środa, 25 stycznia 2012

Nobel nie dla kryminalistów i fantastów...

ACTA skomentowane, KRK skomentowane na fb (na dłuższy tekst blogowy muszę zebrać siły i przepracować opinie), a teraz z całkiem innej beczki.

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że tekst poniższy jest pisany z czysto subiektywnego punktu widzenia, nie ma pretensji do bycia rozprawą o charakterze naukowym, choć jest rodzajem rozprawy (z faktami). Przemawia przez niego moje głębokie przekonanie, które, jak każde przekonanie osobiste, może zostać z łatwością podważone. Niemniej przestrzeń bloga jest przecież przestrzenią przenikania się sfer prywatno-publicznych i tekst poniższy jest tego przenikania efektem.

Mój fb informuje mnie dzielnie o aktywności moich znajomych, czasami podążam za tą aktywnością, jeśli jakiś tekst (najczęściej), albo inna aplikacja (rzadziej) mnie zainteresuje. Tym razem dostarczycielem pożywki dla mojej refleksji był artykuł, do którego dotarłam przez Janka A. Artykuł nosił znamienny tytuł J.R.R. Tokien's Nobel prize chances dashed by 'poor prose'. W rzeczonym tekście znalazł się taki oto passus autorstwa Andersa Österlinga - członka noblowskiego jury w dziedzinie literatury: Proza Tolkiena w żaden sposób nie dostaje do snucia opowieści najwyższej jakości. To zdanie, poprzedzone informacją, że sprzedana w milionach egzemplarzy książka Tokiena została uznana za najbardziej ulubioną przez czytelników książkę w Wielkiej Brytanii (a myślę że nie tylko tam), skłoniło mnie do poniższej refleksji, która nie dotyczy jedynie autora Władcy Pierścieni.

Na wstępie parę faktów. Patrząc na współczesny pejzaż społeczny zauważamy kilka tematów, które nieustannie nurtują nie tylko teoretyków, lecz wiele społeczeństw na całym świecie. Wiążą się one bezpośrednio z przemianami, jakie zaszły w rzeczywistości społecznej i politycznej świata pod wpływem wydarzeń historycznych ostatniego półwiecza (a nawet nieco więcej niż półwiecza), postępu technologicznego, przekształceń w strukturze relacji społecznych i rozwoju nowych form kultury. Kryją się one pod hasłami: postkolonializm, postpolityczność, cyborg, hybrydyzacja, kłączowość, hipertekstualność, polityka różnicy, agon w sferze publicznej. Do tej listy można by dodać znacznie więcej haseł, ale poprzestanę na wymienionych.

Analizując dorobek autorów, którzy znaleźli się na liście nagrodzonych, można wskazać wiele postaci, których dzieła nie tylko weszły na trwałe do kanonu (zresztą coraz częściej raczej postkanonu, albo kanonu in statu "anihilandi"), takich, które w momencie ich wydania opisywały stan ducha społeczeństw, przeczuwały niebezpieczeństwa i nadchodzące (tak pozytywne, jak i negatywne) zmiany, czy ujmowały treści istotne z punktu widzenia analiz psychospołecznych. Na tej liście znaleźli się także autorzy i dzieła doraźne, których wartość okazała się być krótkotrwała, które spełniwszy swą rolę "tu i teraz" popadały w zapomnienie. Trudno jednoznacznie określić czy to pierwszych, czy drugich jest na tej liście więcej. Nie mam bynajmniej zamiaru polemizować z Komitetem Noblowskim, ani podważać decyzji jego członków w minionych lat. Chciałabym jedynie podzielić się w tym miejscu pewnym spostrzeżeniem dotyczącym preferncji narracyjno-gatunkowych tego szacownego gremium.

Odsłona pierwsza:
J.R.R. Tokien pisze swoją trylogię w latach 1937-1949 (I wydanie: 1954 rok), w przedeniu, w trakcie i tuż po zakończeniu II wojny światowej, które to wydarzenie położyło się - dość przytłaczającym niestety - cieniem na większości interpretacji powieści, z którymi, na co warto zwrócić uwagę, sam autor kategorycznie się nie zgadzał. Nie życzył sobie banalnego porównywania Saurona do Hitlera i innych temu podobnych dość płaskich analiz.
Sama czytając tę powieść widziałam raczej pejzaż zróżnicowanego świata, którego wielorakość została zagrożona przez mroczne ambicje opanowania wszystkiego i podporządkowania sobie wszystkich. Świata, który postanawia powstać przeciwko temu zawłaszczeniu, obronić swoją różnorodność, tradycję i wartości. Warto zwrócić uwagę na fakt, że pryncypia Elfów są zupełnie inne niż Hobbitów, te zaś różnią się od tych docenianych przez Ludzi. Pomimo to wszystkie plemiona jednoczą się w walce o... no właśnie nie o wolność, lecz raczej o swoje wartości i tożsamość. Jakoś bardziej niż grubymi nićmi szytą metaforą II wojny światowej pachnie mi ten tekst walką z kolonizatorami, którzy przenikają wszak przede wszystkim do umysłów (przy okazji opanowywania zagród), podporządkowując sobie kolejne grupy plemienne psychicznie (vide relacja Smoczy Język - król Theoden). Jest taka teoria, która mówi, że największym problemem kolonizowanych jest to, że swój opór mogą wyrażać jedynie w języku kolonizatorów, gdyż pozbawieni zostają swojego własnego dyskursu. Tak właśnie dzieje się we Władcy Pierścieni, gdy język nienawiści zaczyna przejmować pozycję w międzyplemiennych relacjach. Niezdolni przeciwstawić się koloniście, zwracają się przeciwko sobie sami pragnąc kolonizować słabszych od siebie. Hmmm... gdzieś już o tym czytałam.
Nie mam zamiaru przekonywać, że Władca Pierścieni jest powieścią postkolonialną (już słyszę te głosy sprzeciwu, które zaczynają sypać argumentami przeciwko takiej tezie, powołując się zarówno na pochodzenie autora, jak i na szereg innych faktów), jednak nie potrafię pominąć milczeniem pewnych tropów, które się w trylogii pojawiają, a które mają zdecydowanie postkolonialny charakter.

Nie mam także zamiaru polemizować z opinią członka noblowskiego jury, z zupełnie jednak odmiennego powodu. Zarzucanie światowej klasy lingwiście, profesorowi Oxfordu, jednemu z najbardziej mistrzowskich narratorów w dziejach literatury europejskiej, niskiego poziomu narracji jest dla mnie kuriozalne, zwłaszcza, że - o ile intuicja mnie nie myli - nie jakość językowa, lecz raczej przyporządkowanie gatunkowe zadecydowało o odrzuceniu kandydatury Tokiena. Zwłaszcza, że w rzeczonym 1961 roku, w którym się ona pojawiła, Nagrodę Nobla otrzymał Ivo Andric (konia z rzędem temu, kto czytał jego powieści z zapartym tchem, ja przeczytałam Most na Drinie i wspominam to jako doświadczenie raczej upiorne), a uzasadnienie przyznania nagrody brzmiało: " za siłę daru epickiego, pozwalającą w całej pełni odsłonić ludzkie losy i problemy związane z historią jego kraju". Dziś zamieszkujący "jego kraj" Serbowie, Bośniacy i Chorwaci z taką "odsłoną problemów związanych z historią ich - byłego już - kraju" całkowicie się nie zgadzają... Epickość Andrica znajduje się co najmniej kilkanaście stopni poniżej epickiego rozmachu Tolkiena. Rozumiem jednak, że członkom jury łatwiej było docenić powieść historyczną, w której nie ma czarów, Krasnoludów czy Hobbitów, niż utwór, w którym literacka warstwa przyporządkowana do gatunku fantasy wymaga od czytelnika znacznie większego trudu deskrypcji sensów bynajmniej niefantastycznych.

Odsłona druga:
Czytając uzasadnienie przyznania w 1983 roku Nagrody Nobla Williamowi Goldingowi, które brzmiało: "za powieści, które dopomagają zrozumieć warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie", pomyślałam sobie o dwóch autorach, pierwszym, który zmarł w roku 1982, tracąc bezpowrotnie szansę trafienia do grona Noblistów i drugim, który rok później opublikował powieść niewątpliwie bardziej pasującą do uzasadnienia towarzyszącego przyznaniu nagrody Goldingowi. Bardzo lubię Władcę much, czytałam także Spadkobierców, Boga Skorpiona i Widzialną ciemność i nie mogę zaprzeczyć wysokiej wartości literackiej tych powieści, ale zupełnie nie przemawia do mnie zacytowane powyżej uzasadnienie wyróżnienia. Gdy o nim myślę przypomina mi się inna lektura-klasyk Stary człowiek i morze. Tak o niej, jak i o powieściach Goldinga można powiedzieć jedno - skupiając się na człowieku (każda na swój sposób), stwarzają możliwie kompleksowy jego wzierunek, opisują ludzkie motywacje, tyle że są to dla mnie motywacje zawieszone w pewnej międzyprzestrzeni, która jest dość odległa od współczesnego świata, innymi słowy mieszczą się one w kategorii wartości uniwersalnych, które jak wiadomo znakomicie sprawdzały się jako narzędzia opisu świata w pewnym porządku kulturowym, dopóki ci, którzy je stosowali nie zauważyli, że prowadzą ich na antypody.

Autorem, który niewątpliwie opisał "warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie" i zrobił to po raz pierwszy w roku 1966, był Philip Kindred Dick, zaś wydana rok później powieść Williama Gibsona Neuromancer ten współczesny świat niewątpliwie znacznie lepiej puentowała. Dick jest dla mnie jednym z tych klasyków, którzy na Nobla zasłużyli i chciałabym myśleć, że jedynym powodem, dla którego go nie otrzymał jest fakt, że tworzył w "nieprawomyślnym" gatunku, jakim jest s-f. Gatunku dodajmy, który z wielu powodów znakomicie współczesny świat opisuje.

Odsłona trzecia:
Wreszcie na koniec ostatnia pominięta postać. Opisanie świata to także rodzaj stawiania diagnozy. Takim diagnostą od klikunastu już lat jest znakomity szewdzki pisarz Henning Mankell. Jego analiza społeczeństwa szwedzkiego, a moim zdaniem szerzej skandynawskiego, pozwala znacznie lepiej zrozumieć to, co wydarzyło się w ubiegłym roku na norweskiej wyspie Utoya. Breivik pasuje jak ulał to ludzkiej menażerii z powieści opisujących dochodzenia komisarza Wallandera, a sam Mankell wprowadził kryminał na wyżyny wartości literackich. Czytając jego powieści, także te późniejsze, nie-Wallanderowskie, jak choćby Chińczyka, poznajemy rzeczywistość szwedzką (skandynawską) z zupełnie innej, nie-Ikeowskiej, perspektywy. Zamiast porządku i prostoty, skomplikowane zawiłości i chaos skrywanych namiętności. Intuicja podpowiada mi jednak, że także w tym wypadku gatunek, w którym mieszczą się powieści Mankella, nadal - pomimo wielu znakomitych kontrprzykładów - kojarzony jest przede wszystkim z tanimi powieścidłami czytanymi z wypiekami na twarzy przez nieistniejący już nomen omen gatunek - podkuchennych. A taka rekomendacja raczej Komitetu Noblowskiego nie przekona...

wtorek, 24 stycznia 2012

ACTA - mały głos w wielkiej sprawie, albo koniec świata Web 2.0

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... albo...On January 24th, Apple computer will introduce Macintosh. And you'll see why 1984 won't be like "1984"... prawie trzydzieści lat później mogliśmy obserwować jak wiele się zmieniło, odkąd pierwszy komputer osobisty firmy Apple pojawił się na rynku. W zeszłym roku odszedł od nas Steve Jobs, któremu ten tekst poniekąd dedykuję, gdyż z jednej strony bardzo dbając o prawa autorskie do swoich produktów, jednocześnie przyczynił się do stworzenia podstaw tego, co zwiemy dziś Web 2.0 i co na naszych, a na szczeście już nie na jego oczach może zniknąć....

ACTA to temat rzeka. Ostatnio ta rzeka wylała z brzegów i już tak łatwo nie da się jej wepchnąć do koryta. Myślę jednak, że niestety interesy wielkich koncernów, zawsze lepiej chronione niż prawa jakichkolwiek autorów nawet największych, są tak dobrze zabezpieczone, że pakt niestety zostanie ostatecznie podpisany i wtedy żegnaj świecie Web 2.0. Ale po kolei, bo zagadnień związanych z paktem ACTA jest co najmniej kilka.

Zacznijmy od praw autorskich. Oto polski rząd zasłania się dbaniem o interesy twórców. Zastanówmy się, czy aby na pewno? Polska nie jest wielkim producentem unikatowych produktów, nikogo na miarę Louisa Vuittona nie wydaliśmy z naszych genów, w każdym razie nikogo, kto swój talent rozwinąłby w Polsce. Ergo podróbki polskich produktów to mżonka. Spójrzmy zatem na autorów zagrożonych w swoich prawach przez nienasyconych internautów. Nie dalej jak wczoraj otrzymałam maila w tonacji słodko-gorzkiej. Słodka część była krótka i treściwa - po dwóch latach ukaże się wreszcie książka, do której popełniłam jeden rozdział. Hip hip hurra, będzie można wreszcie dopisać ten tekst do "Sprawozdania z działaności naukowej nauczyciela akademickiego". I to by było na tyle gratyfikacji. Bo w dalszej części maila stwierdza się, że wydawnictwo a i owszem chce podpisać z autorami umowę, ale gratyfikacji z tego tytułu nie należy się spodziewać. O! Pardon! Otrzymam jeden egzemplarz autorski - szczyt luksusu! Oczywiście wydawnictwo książki gratisowo rozdawać nie będzie. Sprzeda ją z mniejszym lub większym zyskiem. Oczywiście wydawnictwo twierdzi, że z mniejszym niż nakłady wydawnicze, więc honorariów nie będzie. Może by tak pracownicy wydawnictwa sami spróbowali coś napisać, aby przekonać się, że nie jest to proces ani łatwy, ani przyjemny. Koniec końców moje prawa autorskie ograniczają się do tego, że będę miała symboliczną vel duchową satysfakcję z publikacji. Skoro ja mogę, to czemu muzyk nie może? Ja też chciałbym mieć za co żyć, choć muzykiem nie jestem. Skoro poświęciłam kilkadziesiąt godzin swojego czasu, poniosłam koszty - choćby wynikające z pozyskania niezbędnych - płatnych a jakże! - publikacji, o biletach na wystawy nie wspominając, podjęłam pracę twórczą zakończoną widocznym efektem, to logika (zwłaszcza logika ACTA) nakazuje, aby wysiłek ten został opłacony przynajmniej należycie, jeśli już nie sowicie. W istniejącym układzie wolałabym ten tekst udostępnić w Internecie na zasadach CC, aby jak najwięcej osób mogło go przeczytać, a niech tam za darmo, w końcu i tak za darmo udostępniłam go, tyle że w znacznie mniej mobilnym i dostępnym medium. Problem polega na tym, że takiego tekstu, najbardziej nawet mądrego i chętnie cytowanego, nie mogłabym do sprawozdania wpisać. Więc pokornie umowę podpisuję, warunki przyjmuję, czując się jak ofiara emocjonalno-naukowego szantażu, a prawa autorskie na gwóźdź mogę odwiesić. Tyle tytułem praw autorskich w wersji polskiej.

Sprawa druga - ściąganie filmów, książek i innych dóbr intelektualnych z Internetu. Sprawa jest dla mnie prosta i myślę, że nie tylko dla mnie. Otóż jeśli ktoś udostępnia film przekopiowany z DVD innym to:
1) film ten musiał zakupić (chyba, że producenci sami krakują własne wytwory, co by mnie wcale nie zdziwiło, ale nie będę się bawić w spiskową teorię dziejów).
2) z tytułu udostępnienia tego filmu udostępniający nie doświadcza żadnych finansowych korzyści, bo ściągając coś z internetu nie płacę udostępniającemu ani grosza.

Zatem pytam wprost, czy ścigani będą także ci, którzy kupią DVD i pożyczą znajomym? Przecież także spowodują, że znajomi tych filmów nie kupią, ergo ich autor/producent/dystrybutor nic z tego mieć nie będzie.

Czy ścigani będą ci, którzy organizują akcję dzielenia się książkami poprzez pozostawianie ich w określonych, wyznaczonych miejscach? Innymi słowy więzienia dla bookcrosserów!

Czy ścigani będą właściciele salonów EMPiK, w których na potęgę ludzie książki czytają, na półki po przeczytaniu odkładają, gratyfikacji autorom i wydawcom nie dostarczają, satysfakcję z lektury mają i do domu się udają?

Czy ścigani będą blogerzy, którzy piszą np. recenzje filmów i umieszczają trailery na swoich blogach? Przecież tych trailerów sami nie wyprodukowali? Zatem należy ich natychmiast ukarać za - podkreślam - dobrowolne, nieodpłatne promowanie filmu. No to może zróbmy taki pakt, który każe producentów karać za to, że nie gratyfikują blogerów. Wszak wiele tekstów na blogach to naprawdę perełki językowe i intelektualne, które nierzadko zachęcają do odwiedzenia kina, ergo dzieła, ergo prawa autorskie, ergo gratyfikacja się należy!

Trzecia sprawa - zapewne część polskiego środowiska naukowego już zauważyła, że z sekundy na sekundę znikają ważne portale, bez których nasza praca, przy wiecznie niedofinansowanych bibliotekach, uczelniach, których nie stać na wykupienie dostępu do wielkich baz czasopism etc., staje się niewykonalna, wręcz niemożliwa. Niechaj nauka na świecie się rozwija, w Polsce przecież nie musi, wiadomo, że Ciemnogrodem znacznie łatwiej sterować. Wtedy nikt nie będzie blokował stron rządowych, nikt nie pójdzie pod ministerstwo, nikt słowa nie powie, bo nikt o niczym wiedzieć nie będzie, a nawet jak się przypadkiem dowie, to i tak nic z tego nie zrozumie.
Na potwierdzenie, że nie tylko ja tak myślę i że myśląc tak mam pełną świadomość nielegalności pewnych praktyk, odsyłam do tekstu innego blogera (póki jeszcze bezkarnie mogę):


Sprawa czwarta - raport m.in. Mirosława Filiciaka Obiegi kultury. Zgadzam się z jego wynikami w 100%. Osobiście jesteśmy znakomitym przykładem sprawdzalności tego raportu. Dla przykładu, raport stwierdza, że 1 książkę w ubiegłym roku przeczytało 89% internautów, ja w ubiegłym roku przeczytałam ponad 30 książek, Tygrys przeczytał na pewno 13 (tylu się doliczyliśmy z pamięci). Chodzi oczywiście wyłącznie o beletrystykę. W tej statystyce nie uwzględniliśmy przeczytanych przez nas publikacji naukowych, których było znacznie więcej, z tego wiele kupionych, ale o tym za chwilę. 82% internautów przynajmniej raz do roku odwiedza kino. My odwiedziliśmy je ponad sześć razy. 68% internautów w ostatnim kwartale kupiło choć jedną książkę. My kupiliśmy ponad dwadzieścia, nie mówiąc już o tym o ile pozycji zwiększyła się nasza biblioteka domowa w ciągu roku, bo z dużą dozą prawdopodobieństwa dobilibyśmy do setki, a przeciętna kwota zapłacona za jedną książkę to 35 PLN. 29% internautów kupiło w ciągu ostatnich trzech miesięcy płytę CD. My w ostatnim kwartale 2011 roku kupiliśmy płyt CD w ilości sztuk 5. Co czwarty internauta kupił w ostatnim kwartale płytę DVD. My w ciągu ostatniego roku kupiliśmy ich 51, nie jesteśmy w stanie wyliczyć precyzyjnie ile z nich zostało zakupionych w ciągu ostatnich trzech miesięcy, ale na pewno niejedna. Innymi słowy wydaliśmy sporą część naszych pensji na poszerzanie domowej biblioteki, płytoteki i filmoteki. Teraz oczywiście powinniśmy siedzieć na tych zbiorach jak kury na jajach i broń boże nikomu nie pożyczać, bo wówczas oni nie kupią i autor/producent/dystrybutor będzie stratny. Brzmi jak sen szaleńca? Może się okazać, że już niedługo tak właśnie będzie wyglądała rzeczywistość. Wielki Brat czujnie wyłapie nie nieprawomyślne myśli lecz nielegalne (bo czyż może być ono legalne?) pożyczanie książek, filmów i płyt z muzyką. Jak będziemy wtedy wyglądali? Jak bohaterowie mojej ukochanej reklamy Apple z 1984 roku, tylko że już bez szans na to, że pojawi się Steve Jobs, bo jego już z nami niestety nie ma.


- podlinkowuje, póki jeszcze mogę ;-) Oby naprawdę nie okazało się, że zamiast hasła: And you will see why 1984 won't be like "1984", obowiązywać zacznie hasło:

And you will see why
2012 won't be like 2005.

Wiem słabo się rymuje (dlatego trzeba czytać zgodnie z wersyfikacją, wtedy jest lepiej), ale jak ktoś z czytelników pokusi się o sprawdzenie, co wówczas pojawiło się w świecie internetu, to aluzja stanie się zrozumiała.


Wreszcie kwestia ostatnia. Fani Radiohead na pewno znakomicie ją pamiętają. Cytuję za Wikipedią, ale pamiętam tę informację z wypowiedzi Thoma Yorke'a przed koncertem na poznańskiej Cytadeli w sierpniu 2009 roku, na który oczywiście pojechałam, kupując bilet bez żalu!

Siódmy album studyjny Radiohead, "In Rainbows" został wydany 10 października 2007 roku za pomocą dystrybucji elektronicznej, gdzie każdy użytkownik samodzielnie dla siebie ustalał cenę albumu. Pierwszego dnia po ukazaniu się płyty odnotowano liczbę 1.2 miliona sprzedanych kopii. Dochody Radiohead z tego albumu prześcignęły dochody ze sprzedaży elektronicznej wszystkich pozostałych albumów razem wziętych.

Tę informację ironicznie dedykuję p. Zbigniewowi Hołdysowi, który wczoraj tak dzielnie w programie Tomasz Lis na żywo walczył o prawo artystów do praw autorskich, zwłaszcza wypowiedź dotycząca Agnieszki Osieckiej, o której prawa trzeba zadbać, bo ona już nie może tego zrobić mnie wzruszyła do łez. Może gdyby p. Hołdys zamiast posługiwać się nielegalnym oprogramowaniem (które zostało w 2000 roku odnalezione w jego firmie), nagrywał i produkował utwory ważne dziś dla ludzi, albo zaznajomił się z internetem na tyle, by móc korzystać z jego dobrodziejstwa, a nie widzieć w nim samo zło, podzieliłby los Radiohead?

Na koniec chciałabym z całego serca pogratulować autorom ACTA. Budowanie społeczności Web 2.0 trwało ponad dziesięć lat, zniszczyć ją można w dziesięć minut. Proroctwo na wyrost? Nie ma sprawy, zachęcam do sprawdzenia, na jakie strony już nie można wejść, bo jeszcze przed podpisaniem paktu zamknięto do nich akces, sprawdźcie, jak się czują wasze loginy, może się okazać, że nie będą Wam już potrzebne. Goodbye Gigapedio, goodbye Megauploadzie, goodbye Web 2.0, żegnajcie kreatywności, dzieleniu się myślami, intelektualny fermencie. Wracajcie stare praktyki odbioru, wracaj paleotelewizjo, łezka się w oku kręci....

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Mały remanent śniadaniowy

Śniadanie to jeden z moich ulubionych posiłków, ale tylko wówczas, gdy jest na nie odpowiednio dużo czasu. Taki luksus zapewnić możemy sobie tylko w soboty i niedziele (i to rzecz jasna nie wszystkie). Ponieważ w niedzielę niezłomną (lub niemal niezłomną) zasadą śniadaniową jest jajecznica w rozmaitych odsłonach, szaleństwa kulinarne przypadają na soboty. Poniżej mały remanent ubiegłorocznych śniadań, zdokumentowanych, lecz dotąd nie opublikowanych...


Jesienne śniadanie w stylu szewdzkim.


Energetyczne śniadanie z początku zimy, której nie było.

niedziela, 8 stycznia 2012

Dobrze, że to po kulturę, a nie po masło



Tytuł dzisiejszego wpisu to cytat z pani stojącej za nami w dwugodzinnej kolejce do Muzeum Narodowego, kolejce, która stała w celu zapoznania się z dziełami Josepha Mallorda Williama Turnera. I rzeczywiście dobrze, że ta kolejka po masło nie stała, co więcej to, co otrzymywał każdy, kto wytrzymał sto dwadzieścia minut stand-up'u przed wrotami Muzeum i w samym holu, gdzie kolejka wielkorotnie fantazyjnie zakręcała, było iście królewską ucztą dla oczu i ducha. W kolejce jak to w kolejce można było ponarzekać (na długość kolejki rzecz jasna), podyskutować (o zaciągniętych kredytach) i pograć w gry towarzyskie (z serii: Jaką postacią jestem?). Zwłaszcza to ostatnie zajęcie - podsłuchiwane początkowo mimo woli, a potem jak najbardziej celowo przez autorkę tych słów - było bardzo interesujące (dla słuchaczki oczywiście). Zgadująca: Czy ona jest artystką niezależną? Odpowiadająca: Tak. Po chwili zastanowienia Odpowiadająca pyta Zgadującą: Ale właściwie co to znaczy? Zgadująca: No wiesz, taka, która nie sprzedaje się za nic dla milionów, taka no wiesz "independent". Odpowiadająca: to znaczy co masz na myśli konkretnie? Zgadująca: No wiesz, nie pop-kulturowa. Odpowiadająca: aha.... (chwila namysłu) no to w zasadzie nie wiem, chyba jednak nie jest niezależna. Zgadująca: Ok, a omawialiśmy ją na zajęciach z kultury... jakiejś? Odpowiadająca: Nie no raczej nie. Zgadująca: A w ogóle o niej rozmawiałyśmy? Odpowiadająca: No tak, my, między sobą. Uroczo. Jak to dobrze postać sobie w kolejce na wystawę, a nie po masło ;-)

A po otrzymaniu - drogą kupna - biletów, stanęły przed nami otworem wrota do naprawdę niezwykłych doznań. Trochę zadziwiające było co prawda śledzenie ludzi, którzy chodzili po wystawie jedni za drugimi z nosami niemal przylepionymi do prac Turnera, które jak wiadomo znacznie lepiej oddziaływują, gdy spojrzy się na nie z odpowiedniego dystansu. Przerażająca była też owa przesuwająca się wzdłuż rzędów prac kolejka ludzi, którą poddaliśmy dekonstrukcji, nieustannie zmieniając miejsca i perspektywy oglądu, wybierając żywioły zgodnie z wewnętrznymi przekonaniami i zainteresowaniami.

Naszą uwagę przykuły zwłaszcza trzy prace.


Lucerne from the Lake: Sample Study, 1844-45, własność: Tate Britain
źródło ilustracji: http://beta.tate.org.uk/art/work/D36252

Figures in a Storm, 1835-45, własność: Tate Britain
źródło ilustracji: http://www.tate.org.uk/servlet/ViewWork?workid=63400&roomid=4318


Fortified Pass, Val d'Aosta, 1802, własność: Tate Britain
źródło ilustracji: http://beta.tate.org.uk/art/work/TW0079


Dla mnie najważniejszym przeżyciem na wystawie było wpatrywanie się w te kilka plam tworzących postaci ludzkie na obrazach Turnera, widać to doskonale zarówno w przypadku Dwóch postaci w burzy, jak i w szkicu do obrazu przedstawiającego Lucernę. Z pozoru postawione bez wysiłku, wyglądające jakby po prostu tam były, jakby pojawiły się przypadkiem, bez udziału artysty. To właśnie zdolność do skrótu wizualnego, który kilku plamkom potrafi nadać ludzką osobowość, a także niezwykła umiejętność operowania światłem, które niejako promieniuje z wnętrza obrazów Turnera, niezmiennie przykuwa moją uwagę do jego prac. Tak jak ponad dziesięć lat temu w Londyńskiej National Gallery, tak i dziś nie mogłam oderwać wzroku od magnetyzmu tych postaci i tego śwatła. I nawet najlepsze masło świata nie może się z tym przeżyciem równać!

niedziela, 1 stycznia 2012

Z Nowym Rokiem...

1 stycznia każdego roku to według jednych znakomity, a według innych najgorszy czas na postanowienia, które mają zmienić życie jednostki w nadchodzących dwunastu miesiącach. W związku z tym z dużą ostrożnością podejmuję tylko dwa noworoczne postanowienia: uspokojenia rzeczywistości wokół mnie (czytaj: wprowadzenia większej ilości Sztuki życia kosztem życiowego pędu) i prowadzenia bloga w miarę regularnie (co oznacza przynajmniej trzy wpisy w tygodniu). Czas zapewne szybko zweryfikuje, która grupa - zwolenników czy przeciwników postanowień noworocznych - ma rację.

Dziś kilka świątecznych zaległości:


Wigilijne śniadanie...



Choinka, po którą wraz z przyjacielem Arturem udaliśmy się tramwajem na Nowy Kleparz i która, będąc drzewkiem w doniczce, doprowadziła niemal do złamania kręgosłupa u Artura, jednak udało się i jak widać drzewko stanęło w domu w pełnej krasie.

A na koniec Świąt nawiedzanie krakowskich szopek 26 grudnia:


Ruchomej szopki u kapucynów...


... żywej szopki u franciszkanów...


... i oszczędnej szopki u dominikanów...

A w kwestii postanowień noworocznych jeszcze mały bonus. Stan mojej doraźnej biblioteczki na miesiąc styczeń, zobaczymy, ile dzieł przezimuje także przez luty....