poniedziałek, 28 lutego 2011

Oscarowa (Wizualna) Sztuka Życia...




Nie mam zamiaru narzekać na poszczególne werdykty, tym bardziej, że Oscarowa Gala jest dla mnie przeżyciem samym w sobie, nawet wówczas, gdy dostrzegam słabość prowadzących, którzy, nie umywają się do Hugh Jackmana, choć starają się z niego dworować, a raczej ze sposobu, w jaki dwa lata temu prowadził galę. Oczywiście James Franco nie dorasta do pięt ani Jackmanowi, ani tym bardziej niezastąpionej parze z To skomplikowane: Alecowi Baldwinowi i Steve'owi Martinowi, którzy nie ukrywając brzuszków, zmarszczek i opadających kącików, potrafili rozbawić publiczność do łez z wielką gracją i niewymuszoną lekkością. Nie dorasta, ale to on stał na scenie, więc miast tracić wieczór na narzekanie, wolałam się bawić dystansem Kirka Douglasa do samego siebie, czy podziwiać nienagannie-wymęczony wygląd Javiera Bardema.

Wieczór Oscarowy to dla mnie rytuał, którego nie jest mi w stanie zepsuć narzekanie polskich komentatorów (nawet tych, których prywatnie lubię), ani ironizowanie tych, którzy myślą, że skoro lubi się Galę Oscarową, to znaczy, że podchodzi się do tej nagrody śmiertelnie poważnie.
Otóż można lubić galę Oscarową za nieprzespaną noc, za czysto hazardowy dreszczyk emocji, czy się właściwie obstawiło - nie właściwie dla historii kina, lecz dla aktualnych koniunktur i trendzików - wreszcie dla tego cudownego zmęczenia, które trzyma nas the day after, choć trzeba wrócić do rzeczywistości i codziennych obowiązków.

Wieczór Oscarowy to

wyżereczka, którą Misiaczki lubią najbardziej...


Śledzenie komentarzy na żywo (bardzo ubogacające poznawczo), w towarzystwie słonia Stanisława zwanego Stefanem (to nowość tegoroczna).


A po kilku godzinach snu, który ogarnia po wysłuchaniu ostatniego werdyktu:

stawiające na nogi śniadanko i sprawdzanie pierwszych pisemnych komentarzy ekspertów, które wywołują ironiczny uśmiech...

bo nie wiedzieć czemu komentujący oczekiwali, że ta Gala będzie jednak inna, że zapadną na niej decyzje zgodne z ich osobistym wishful thinking, że nagle, z zupełnie irracjolanych, jak na mój gust powodów, Akademicy zmienią swoje przekonania, linię postępowania. Jednym słowem, że to będzie rok, w którym co prawda nie stanęła Ziemia, ale za to tąpnęło w posadach Akademią. A tu proszę rozczarowanie, nic nie buchnęło, [ani nie] zawrzało i [nawet nie] zgasło. Wszystko było jak zawsze i dobrze. Bo to nie uroczystość dla tych, którzy oczekują, że Banksy mógłby w niej zamieszać, czy tych, którzy myślą, że temat kryzysu ekonomicznego nie jest już numerem jeden w Ameryce - a niby co ma być, zamieszki w Egipcie, czy innej Libii? A co to obchodzi Amerykanów? Przecież to za Oceanem, a u nich nadal straszą domy na sprzedaż i cięcia socjalne, więc wybierają Inside Job i słusznie, w końcu to Amerykańska Akademia Filmowa, a koszula zawsze bliższa ciału.

Można by żałować, że nie doceniono skomplikowanych chwytów formalnych i bogactwa artystycznego filmu Madagascar, a Journey Diary Bastiena Dubois, ale ja jestem zachwycona nagrodą dla The Lost Thing Shauna Tana i Andrew Ruhemanna, bo to jest moja estetyka, taka która sprawia mi przyjemność wizualną, a nie taka, którą doceniam ze względu na wyrobienie i kompetencję kulturową. I za to właśnie kocham Amerykanów! Bo ja się w kinie uwielbiam wzruszać (i dlatego wybieram King's Speech a nie Social Network), bo od analiz wspólczesności mam teksty znacznie inteligentniejsze i mniej sztampowe niż film Finchera, który jest tylko kolejnym filmem Finchera. W dodatku nawet w połowie nie tak zabawnym jak Fight Club i nawet w ćwierci nie tak mrocznym, jak Seven. Bo dali nagrodę mojemu ulubieńcowi, któremu należało się za wiele kreacji (Pride&Prejudice, A Single Man, ale także za urocze momenty w Love Actually). Bo umieli się zdobyć na odwagę i dać nagrodę Trentowi Reznorowi i Atticusowi Rossowi, choć ich muzyka różni się zasadniczo od kompozycji wyjadaczy hollywoodu w stylu Hansa Zimmera czy Johna Powella. I właściwie żal mi tylko Iñárritu i Antonelli Canarozzi, bo nadal uważam, że stroje Tildy Swinton w Io sono l'amore są bezkonkurencyjne w budowaniu osobowości postaci.

I dlatego za rok znowu zasiądę przed ekranem i oddam się, dla niektórych wstydliwej, przyjemności oglądania Gali Oscarowej.

Mam tylko nadzieję, że prowadzącymi nie będą Abigail Breslin i Justin Bieber, bo czego jak czego, ale bicia rekordów dolnej granicy wieku prowadzących mam już dość.

Ah, no i nie pojawiła się jednak wideo konferencja z oposem Heidi z Lipskiego Zoo, ale za to dzień wcześniej Heidi była gwiazdą Jimmy Kimmel Live!, no i też lubi Colina Firtha!





Z diariusza miłośniczki sztuki... która wpadła w szał


Ostatni post w lutym miał dotyczyć Gali Oscarowej i tak się stanie, ale nim ze spokojem oddam się podsumowaniu wydarzeń dzisiejszej nocy, nie mogę spokojnie przejść nad wywiadem z ministrem kultury Bogdanem Zdrojewskim dotyczącym billboardów z hasłem oraz komiksu Zima wypier...Chopin. New Romantic.

Zacznę od zdania, które w całym wywiadzie poraziło mnie najbardziej. Minister stwierdza w nim, że: Awantura, która powstała, jest wynikiem kompletnego niezrozumienia i przede wszystkim braków w edukacji artystycznej nas samych. Przecież dla fotografa, który zrobi zdjęcie takiego samego napisu nikt już nie będzie miał pretensji, ale dla takiego artystycznego przetworzenia już tak. To absurd.

Przeczytałam to zdanie dziesięciokrotnie i nadal nie potrafię oswoić się z jego treścią. Pierwsza bowiem myśl, jaka w obliczu tego stwierdzenia nieuchronnie ciśnie się do mojej jaźni, to historia Piotra Uklańskiego i jego wystawy Naziści. Spróbujmy ją przefiltrować przez opinię ministra Zdrojewskiego wyrażoną w przywołanym cytacie. Jak rozumiem zgłaszanie pretensji do artysty za to, że pokazał cudzy obraz, dokonując jego przetworzenia, jest zdaniem ministra absurdalne i winę za takie postępowanie ponosi niska kompetencja kulturowa odbiorców, wiążąca się ze słabą edukacją artystyczną tychże. Za "przetworzenie" możemy w tym przypadku uznać wyabstrahowanie wizerunków aktorów kreujących role nazistów we współczesnym kinie z ich pierwotnego, filmowego kontekstu; umieszczenie ich we wspólnej przestrzeni wystawienniczej, a tym samym wydobycie/ujawnienie nowych, w dawnym kontekście niewidocznych, lub niezauważanych, znaczeń. Piotr Uklański może się w tej metodzie powołać na długą tradycję, której jednym z ciekawszych punktów były niewątpliwie serie fotograficzne tworzone przez Cindy Sherman, a konsekwencją ukucie terminy appropriate art i gwałtowny w ostatnich latach rozwój opisywanego przez ten termin zjawiska. Czytając wywiad ze Zdrojewskim aż chciałoby się pomyśleć: Szkoda, że wówczas, gdy Daniel Olbrychski ciął szabelką warte kilka tysięcy i to bynajmniej nie złotych, prace Uklańskiego, nie Pan, Panie Ministrze Zdrojewski sprawował ten zaszczytny urząd, lecz nieokrzesany i z pewnością niewyedukowany artystycznie (lub wyedukowany niewłaściwie) Kazimierz Michał Ujazdowski, który - o zgrozo! - był ministrem trzykrotnie! Ileż straciła na tym wyborze kultura polska. Gdyby tak to Pan, Panie Ministrze Zdrojewski trzykrotnie zasiadał w Pałacu Potockich polscy artyści mieliby jak w raju, a kultura polska rozwinęłaby wreszcie prawdziwe skrzydła, zamiast pokazywać w Berlinie tylko drżące ciała.

Już widzę te wspaniałe produkcje filmowe pełne bluzgów i idiotyzmów, a nie przepraszam, oczywiście postmodernizmu i dekonstrukcji! Majaczą przede mną widma nienamalowanych obrazów prezentujących wszystko, co tylko wizualnie da się zawłaszczyć na ulicy. W końcu to już Baudelaire powiedział, ze sztuka przechadza się ulicami, a klasyka wszak należy się słuchać. Szkoda tylko, że idąc krokiem chwiejnym, zamroczona zapewne blaskiem płynącym z, wreszcie odpowiednio oświeconego, Ministerstwa tak często wpada do rynsztoka i bynajmniej nie wygląda w nim choć w połowie tak majestatycznie, jak słynna monstrancja w Złotym wieku. Jak tak dalej pójdzie to może pogodzę się także z wygłoszoną wczoraj na czerwonym dywanie opinią Gwyneth Paltrow, jakoby Jay-Z był muzycznym wirtuozem. Nawiasem mówiąc pochwyciłam tę opinię prawym uchem, podczas gdy do lewego sączyła mi się muzyka z Czarodziejskiego fletu, ani chybi skomponowana przez zwykłego muzyka, a nie wirtuoza, bo gdzież mu tam do męża Beyonce!

Dumą mnie napawa myśl, że oto po trwającej ponad dziesięć lat zimnej wojnie sztuki ze społeczeństwem tak wdzięcznie w 2001 roku skompilowanej przez Zbigniewa Liberę na łamach "Magazynu Sztuki", z dnia na dzień nastąpiło podpisanie pokoju. Przypomina mi to nieco gwałtowność zażegnywania konfliktów w filmie Inwazja z Nicole Kidman [2007] na podstawie powieści Jacka Finney'a. Oto pewnego dnia, gdy ludzie stają się tak nieczuli, że ani w głowie im konflikty, słyszymy relacje nadawane przez telewizję mówiące o zakończeniu wojny w Iraku, konfliktu palestyńsko-izraelskiego, czy ostatecznym rozwiązaniu problemów na granicy indyjsko-pakistańskiej. Raj na Ziemi, tylko ta Ziemia jakaś dziwna. Teraz czeka nas raj w sztuce, a to, że niektórzy uznają, że z ulicznych graffiti można wyczytać coś więcej, niż wyrażone w mało wybrednej formie niezadowolenie z powodu przedłużającej się zimy, cóż najwyraźniej nie kształciliśmy się w dziedzinie sztuki dostatecznie głęboko. Minister zresztą ma świadomość, że braki w edukacji dotyczą także, a może przede wszystkim tych, którzy edukować powinni z racji wykonywanego zawodu. W dalszej części wywiadu zwraca na to uwagę, mówiąc:

Uważam, że taka twórczość może działać przeciwko wulgaryzmom, a nie na ich rzecz. Byleby ci, którzy zajmują się działalnością recenzencką, byli na tyle wykształceni, by to zrozumieć.

Panu Ministrowi, stosując przyjęte przez niego kryteria, zapewne na odpowiedniej edukacji nie zbywa. Nie zauważa tylko jednego, że rygor cenzury może mieć na sztukę wpływ równie negatywny, jak rygor "wszystkowolności", której celem nie jest bynajmniej troska o swobody twórcze, ale podejmowanie za wszelką cenę próby ratowania podupadającego wizerunku Platformy Obywatelskiej, która zgubiła już wizerunek obrońcy biznesmenów, świeckiego gracza na zadżumionej katolicko arenie, tudzież liberała, którym jeszcze parę lat temu straszono najmłodsze pokolenie. Swoją drogą baby-jagi były jednak trwalsze jako straszak i nie zmieniały się po trzech latach w pluszowe misie.

Panie Ministrze, wobec ogromu swobód twórczych, jakie daje Pan społeczeństwu, ośmielam się powiedzieć (w końcu blog jest także formą twórczości), że:

Uważam, że billboard Moniki Drożyńskiej nie ma żadnego znaczenia, w żaden sposób nie przyczyni się ani do propagowania, ani do zapobiegania wulgaryzmom w przestrzeni miejskiej. Uważam, że za dużo w jej pracach myślenia Małgosią Markiewicz i Julitą Wójcik! I choć w czasach sztuki zawłaszczenia trudno robić zarzut z powtórzenia, to jednak powtórzenie to musi mieć jakąś wartość. Oglądając prace Moniki więcej widzę w fotografiach dokumentujących napisy na murach, niż w jej haftach. Artystka posiadła niezwykłą umiejętność niszczenia tego, co w miejskim haśle krzyczącym z muru najbardziej interesujące - a mianowicie autentyczności, napięcia i emocji, które towarzyszyły ich twórcom. Zamiast tego otrzymujemy zgrabne makatki, które pasują do kuchni, tracąc jakąkolwiek moc oddziaływania. Dlatego właśnie uważam, że projekt nie ma ani negatywnej, ani pozytywnej mocy sprawczej. I nie chodzi tu o haft. W końcu Basia Bańda też haftuje, ale u niej zderzenie miękkości, różu, radości z wulgaryzmami i brutalnością wizualną daje interesujący emocjonalnie i estetycznie efekt. A tu? Ani to perfekcyjny haft, ani dobry przekaz.

Wiec po co to powstało?

Może po to, żeby Pan Minister mógł podzielić się z nieoświeconą gawiedzią swoimi złotymi myślami na temat wolności w sztuce?

I za to chwała niech będzie Monice Drożyńskiej, bo bez jej projektu, może jeszcze długo czekalibyśmy na tak kompetentną i wartościową wypowiedź na najwyższych szczeblach kulturalnej władzy!

czwartek, 24 lutego 2011

Kulinarna Sztuka Życia


Konsekwencją zaglądania do lodówki prędzej czy później staje się konsumpcja. Chęć na zjedzenie czegoś dobrego dopada nas zwłaszcza po ciężkim dniu, w którym zdążyliśmy się potężnie wkurzyć, rozczarować, a potem jeszcze przebrnąć przez długie - i bardzo smutne z powodu remontu - korytarze krakowskiej IKEI. Człowiek obładowany nowo nabytymi sprzętami marzy tylko o jednym, wrócić wreszcie do mieszkania, rzucić to w kąt i oddać się czemuś znacznie przyjemniejszemu, niż taszczenie gratów. A niewiele jest rzeczy przyjemniejszych, niż rozluźnienie, jakie daje gotowanie.

Plan był prosty: kurczak - odpowiednio przygotowany parę godzin wcześniej w niezastąpionej zalewie balsamico + pieczarki + cebulka + dobry ryż i odrobina fantazji.

Efekt końcowy znakomity... i od razu w domu zrobiło się przyjemniej... pachnąco przyjemniej i kusząco smakowicie...

Oto "Chuck" we własnej osobie...

"Pieszczarki" do towarzystwa...


Szkląca się "ciebulke"...


Podsmażanie i duszenie....

Ryżu-ryżu, który niestety w ogóle nie śpiewa, może dlatego, że nie jest z "Biedronki", hmm?


A oto efekt końcowy... było znakomite... jeszcze oblizuję paluszki...

Wizualna Sztuka Życia

Tym wpisem oficjalnie inauguruję cykl poświęcony wizualnej sztuce życia, o której pisałam w poprzednim poście. Cykl ten dedykuję tym wszystkim obrazom, które wywołują we mnie pozytywne skojarzenia, wspomnienia lub marzenia, albo po prostu napawają mnie radością przez sam fakt swojego istnienia.

Na początek - czerwień - nowy kolor, który odkrywam w moim życiu. Na razie drobnymi kroczkami, ale za to towarzyszącymi mi w życiu codziennym. Bohaterami są: mój nowy piórnik, na wspaniałe pióro, które ostatnio otrzymałam (czarne oczywiście, bo czerń nadal pozostaje dla mnie kolorem kolorów, choć dla Mondriana to "niekolor") i nowy kalendarz, który barwnie pasuje do reszty - z którego korzystam od 11 lutego....

Nowy zestaw planowania dnia i zapisywania wrażeń...


A dodatkowo seria zdjęć także symbolizująca sztukę życia - ze specjalną dedykacją dla Roberta...


Wszystko to, co nie tylko Janoschowe Tygryski lubią najbardziej... i do tego dużo oczywiście ;-)

Skoro ma być dużo, to musi być co najmniej podwójnie...



niedziela, 20 lutego 2011

Poranne refleksje nad biurkami i innymi przedmiotami...


Rozpoczęłam dzis poranek od oglądania jednego z moich ulubionych filmów z Umą Thurman - The Motherhood. Pada w nim wiele znakomitych stwierdzeń, jak na przykład pytanie zadawne przez główną bohaterkę - czy marzenie o zrobieniu prania i napisaniu jednego pełnego, dodajmy sensownego zdania na dzień to zbyt dużo, aby mogło stać się prawdą. Nie wspominając już o moim ulubionym określeniu - kobieta wielozadaniowa. Ile z spośród nas zna tę koncepcję z autopsji? ;-)

Jednak film Katherine Dieckmann skłonił mnie dziś do zupełnie innej refleksji. Czasem tak się zdarza, że jedno wypowiedziane zdanie, czy jakiś zobaczony przypadkiem obraz, uruchamia w nas cały szereg skojarzeń, wywołuje inne obrazy, układa w naszych głowach historyjki. Zakładam, że nie jest to zjawisko unikatowe, które przydarza się tylko mnie. Zdanie o kupowaniu czerwonego wina skrzynkami, oczywiście wypowiedziane w określonym kontekście, wywołało u mnie wczoraj całą lawinę obrazów, które dziś uzyskały dość zaskakujące przedłużenie w trakcie oglądania wspomnianego filmu.

A może powinnam zacząć tę opowieść od początku?

Jest we mnie głód pewnych obrazów, a może to nie głód, ale nadwrażliwość na pewien typ wizualności. Pisałam już o biurkach w różnych filmach i na fotografiach, które od czasu do czasu znajduję w internecie lub na stronach kolorowych magazynów. Głód ów przejawia sie między innymi w polowaniu na nie. Ten głód / nadwrażliwość przekłada się czasami na sposób, w jaki staram się organizować swoje otoczenie. Banalnie można to ująć w kilku słowach: dążenie do wizualnej sztuki życia. Oczywiście każdy z nas nosi w sobie inną koncepcję tego, czym sztuka życia jest. Moja zbudowana jest na obrazach, w którym niebagatelną rolę odgrywają pewne kolory i zestawienia sprzętów. Choc jestem bardzo zadowolona z mojego życia zawodowego, to myślę sobie czasami, że olbrzymią przyjemność sprawiłaby mi praca scenografa filmowego, zwłaszcza pracującego na potrzeby kina obyczajowego. Nie chodzi tu o klasyczną dekorację wnętrz, ale o budowanie osobowości bohaterów, dookreślanie ich charakterów poprzez otoczenie, w którym funkcjonują i przedmioty, którymi się otaczają i do których przywiązują dużą wagę. Znakomitymi przykładami świetnej pracy scenografów (w tym przypadku także kostiumologów) był dla mnie film Possession, a w nim sposób budowania postaci Maud Bailey (Gwyneth Paltrow). Oczywiście nie omieszkałam zrobić sobie zdjęcia z widokiem jej biurka, ale cała postać była dla mnie fascynująca. Golfy, płaszcze, fryzura i co niezmiernie mnie ucieszyło, umiejętność wykreowania postaci naukowca bez uciekania się do banalnego atrybutu, jakim są okulary. Notesiki, ołówki, książki, szale - wszystkie te przedmioty układały się w niezywkle spójną, a przede wszystkim wiarygodną, całość. No i to biurko, eh....


Possession - biurko Maud Bailey.


Podobnie jest w Motherhood. Od pierwszej sekundy budowany jest obraz nagromadzenia i chaosu, w środku którego tkwi główna bohaterka i nagle... może w piątej, może w szóstej minucie filmu, zasiada na moment do pisania bloga. To jedna z niewielu chwil, w jej zabieganym dniu, rozdartym między wyprowadzanie psa, gotowanie, przestawianie samochodu, żeby go nie odholowali, przygotowywanie urodzinowego przyjęcia dla córeczki, która właśnie kończy pięć lat i rozwiązywanie problemów swoich koleżanek, tudzież wspieranie intelektualnie załamanego męża, w której może sobie pozwolić na napisanie czegoś od siebie i dla siebie, na przypomnienie sobie, że kiedyś chciała po prostu pisać. Wspaniałe w tym filmie jest przede wszystkim to, że Eliza Welch nie ma żalu do życia, choć nie w pełni pokryło się ono z jej marzeniami. Potrafi z olbrzymim wdziękiem wyrwać mu to, na czym jej zależy. A do tego ma takie wspaniałe biurko...

Motherhood - biurko Elizy Welch.


środa, 16 lutego 2011

O Misiu mowa... a Misia nie ma

Brak... to taki stan w życiu, w którym odkrywamy, że jest coś lub ktoś, czego/kogo nie posiadamy, choć bardzo tego pragniemy. Na zakończenie rozważań około-urodzinowo-wspomnieniowych będzie właśnie o braku, a raczej o nieposiadaniu.

Pewnego dnia, a miałam wtedy mniej niż więcej lat, uświadomiłam sobie, że jest coś, czego nie posiadam. Myśl ta bardzo mnie uderzyła, a poczucie braku stało się tym dotkliwsze, gdy zorientowałam się, że jestem w nim bardzo osamotniona. Kilkadziesiąt lat później (no dobrze jakieś dwadzieścia siedem lat później, nie chodzi tu wszak o niezliczone dziesięciolecia) odkryłam, że brakowało mi jeszcze czegoś, a raczej kogoś.

By dłużej nie owijać w bawełnę - w obu przypadkach chodziło o MISIA.

Tak, może Was to zdziwi, ale byłam dzieckiem pozbawionym własnego, niepowtarzalnego, zupełnie osobistego misia. Z początku fakt ten zdaje się zupełnie do mnie nie docierał, jednak wraz z upływem lat stał się na tyle uciążliwy, że doprowadził mnie do popełnienia pierwszego zbiorowego przestępstwa.

Gdy kielich goryczy przepełnił się gwałtownie, a braku misia nie kompensowały już żadne Petronele, czy inne kukiełki, postanowiłam zadziałać va banque i misia uprowadzić. Ofiarą moich kryminalnych zapędów stał się niedźwiadek z gąbki, o brunatnej barwie, który stał na biurku w pracy u mojej Mamy i do niej właśnie należał. Postanowiłam dopuścić do procederu misiowego kidnappingu mojego Ojca, pracującego powówczas kilka pięter wyżej. Tuż przed udaniem się na kolejne rodzinne wakacje zwędziliśmy wspólnie misia, który wydawał się być całkiem zadowolony z tak gwałtownego obrotu sprawy. Zupełnie przeciwne odczucia miała jego prawowita właścicielka, gdy już odkryła nasz niecny spisek. Najbardziej zaskakujące w całej historii było to, że pomimo gołym okiem widocznego pragnienia posiadania własnego niedźwiadka, wyrażonego w dodatku w bardzo gwałtownych formach, ocierających się wprost o kryminał, nie otrzymałam rzeczonego misia aż do dnia, gdy hucznie skończyłam dwadzieścia lat. Wówczas moi - uświadomieni uprzednio - Przyjaciele ze studiów podarowali mi Gustawa.

Gustaw jest misiem nie byle jakim. Jest niedźwiedziem absolutnie szczególnym i jedynym w swoim rodzaju. Jest postacią, której nikt i nic nigdy w moim życiu nie zastąpi. Najbardziej wyczekiwaną i do dziś najbliższą memu sercu spośród wszystkich maskotek (no może za wyjątkiem Stefanii, ale o tym być może innym razem). Zresztą Gustaw nie jest maskotką. Rola ta w pierwszej kolejności nie licuje zupełnie z jego znakomitym imieniem i nie mniej znamienitym pochodzeniem. Ponadto z Gustawem łączy mnie więź szczególna, która jest całkowicie nie do podrobienia i nie do przeniesienia na żadną inną maskotkę świata (nawet na owcę Zochę, która w końcu zjawiła się w moim życiu w iście magicznych okolicznościach). Gustaw jest widomym dowodem na to, że mają rację Anglicy mawiając better late than never.

Prawda ta sprawdziła się w jeszcze jednym niedźwiedziowatym przypadku. Chodzi mianowicie o Paddingtona. Moja Mama, zindagowana ostatnio na okoliczność braku opowieści o tym gentlemanie pośród moich dziecięcych lektur, odpowiedziała otwarcie i stanowczo, iż nie był on sympatyczny - jej oczywiście, nie moim zdaniem. Tak więc po raz kolejny decyzja rodzicielska zaważyła tu na pewnej absencji w okresie mojego dzieciństwa. Paddington trafił do moich rąk dopiero ostatnimi czasy, za to teraz dzięki niemu nieustannie wzbudzam zdziwienie, czasem połączone z zażenowaniem, na twarzach współpasażerów w środkach komunikacji miejskiej Królewskiego Miasta Krakowa. Zaśmiewając się do łez z przygód rezolutnego Misia, posiadającego niezmiernie przydatną umiejętność kupowania z zyskiem na targu - brak lektury Paddingtona w dzieciństwie wyjaśniałby moją nonszalancję finansową, gdy wkraczam na Plac Imbramowski ;-) - myślę sobie, że naprawdę better late than never...

Na pocieszenie dodam, że zapewniono mi w dzieciństwie zdjęcia na kamiennym misiu.

Poniżej dokumentacja Niedźwiedzia Skradzionego i Gustawa, portret Misia Kamiennego już w wkrótce ;-)

Miś Skradziony - jak widać wpadał z jednego stanu zagrożenia w drugi [18.08.1984 - Szczyrk]


Pozwólcie przedstawić sobie, oto Gustaw we własnej osobie!

piątek, 11 lutego 2011

Wspomnień z dzieciństwa czar - odcinek drugi

W dniu urodzin nie mogłam sobie odmówić wpisu z serii back to the future. Natchnienie było tym razem podwójne. Po pierwsze ukazała się niedawno książka zatytułowana Poczytaj mi Mamo. Księga pierwsza. Miałam ją ostatnio w rękach i ogarnęła mnie nostalgia za czasami, gdy seria Poczytaj mi Mamo nie była wydawana w twardej oprawie (w związku z tym każdy Maluch mógł z łatwością ją spożyć, potargać, tudzież użyć w innych celach zgoła niezgodnych z przeznaczeniem), charakteryzowała się dywersyfikacją estetyczną (miast dominacji rysunków Edwarda Lutczyna) i mieściła zawsze i wszędzie, a nie tylko do tych większych toreb (spróbujcie dopiąć walizkę, gdy wkładacie tam książkę w twardej oprawie, tak, aby owego dzieła nie uszkodzić). Do tej zadumy dołączyła druga, która dopadła mnie przy półce w EMPiKu, na której panoszyły się płyty z nagraniami dla dzieci. Są to głównie dawne hity, w nowych, czytaj zmasterowanych (i zmasakrowanych) aranżacjach, zgodnych z duchem czasu (czyli coś między electro-popem a techno, w efekcie brzmiące jak "umcyumcy"), tudzież np. Alicja w Krainie Czarów czy Czarnoksiężnik z Krainy Oz czytane przez jednego aktora. Gdzież te czasy, gdy na płycie z opowieścią o Dorotce aż roiło się od znakomitych polskich aktorów, a raczej gwarno było od ich głosów. Gdzie te czasy, w których zakochałam się bez pamięci we Włodzimierzu Pressie, nie jako Grigoriju, lecz jako głosie czytającym bajkę o pawianach? Gdzie Lato Muminków z Ryszardą Hanin w roli Mamy Muminka, szczęśliwie ocalałe, dzięki samozaparciu mojego Ojca, który je dla mnie przegrał z wymęczonej wielkrotnym słuchaniem kasety magnetofonowej na format mp3, z niezapomnianą i porażającą piosenką, a raczej pieśnią o teatrze i zmasakrowaną przez jakąś domorosłą artychę parę lat temu piosenką Włóczykija? Eh... szkoda słów. Na szczęście jest jeszcze YouTube, a tam parę ocalałych nagrań, bez których moje dzieciństwo na pewno miałoby inny smak.

Zacznijmy więc od początku.

Lato Muminków
- mniej więcej w połowie fragmentu piosenka Jacka Woźniaka Włóczykije.

Niezwykły kunszt aktorski, znakomite udźwiękowienie, inteligentny tekst, świetna oprawa muzyczna. Wolę sobie nie wyobrażać, gdzie byłaby moja wyobraźnia, gdyby nie świat, który kreowały w moim umyśle tego typu nagrania...

Potem przyszła wielka miłość do Alicji w Krainie Czarów w niemniej znakomitej obsadzie, posłuchajcie tylko...

- początek bajki, która zawojowała moją wyobraźnię.


Choć bardzo sobie cenię twórczość Tima Burtona (taką na przykład Gnijącą pannę młodą z moim ulubionym zaspołem szkieletowo-jazzowym ;-), to jednak głęboko współczuję tym dzieciom, dla których jego wizja Alicji i Krainy Czarów będzie pierwszą (a może wręcz jednyną), z jaką się w życiu zetkną.

Oprócz bajek były w moim muzyczno-słownym świecie także piosenki, które do dziś znakomicie leczą wszystkie smutki i niemal natychmiastowo poprawiają mi humor. Jednym z takich utworów jest niewątpliwie ABC Przygody. Piosenka otwierająca film David & Sandy.

ABC Przygody
- uwielbiałam fragment, który mówił o tym, że można wygrać bilet na lot motylem, tudzież ten, że sowa jak zwykle mówiła, że świat zwariował. Jak wiadomo sowy niespecjalnie lubią przygody. A skąd wiadomo? Z Kubusia Puchatka oczywiście.

Kolejnym utworem na smutki i smuteczki pozostaje do dzisiaj piosenka, z którą jakby nie było przez całe dzieciństwo się identyfikowałam:

Ostra panienka

A potem była jeszcze cała litania: Balonówka z coca-colą, UFO jest krasnalem naszych dni, piosenki z Akademii Pana Kleksa (zwłaszcza Pożegnanie z Bajką w wykonaniu Zdzisławy Sośnickiej) i Przygód Pana Kleksa (tu rządziła Ostrowska z Podróżą w Krainę Baśni i Rewiński z Latającym Holendrem) i wiele wiele innych.

A na koniec, także dzięki piosence, tym razem w wykonaniu Gawędy, zrozumiałam, na czym polega prawdziwa miłość i romantyzm, od którego nie bolą zęby, bo ktoś go nadmiernie nie przesłodził...zresztą posłuchajcie sami:


Kupię Ci pęczek rzodkiewek

Eh... kiedyś to były czasy... a dziś newsem dla dziewięciolatek jest fakt, że RMF jako pierwsza stacja wyemituje najnowszy utwór Lady Gagi. Cóż, myśmy się też fascynowały Madonną, ale dopiero skończywszy lat dwanaście. A poza tym to już historia na zupełnie inny wpis...

czwartek, 3 lutego 2011

Lektury czar...

Luty to dla mnie miesiąc szczególny. Czas wspominania związany ze zbliżającą się kolejną rocznicą urodzin. W związku z tym najbliższe posty poświęcę takim właśnie wspominkom, zaczynając od mojej największej pasji, jaką było, jest i z całą pewnością będzie - czytanie.

Gdy natężenie obowiązków i zmęczenia wzrasta, tak, jak to ma miejsce w ostatnich miesiącach, intensywnie wypełnionych wykładami, egzaminami i niedokończonymi tekstami, szukam we wspomnieniach wytchnienia. Jest jedno takie, które nieustannie ostatnio do mnie powraca, wzbudzając nostalgiczne rozrzewnienie i jednocześnie wzbudzając chęć powrotu do takich chwil. Jest listopad, a może grudzień, w każdym razie za oknami ciemno, wieje wiatr i strasznie pada. Siedzę w pokoju na stancji, w fotelu, który przez osiem lat przerabiania i ulepszania nigdy nie stał się tak naprawdę wygodny, więc od czasu do czasu wiercę się, próbując znaleźć dla siebie odpowiednią pozycję. Ciemności rozprasza tylko intensywne światło lapmki stojącej obok fotela. Na pewno dookoła brzmi jakaś muzyka, może to Jethro Tull, a może King Crimson, nie pamiętam. Obok fotela piętrzy się stos książek, które muszę przeczytać nim zacznie się sesja. Czego tam nie ma: nieśmiertelna Maria Ludwika od Starożytności, trzytomowy Tatarkiewicz, Witruwiusz w orginale i tłumaczeniu, Podstawowe pojęcia historii sztuki Woelfflina - lektura tego tomu to dopiero była jazda bez trzymanki. Na kolanach podręcznik opisujący techniki artystyczne. Nie była to może moja ukochana lektura, a jednak to wspomnienie powraca, może dlatego, że dziś czytam przede wszystkim "ukradkiem": w autobusie, tramwaju, czekając na spóźniających się studentów, przy kawiarnianym stoliku, także czekając. Nie potrafię żyć bez czytania, więc czas najwyższy coś w tej sprawie zrobić. Od dzisiaj koniec z "ukradkowym" oddawaniem się tej przyjemności! Jak tylko skończę tworzyć tabelki ze zmianami w programie, siadam i czytam i o całym świecie zapominam.

Ale najpierw, żeby wyjaśnić, dlaczego mówię tu o uzależnieniu, przedstawię krótką historię tego, jak w nałóg ów wpadałam...

Pierwsze fotograficzne świadectwa potwierdzające mój intensywny kontakt z książką pochodzą z 29 lipca 1980 roku. Na zdjęciu oprócz mnie - wówczas półtorarocznej - jest mój Dziadek Stanisław i kuzynka Małgosia. Przedmiotem mojej fascynacji jest opowieść o króliczku. Warto zwrócić uwagę na charakterystyczny "dziubek", który został mi do dziś i pojawia się zawsze, gdy poświęcam się czemuś bez reszty, zwłaszcza zaś czytaniu...


29 lipca 1980


Kolejna dokumentacja pojawia sie kilka miesięcy później. Jest 5 października 1980 roku, zdjęcia pokazują wyraźnie nie tylko samodzielne zainteresowanie książką, ale przede wszystkim niezadowolenie z faktu, że ktoś mi lekturę przerywa...


5 października 1980

5 października 1980

17 lipca 1982 roku (3,5 roku) uzależnienie się pogłębia. Sądząc po kubku, który stoi na ławce, jestem w ogródku u Dziadka Władka. Wlos zmierzwiony, nóżki stosownie ułożone na podpórce, w dłoniach oczywiście gazeta lub książka, na pewno zawierająca wiersz pt. Ślimak. Proszę zwrócić uwagę, że nieodłączny "dziubek" jest zauważalny!

17 lipca 1982

11 lutego 1983 - właśnie dziś kończę cztery lata - książki i farby, dwa podstawowe prezenty są dobrze widoczne w kadrze. Zwracam uwagę zwłaszcza na książki, bo to najpiękniejsze na świecie wydanie Baśni Braci Grimm z mrocznymi i ekspresjonistycznymi w formie ilustracjami. Wygląda mi na to, że znowu ktoś oderwał mnie od lektury i najwyraźniej próbuje mnie wprowadzić w tajnki dyskusji nad tym, co przeczytałam. Tym Kimś jest oczywiście mój Tato.


11 lutego 1983


24 grudnia 1985 - Wigilia a ja oczywiście zaczytana ;-) Stawiam na to, że to jakaś instrukcja, nie tylko dlatego, że obok leży pudełko, które wygląda mi na opakowanie z jakiegoś sprzętu, lecz przede wszystim ze względu na intensywność "dziubka". Czytanie instrukcji nigdy nie było moją mocną stroną, toteż stan skupienia, jeśli już w ogóle decyduję się jakąś zacząć czytać, staje się niebotyczny, a wtedy oczywiście "dziubek" rośnie!


24 grudnia 1985

A to moje ukochane zdjęcie, ilość lektur dookoła wprost rozkosznie zastraszająca! Czego tu nie ma! Przede wszystkim "Świerszczyk", z którego właśnie czytam opowiadanie Jak mały Mamba ze swoimi przyjaciółmi znalazł wielki skarb - to bajka z Nowej Gwinei, ale jest także Alicja w Krainie Czarów, choć osobiście wolę to wydanie stojące na mojej półce, na które patrzę teraz, ze wspaniałymi ilustracjami Johna Tenniela, które ukazały się w orginalnym wydaniu powieści. A przy tym biurku do dziś pracuję, choć - jak wiedzą czytelnicy bloga - nieustannie marzę o tym, żeby zamienić je na nowe... Zdjęcie wykonane 10 grudnia 1985 roku...



10 grudnia 1985


16 sierpnia 1986 - ponieważ za chwilę pójdę do pierwszej klasy, Mama chyba postanowiła kontynuować wprowadzanie mnie w tajniki dyskusji podczas lektury, a może właśnie głośno jej czytam - zajęcie, które uwielbiam do dziś...

16 sierpnia 1986


Z tego samego dnia pochodzi także drugie zdjęcie z Babcią Helenką w tle. "Dziubek", skupienie i ewidentnie zatroskana mina Babci, pewnie myśli, jak taka zaczytana dziewczyna znajdzie męża... Cóż może nie znajdzie, ale ile przeczyta interesujących książek!


16 sierpnia 1986


Trudno się dziwić, że po tak intensywnym przyzwyczajaniu do czytania, dziś, po niemal 31 latach od zrobienia pierwszego z publikowanych zdjęć, jestem całkowicie uzależniona od lektury. Kończę więc pisanie, aby zabrać się za czytanie...