na skraju załamania nerowego oraz krótkiej notki z "Gazety Krakowskiej" dotyczącej Piotra Cypryanskiego jako przewidywanego - i z dawna oczekiwanego - nowego dyrektora Bunkra Sztuki, nie mogłam się oprzeć napisaniu paru słów komentarza. Ustąpienie ze stanowiska dyrektora Muzeum Narodowego prof. Piotra Piotrowskiego i rekomendacja ministerialna na to stanowisko Agnieszki Morawińskiej - wciąż jeszcze aktualnej dyrektorki Narodowej Galerii Sztuki "Zachęta" oraz zapowiadane objęcie jej stanowiska przez dotychczasową wicedyrektor Hannę Wróblewską (bez konkursu dodajmy), zamieszanie wokół wyboru na stanowisko dyrektora CSW Zamek Ujazdowski Fabio Cavallucciego, mającego silne powiązania z Fundacją Galerii Foksal, której współzałożycielka Joanna Mytkowska jest obecnie dyrektorką Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie (i w nieustannie wirtualnej budowie po skandalu wokół konkursu architektonicznego na siedzibę Muzeum), skandal wokół konkursu na Polski Pawilon na Biennale Architektury w Wenecji, kłopoty z konkursem na dyrektora CSW w Toruniu a jednocześnie nieustanna, lecz cokolwiek papierowa (wirtualna) działaność OFSW, którego najnowszą inicjatywą ma być Kodeks Etyki Środowiska Sztuki Współczesnej, przyprawiają o zawrót głowy i napawają coraz większym zniechęceniem do zajmowania się sztuką współczesną w Polsce.
Jakiś czas temu - po zorganizowaniu wspólnie z Kamilem Kuskowskim 2. Międzynarodowego Biennale Sektor Sztuki w Katowicach (maj - lipiec 2009), które minęło bez echa, bo "Obieg" i inne pisma artystyczne, za wyjątkiem "Arteonu" nie miały kogo w celu napisania relacji wysłać do tak odległego o lata świetlne od Warszawy miejsca jak Katowice - postanowiłam zaprzestać działalności kuratorskiej na terenie kraju. Przygotowuję właśnie Międzynarodowe Biennale Grafiki Eksperymentalnej (wspólnie z Evą Möseneder) w Bukareszcie oraz wystawę polskich artystek pod hasłem WoMen's World, o którym jeszcze napiszę, tamże i czytając kolejne doniesienia o porażkach organizacyjno-regulaminowych w polskim środowisku artystycznym, oddycham z ulgą, że nie muszę brać w nich udziału. Transparentność działań jest w nim bowiem poddana nieustannej subwersji, prowadzącej do swoistej wersji obskurantyzmu. Jego dominującą cechą jest trzymanie się zasady, że lepiej jest przesuwać pewne osoby z jednego stanowiska na drugie (casus Marii Anny Potockiej w Krakowie, być może przyszły casus Agnieszki Morawińskiej), niż tworzyć sensowne procedury i mierzyć się z trudami wyłaniania (a tym samym prawdziwie merytorycznej oceny) kandydatów na rozmaite stanowiska w ramach konkursów o jawnych (od a do z) procedurach. Tłumaczenie, które pojawiło się zarówno w dyskusji "Zachęta" kontra reszta świata (w tym głównie środowisko architektoniczne i uczestnicy konkursu na Polski Pawilon) oraz tej toczacej się wokół ponownego rozpisania konkursu na stanowisko dyrektora Bunkra Sztuki, że nie można ujawniać przebiegu obrad ze względu na ich tajność i ochronę danych osobowych (czyich ja się pytam, skoro uczestnicy domagają się ich ujawnienia, a wydają się być najbardziej predestynowani do zarządzania własnymi danymi osobowymi), nie wydają mi się śmieszne (jak komentowali niektórzy), lecz raczej przerażające. Konkurs - zwłaszcza taki jak ten "wenecki" - jest rodzajem przetargu w ramach zamówienia publicznego, ogłasza go wszak Narodowa Galeria Sztuki i to ona jest instancją ferowanych w nim wyroków (choć powinny tam raczej zapadać merytorycznej decyzje). Interesujące jest jak szybko niewydolność struktur demokracji, przejawiająca się w kontrowersjach wokół przetargów państwowych, zainfekowała świat sztuki.
Powiedzmy sobie prawdę: jesteśmy prowincjonalnym środowiskiem artystycznym i sukces wystawy Mirosława Bałki w Hali Turbin, czy wygrana Polskiego Pawilonu podczas ostatniej edycji Biennale Architektury w Wenecji nic w tej kwestii nie zmienia. To indywidualne sukcesy poszczególnych artystów, którzy zapracowali na nie własnym wysiłkiem i konsekwencją twórczą, a nie oznaka wybitności sztuki z kraju nad Wisłą. W związku z tym, zamiast popadać w nieuzasadnione samozadowolenie, należałoby się wreszcie zabrać do roboty i zmusić samych siebie do etycznego postępowania, nie czekając na przyszły Kodeks. Przecież osoby przesuwane z różnych stanowisk na inne, zgadzają się na to, przecież "Zachęta" ramię w ramię z MSN czy ZUJEM narzeka na nietransparentność procedur. A jak przychodzi co do czego, to zamiatamy pod dywan, albo próbujemy idowodnić, że w tym konkretnym przypadku sprawa ma się inaczej, bo sytuacja wyjątkowa, bo to, bo owo. Nie! Sytuacja zawsze jest taka sama, neutralna, to my, poprzez nasze działania i decyzje, czynimy ją klarowną lub przeciwnie, zagmatwaną i niejasną. Pamiętam bardzo dobrze, co mówiły Morawińska i Wróblewska podczas Kongresu Kultury Polskiej. I co, Drogie Panie? Gdzie te szczytne hasła i ideały się podziały? Nie zawinili tu urzędnicy (ani państwowi, ani miejscy), na których tak lubią zrzucać winę osoby ze środowiska. Zawiniło samo środowisko i zawinia nieustannie, bo urzędnik to dla jego przedstawicieli głównie "idiota", którego można nakłonić do sprzyjania własnym celom. Właśnie własnym, a nie wspólnym, czyli sprawom poszczególnych kandydatów na, albo tych, co mają chrapkę, na różne stanowiska, bo - nie oszukujmy się - emerytura się zbliża, w niektórych przypadkach wielkimi krokami i trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu sobie jak najwyższej podstawy na poczet przyszłych świadczeń, a na myślenie o dobru sztuki w Polsce nie ma w tym myśleniu ani miejsca, ani czasu.
Magda Ujma w jednym z ostatnich wpisów komentuje wypowiedź Adama Mazura, według którego obciachem jest powoływanie się na pewnych autorów. Jak wynika z dalszych wywodów chodzi mu o de Mello, którego teksty Ujma przywołała w kontekście twórczości Leszka Golca i Tatiany Czekalskiej. Zgadzam się w pełni z Magdą, że zasadne i adekwatne jest sięganie do intelektualnego tła danego czasu, gdy omawia się twórczość danych autorów, a nie ahistoryczne sięganie po modnych w naszym momencie autorów (którym przecież nie odmawiam wartości). Co więcej jest to postawa jedynie słuszna, podobnie jak prowadzenie z artystami rozmów, nim się cokolwiek o nich napisze. Nie chodzi mi tu o krytykę, która byłaby relacjonowaniem poglądów artystów i niczym ponadto, ale o taką, która nie powstawałaby w oderwaniu od tego, co stanowi o sednie ich postawy twórczej, którą oczywiście obudowujemy następnie refleksją własną płynącą z obcowania z ich pracami. Jakiś czas temu - nie tak spektakularnie jak Kuba Banasiak, bo nie lubię tanich i głośnych gestów - zrezygnowałam z uprawiania krytyki sztuki, zwłaszcza na "Obiegu". Może jeszcze kiedyś do tej współpracy wrócę, nie mówię nie, ale stanie się to nie wcześniej, nim zniknie absurdalna maniera wprowadzona do polskiej krytyki sztuki przez nomen omen (?) "Krytykę polityczną". Instytucja ta - tak! uważam, że dziś jest to przede wszystkim instytucja, pomimo głośnych i banalnych wystąpień antyinstytucjonalnych jej członków - którą zajmę się pewnie kiedyś szerzej, lansuje mody na pewnych autorów. Zdaje się, że jest to przede wszystkim strategia marketingowa - bardzo udana zresztą! Skoro wszyscy, tak "Obiegowi", jak "Polityczni" krytycy nagle zaczęli powoływać się na Sławoja Żiżka, znaczy się należy po jego teksty - tłumaczone i wydawane głównie przez "Krytykę" - sięgnąć. Teraz mamy modę na Ranciera. By zacytować "klasyka" Jana Pietrzaka z przedstawienia Kabaretu pod Egidą z roku 1981: ciekawe ile sezonów będziemy tę modę nosić, naszą modę mini (tu w oryginale padało dopełnienie mini-demokrację, a w tym kontekście będzie to moda mini, mini-rancieryzna). Raczej krótko. A konkretnie do momentu, gdy przetłumaczony zostanie kolejny "guru", przed którym całe zastępy polskich młodych intelektualistów będą biły pokłony. Pamiętam moment, gdy ukazało się w Polsce tłumaczenie Spisku sztuki Baudrillarda. Dziełko to zostało na Zachodzie odebrane w sposób stosowny zarówno do jego objętości, jak i treści, zgodnie zresztą z założeniem samego autora, którego celem była przede wszystkim prowokacja środowiska intelektualnego, a nie tworzenie nowej teorii (oczywiście podanej do głębokiego i natychmiastowego wierzenia). Powrzało, powrzało, ale nikt eseju nie przyjął z powagą. U nas ciąglę pokutuje przekonanie, że o sprawach ducha/intelektu można tylko poważnie, tak na śmierć i życie. Może powinniśmy uważniej poczytać Marquarda, sami dla siebie a nie dla mody, zwłaszcza fragmenty dotyczące roli śmiechu (humoru, nie ironii) w rozważaniach intelektualnych? Może, ale pewnie nie poczytamy, bo przetłumaczono go dawno temu i moda już minęła. W związku z tą naszą powagą, rozstrząsano tekst symulakrysty na wszystkie możliwe sposoby, nicowano jak się dało, czyniono tytuł hasłami wystaw (np. jedna z odsłon projektu Sektor X zorganizowanego w dziesięciolecie Galerii Sektor w Katowicach, kurator: Stanisław Ruksza - oczywiście animator środowiska "Krytyki Politycznej" na Śląsku), poświęcano mu wystąpienia na konferencjach (np. referat dr Alicji Głutkowskiej-Polniak z UŚ podczas I Ogólnopolskiego Zjazdu Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego w Cieszynie w 2009 roku). Ciekawe jest to, że czyniąc to wszystko nie zauważano realnego spisku, który nie sztuka, nie artyści, ale ci, którzy twierdzą nieustannie, że są ofiarami niezrozumienia w Polsce prawideł sztuki współczesnej, tj. kuratorzy i "działacze", zawiązywali na naszych oczach, a często z naszym udziałem niestety. Spisek ten nie jest spektakularny, jest banalny, brak mu bowiem francuskiej finezji i elegancji. Polega na dobrym okopywaniu się na z góry upatrzonych pozycjach, przede wszystkim dyrektorskich (casus Krakowa i Warszawy). Najzabawniejsze jest nieustanne uprawianie przez Joannę Mytkowską (dyrektor MNS), Sebastiana Cichockiego (kurator MNS), Stanisława Rukszę (dyrektor CSW Kronika) i Adama Mazura (pracownik CSW Zamek Ujazdowski) krytyki instytucjonalnej. Żebyż to chociaż był przejaw ironii i dystansu do samych siebie, ale gdzie tam. Chodzi o to wyłącznie, że krytyka instytucji jest teraz "w modzie". Nosimy ją już kilka sezonów i nic nie wskazuje na to, aby miała szybko przeminąć. Krytykować teoretycznie krytykują, ale modele zdawna "do wyrzucenia" utrwalają, z mniejszym lub większym wdziękiem. Widzi mi się, że z największym wdziękiem robi to Sebastian. Więc sobie a muzom krytykują, a potem zakasują rękawy i siadają do kolejnej partii szachów, która polega głównie na bezmyślnym jeżdżeniu Gońcem tam i z powrotem. Pozory ruchu są, efektów brak....
Jakiś czas temu - po zorganizowaniu wspólnie z Kamilem Kuskowskim 2. Międzynarodowego Biennale Sektor Sztuki w Katowicach (maj - lipiec 2009), które minęło bez echa, bo "Obieg" i inne pisma artystyczne, za wyjątkiem "Arteonu" nie miały kogo w celu napisania relacji wysłać do tak odległego o lata świetlne od Warszawy miejsca jak Katowice - postanowiłam zaprzestać działalności kuratorskiej na terenie kraju. Przygotowuję właśnie Międzynarodowe Biennale Grafiki Eksperymentalnej (wspólnie z Evą Möseneder) w Bukareszcie oraz wystawę polskich artystek pod hasłem WoMen's World, o którym jeszcze napiszę, tamże i czytając kolejne doniesienia o porażkach organizacyjno-regulaminowych w polskim środowisku artystycznym, oddycham z ulgą, że nie muszę brać w nich udziału. Transparentność działań jest w nim bowiem poddana nieustannej subwersji, prowadzącej do swoistej wersji obskurantyzmu. Jego dominującą cechą jest trzymanie się zasady, że lepiej jest przesuwać pewne osoby z jednego stanowiska na drugie (casus Marii Anny Potockiej w Krakowie, być może przyszły casus Agnieszki Morawińskiej), niż tworzyć sensowne procedury i mierzyć się z trudami wyłaniania (a tym samym prawdziwie merytorycznej oceny) kandydatów na rozmaite stanowiska w ramach konkursów o jawnych (od a do z) procedurach. Tłumaczenie, które pojawiło się zarówno w dyskusji "Zachęta" kontra reszta świata (w tym głównie środowisko architektoniczne i uczestnicy konkursu na Polski Pawilon) oraz tej toczacej się wokół ponownego rozpisania konkursu na stanowisko dyrektora Bunkra Sztuki, że nie można ujawniać przebiegu obrad ze względu na ich tajność i ochronę danych osobowych (czyich ja się pytam, skoro uczestnicy domagają się ich ujawnienia, a wydają się być najbardziej predestynowani do zarządzania własnymi danymi osobowymi), nie wydają mi się śmieszne (jak komentowali niektórzy), lecz raczej przerażające. Konkurs - zwłaszcza taki jak ten "wenecki" - jest rodzajem przetargu w ramach zamówienia publicznego, ogłasza go wszak Narodowa Galeria Sztuki i to ona jest instancją ferowanych w nim wyroków (choć powinny tam raczej zapadać merytorycznej decyzje). Interesujące jest jak szybko niewydolność struktur demokracji, przejawiająca się w kontrowersjach wokół przetargów państwowych, zainfekowała świat sztuki.
Powiedzmy sobie prawdę: jesteśmy prowincjonalnym środowiskiem artystycznym i sukces wystawy Mirosława Bałki w Hali Turbin, czy wygrana Polskiego Pawilonu podczas ostatniej edycji Biennale Architektury w Wenecji nic w tej kwestii nie zmienia. To indywidualne sukcesy poszczególnych artystów, którzy zapracowali na nie własnym wysiłkiem i konsekwencją twórczą, a nie oznaka wybitności sztuki z kraju nad Wisłą. W związku z tym, zamiast popadać w nieuzasadnione samozadowolenie, należałoby się wreszcie zabrać do roboty i zmusić samych siebie do etycznego postępowania, nie czekając na przyszły Kodeks. Przecież osoby przesuwane z różnych stanowisk na inne, zgadzają się na to, przecież "Zachęta" ramię w ramię z MSN czy ZUJEM narzeka na nietransparentność procedur. A jak przychodzi co do czego, to zamiatamy pod dywan, albo próbujemy idowodnić, że w tym konkretnym przypadku sprawa ma się inaczej, bo sytuacja wyjątkowa, bo to, bo owo. Nie! Sytuacja zawsze jest taka sama, neutralna, to my, poprzez nasze działania i decyzje, czynimy ją klarowną lub przeciwnie, zagmatwaną i niejasną. Pamiętam bardzo dobrze, co mówiły Morawińska i Wróblewska podczas Kongresu Kultury Polskiej. I co, Drogie Panie? Gdzie te szczytne hasła i ideały się podziały? Nie zawinili tu urzędnicy (ani państwowi, ani miejscy), na których tak lubią zrzucać winę osoby ze środowiska. Zawiniło samo środowisko i zawinia nieustannie, bo urzędnik to dla jego przedstawicieli głównie "idiota", którego można nakłonić do sprzyjania własnym celom. Właśnie własnym, a nie wspólnym, czyli sprawom poszczególnych kandydatów na, albo tych, co mają chrapkę, na różne stanowiska, bo - nie oszukujmy się - emerytura się zbliża, w niektórych przypadkach wielkimi krokami i trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu sobie jak najwyższej podstawy na poczet przyszłych świadczeń, a na myślenie o dobru sztuki w Polsce nie ma w tym myśleniu ani miejsca, ani czasu.
Magda Ujma w jednym z ostatnich wpisów komentuje wypowiedź Adama Mazura, według którego obciachem jest powoływanie się na pewnych autorów. Jak wynika z dalszych wywodów chodzi mu o de Mello, którego teksty Ujma przywołała w kontekście twórczości Leszka Golca i Tatiany Czekalskiej. Zgadzam się w pełni z Magdą, że zasadne i adekwatne jest sięganie do intelektualnego tła danego czasu, gdy omawia się twórczość danych autorów, a nie ahistoryczne sięganie po modnych w naszym momencie autorów (którym przecież nie odmawiam wartości). Co więcej jest to postawa jedynie słuszna, podobnie jak prowadzenie z artystami rozmów, nim się cokolwiek o nich napisze. Nie chodzi mi tu o krytykę, która byłaby relacjonowaniem poglądów artystów i niczym ponadto, ale o taką, która nie powstawałaby w oderwaniu od tego, co stanowi o sednie ich postawy twórczej, którą oczywiście obudowujemy następnie refleksją własną płynącą z obcowania z ich pracami. Jakiś czas temu - nie tak spektakularnie jak Kuba Banasiak, bo nie lubię tanich i głośnych gestów - zrezygnowałam z uprawiania krytyki sztuki, zwłaszcza na "Obiegu". Może jeszcze kiedyś do tej współpracy wrócę, nie mówię nie, ale stanie się to nie wcześniej, nim zniknie absurdalna maniera wprowadzona do polskiej krytyki sztuki przez nomen omen (?) "Krytykę polityczną". Instytucja ta - tak! uważam, że dziś jest to przede wszystkim instytucja, pomimo głośnych i banalnych wystąpień antyinstytucjonalnych jej członków - którą zajmę się pewnie kiedyś szerzej, lansuje mody na pewnych autorów. Zdaje się, że jest to przede wszystkim strategia marketingowa - bardzo udana zresztą! Skoro wszyscy, tak "Obiegowi", jak "Polityczni" krytycy nagle zaczęli powoływać się na Sławoja Żiżka, znaczy się należy po jego teksty - tłumaczone i wydawane głównie przez "Krytykę" - sięgnąć. Teraz mamy modę na Ranciera. By zacytować "klasyka" Jana Pietrzaka z przedstawienia Kabaretu pod Egidą z roku 1981: ciekawe ile sezonów będziemy tę modę nosić, naszą modę mini (tu w oryginale padało dopełnienie mini-demokrację, a w tym kontekście będzie to moda mini, mini-rancieryzna). Raczej krótko. A konkretnie do momentu, gdy przetłumaczony zostanie kolejny "guru", przed którym całe zastępy polskich młodych intelektualistów będą biły pokłony. Pamiętam moment, gdy ukazało się w Polsce tłumaczenie Spisku sztuki Baudrillarda. Dziełko to zostało na Zachodzie odebrane w sposób stosowny zarówno do jego objętości, jak i treści, zgodnie zresztą z założeniem samego autora, którego celem była przede wszystkim prowokacja środowiska intelektualnego, a nie tworzenie nowej teorii (oczywiście podanej do głębokiego i natychmiastowego wierzenia). Powrzało, powrzało, ale nikt eseju nie przyjął z powagą. U nas ciąglę pokutuje przekonanie, że o sprawach ducha/intelektu można tylko poważnie, tak na śmierć i życie. Może powinniśmy uważniej poczytać Marquarda, sami dla siebie a nie dla mody, zwłaszcza fragmenty dotyczące roli śmiechu (humoru, nie ironii) w rozważaniach intelektualnych? Może, ale pewnie nie poczytamy, bo przetłumaczono go dawno temu i moda już minęła. W związku z tą naszą powagą, rozstrząsano tekst symulakrysty na wszystkie możliwe sposoby, nicowano jak się dało, czyniono tytuł hasłami wystaw (np. jedna z odsłon projektu Sektor X zorganizowanego w dziesięciolecie Galerii Sektor w Katowicach, kurator: Stanisław Ruksza - oczywiście animator środowiska "Krytyki Politycznej" na Śląsku), poświęcano mu wystąpienia na konferencjach (np. referat dr Alicji Głutkowskiej-Polniak z UŚ podczas I Ogólnopolskiego Zjazdu Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego w Cieszynie w 2009 roku). Ciekawe jest to, że czyniąc to wszystko nie zauważano realnego spisku, który nie sztuka, nie artyści, ale ci, którzy twierdzą nieustannie, że są ofiarami niezrozumienia w Polsce prawideł sztuki współczesnej, tj. kuratorzy i "działacze", zawiązywali na naszych oczach, a często z naszym udziałem niestety. Spisek ten nie jest spektakularny, jest banalny, brak mu bowiem francuskiej finezji i elegancji. Polega na dobrym okopywaniu się na z góry upatrzonych pozycjach, przede wszystkim dyrektorskich (casus Krakowa i Warszawy). Najzabawniejsze jest nieustanne uprawianie przez Joannę Mytkowską (dyrektor MNS), Sebastiana Cichockiego (kurator MNS), Stanisława Rukszę (dyrektor CSW Kronika) i Adama Mazura (pracownik CSW Zamek Ujazdowski) krytyki instytucjonalnej. Żebyż to chociaż był przejaw ironii i dystansu do samych siebie, ale gdzie tam. Chodzi o to wyłącznie, że krytyka instytucji jest teraz "w modzie". Nosimy ją już kilka sezonów i nic nie wskazuje na to, aby miała szybko przeminąć. Krytykować teoretycznie krytykują, ale modele zdawna "do wyrzucenia" utrwalają, z mniejszym lub większym wdziękiem. Widzi mi się, że z największym wdziękiem robi to Sebastian. Więc sobie a muzom krytykują, a potem zakasują rękawy i siadają do kolejnej partii szachów, która polega głównie na bezmyślnym jeżdżeniu Gońcem tam i z powrotem. Pozory ruchu są, efektów brak....
No, to się nazywa pojechać po bandzie :-) super tekst generalnie. Może się przejadę kiedyś po polskiej teorii krytycznej (noszę się z takim skrywanym pomysłem :-) Aha, jest nowy autor "in"(autorzy)- Antonio Negri. Watch out. Rising star polskiej młodej lewicy :-)
OdpowiedzUsuńAh, no tak byłabym o nim zapomniała, okropna jest ta zbiorcza choroba na coś, ja tam wolę chorować indywidualnie, ale widocznie KP uznaje, że jak się zakochać (intelektualnie) to tylko we dwóch, a już najlepiej to grupowo ;-)
OdpowiedzUsuń