Pogoda za oknami raczej gloomy, więc żeby nie popadać w depresję czas na słoneczną Toskanię. Po pierwsze seans filmowy Under the Tuscan Sun (Pod słońcem Toskanii), jeden z moich ulubionych filmów na takie właśnie nijakie dni. Po drugie - zainspirowana wpisem Malwy pt. Dieta - postanowiłam się podzielić kulinariami na dziś, oczywiście cucina italiana.
Danie na dziś: tagliatelle mezzane con ceci e coste di sedano innymi słowy makaron grubonitkowy z cieciorką i selerem naciowym. Do tego niezawodne - choć niekoniecznie zgodne ze szkołą, bo czerwone nie białe - wino Pasqua Valpolicella mocne, wytrawne, lekko cierpkie na języku, na które comissare Montalbano znalazłby pewne wiele kolorystycznych dookreśleń. Poprzestańmy jednak na tym, że jest niezwykłe...
Danie na dziś: tagliatelle mezzane con ceci e coste di sedano innymi słowy makaron grubonitkowy z cieciorką i selerem naciowym. Do tego niezawodne - choć niekoniecznie zgodne ze szkołą, bo czerwone nie białe - wino Pasqua Valpolicella mocne, wytrawne, lekko cierpkie na języku, na które comissare Montalbano znalazłby pewne wiele kolorystycznych dookreśleń. Poprzestańmy jednak na tym, że jest niezwykłe...
Przygotowanie zajmuje dosłownie kilkanaście minut.
Po pierwsze trzeba lekko podgrzać część cieciorki (ja używam tej z puszki, nie przejmując się, iż nie jest fresca) na oliwie, w tym czasie gotujemy wodę z niezawodną kostką Knorra oliwa z ziołami dodając jeszcze liście laurowe do smaku. W wodzie tej następnie gotujemy pokrojony w drobne kawałeczki seler naciowy. Oczywiście, tym razem zgodnie ze sztuką, nalewamy sobie kieliszek wina, bo nic tak dobrze nie odmierza czasu, jak jego opróżnianie! W czasie gdy kawałeczki selera starają się osiągnąć status al dente, przerzucamy podgrzaną cieciorkę do miseczki, dodajemy śmietanę - zawsze niezawodna Rama Cremfine do gotowania - oraz dodajemy przyprawy. Osobiście polecam koperek, znakomicie robi nieco mdłej z natury cieciorce. Całość miksujemy, kontrolując stan selera i kieliszka! Do palpy dodajemy całe ziarenka ciecierzycy i odstawiamy. W tym czasie nasz seler walczy o lepsze z wodą już od jakichś 8 lub 10 minut. To dobry moment, żeby dołączyła do niego pasta, zwłaszcza że większość tagliatelle gotuje się nie dłużej niż 6 minut. Z doświadczenia wiem, że najlepiej wstrzelić się gdzieś pomiędzy 4,5 a 5 minut. Zwłaszcza że potem będziemy go jeszcze podduszać ;-)
Warto dodać, że w tym czasie nasza bohaterka zdążyła już dowiedzieć się o zdradzie męża oraz stracić na jego rzecz dom i zamieszkała w okropnym budynku pełnym umeblowanych mieszkań dla rozwodników. Dowiedziała się także, że jedna z jej przyjaciółek-lesbijek zaszła szcześliwie w ciążę i w wyniku tego wydarzenia lesbijska para zdecydowała się zamienić swój podwójny bilet na gejowsko-lesbijską wycieczkę po Toskanii na jeden bilet dla niej, którego nasza bohaterka wcale nie chce przyjąć. Gdy pasta ląduje w garnku, bohaterka podejmuje decyzję, jak się wkrótce okaże, bardzo brzemienną w skutkach, o wyjeździe do Italii, gdyż nie jest w stanie znieść sąsiada, który nieustannie płacze za ścianą jej mieszkania.
Po maksymalnie 5 minutach pastę wraz z selerem odcedzamy. Wyławiamy z niej liście laurowe i - nadal razem z selerem - umieszczamy na patelni, na której dnie spoczywa ledwo pół łyżeczki oliwy. Dodajemy zmiksowaną cieciorkę wraz z całymi ziarnami i zostawiamy na kilka minut pod przykryciem na "1" (to dla posiadaczy płyt indukcyjnych) lub baaardzo małym ogniu (to dla tych, co lecą na gazie). Jednocześnie triumfalnie opróżniamy kieliszek, a na głowę naszej bohaterki właśnie spada ptasie guano, co w oczach starszej hrabiny sprzedającej dom oznacza segno di Dio (znak boży), dzięki któremu nasza bohaterka wchodzi w posiadanie zrujnowanego domu Bramasole położonego rzecz jasna w Toskanii.
Jeszcze chwila i na naszym talerzu ląduje efekt minionych starań:
Warto dodać, że bohaterka w tym czasie zmaga się z problemem remontu domu i straszliwą burzą. Lecz gdy już zasiadamy do konsumpcji, czekają nas wyłącznie znakomite doznania tak smakowe, jak i wzrokowe. Zwłaszcza, że już za chwilę nastąpi jedna z moich absolutnie ukachanych scen ever, gdy bohaterka gotuje po raz pierwszy duży, prawdziwie włoski posiłek dla wszystkich: siebie, swoich pracowników, którzy remonują jej dom i nowo poznanych przyjaciół...
Buon appetito a tutti!
O nie! O nie! O nie! Nie przychodzę na podwieczorek tylko na to danie!!!
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy, a jutro będzie c.d. moich eksperymentów kulinarnych (co prawda odbyły się dzisiaj, ale padam, więc wpis jutro - a raczej dziś tylko później ;-)
OdpowiedzUsuńTen specyfik marki Rama na pewno nie jest śmietaną, my dear :-) ...trochę szacunku dla wielowiekowych zdobyczy wiedzy kulinarnej! I dla języka: cóż to ta "palpa"? Nie chodziło o pulpę przypadkiem? Niemniej, powodzenia w dalszych eksperymentach! Buon Ci, too! A! I próbuj win innych niż włoskie - wiele z nich to tylko pusty marketing z "krainy słońca"... zwłaszcza ta V-lla produkcji Pasqua - komercja dla supermarketów. Można strzelić sobie banię, ale - serio - nie warto jej poświęcać aż tyle uwagi na języku. (por. http://ranking.klubwina.pl/wines/67-pasqua-valpolicella-valpantena-2003)
OdpowiedzUsuńCóż, na szczęście w gotowaniu nie liczy się wielowiekowa tradycja, tylko radość, jak pokazali mi moi Włosi (którzy oczywiście zajmowali się prowadzeniem restauracji). Co do win, to raczej mnie śmieszą rankingi, oczywiście wiem, że dla niektórych ludzi to całe życie i niech im ono wyjdzie na zdrowie, ja po prostu chcę mieć przyjemność bez ideologii, więc piję to, co mi smakuje. Najlepsze wino jakie piłam pochodziło z niewielkiej winnicy i pewnie nie miałoby szans na żadne rankingi, ale dla mnie było przepyszne. Cóż mi z tego, że prawdziwy szampan jest tylko z Szampanii, skoro moje kubki smakowe go odrzucają ;-)
OdpowiedzUsuńTo nie jest blog o gotowaniu, tylko o radości życia i byciu z boku (wszystkiego, nie tylko Wawelu, ale także napuszonych kulinarnych bolgów). Z pewnością nie jestem mistrzem kuchni, ale niejedno serce już skradłam moimi daniami, a przede wszystkim przyjaciele zawsze chętnie na nie wpadają i z tego płynie radość gotowania, a nie z tradycji. O tradycji i gotowaniu najlepszy był żydowski dowcip o brytfance, w którym wszyscy powtarzali, że taka tradycja, że się przcina boki pieczeni i dopiero probabcia przytomnie powiedziała: "Dlaczego wy to robicie, to ja nie wiem, ja miałam po prostu za małą brytfankę" ;-) i to by było na tyle na temat tradycji ;-)