niedziela, 29 sierpnia 2010

Rozkosz dla podniebienia na włoską modłę

Pogoda za oknami raczej gloomy, więc żeby nie popadać w depresję czas na słoneczną Toskanię. Po pierwsze seans filmowy Under the Tuscan Sun (Pod słońcem Toskanii), jeden z moich ulubionych filmów na takie właśnie nijakie dni. Po drugie - zainspirowana wpisem Malwy pt. Dieta - postanowiłam się podzielić kulinariami na dziś, oczywiście cucina italiana.

Danie na dziś: tagliatelle mezzane con ceci e coste di sedano innymi słowy makaron grubonitkowy z cieciorką i selerem naciowym. Do tego niezawodne - choć niekoniecznie zgodne ze szkołą, bo czerwone nie białe - wino Pasqua Valpolicella mocne, wytrawne, lekko cierpkie na języku, na które comissare Montalbano znalazłby pewne wiele kolorystycznych dookreśleń. Poprzestańmy jednak na tym, że jest niezwykłe...


Przygotowanie zajmuje dosłownie kilkanaście minut.



Po pierwsze trzeba lekko podgrzać część cieciorki (ja używam tej z puszki, nie przejmując się, iż nie jest fresca) na oliwie, w tym czasie gotujemy wodę z niezawodną kostką Knorra oliwa z ziołami dodając jeszcze liście laurowe do smaku. W wodzie tej następnie gotujemy pokrojony w drobne kawałeczki seler naciowy. Oczywiście, tym razem zgodnie ze sztuką, nalewamy sobie kieliszek wina, bo nic tak dobrze nie odmierza czasu, jak jego opróżnianie! W czasie gdy kawałeczki selera starają się osiągnąć status al dente, przerzucamy podgrzaną cieciorkę do miseczki, dodajemy śmietanę - zawsze niezawodna Rama Cremfine do gotowania - oraz dodajemy przyprawy. Osobiście polecam koperek, znakomicie robi nieco mdłej z natury cieciorce. Całość miksujemy, kontrolując stan selera i kieliszka! Do palpy dodajemy całe ziarenka ciecierzycy i odstawiamy. W tym czasie nasz seler walczy o lepsze z wodą już od jakichś 8 lub 10 minut. To dobry moment, żeby dołączyła do niego pasta, zwłaszcza że większość tagliatelle gotuje się nie dłużej niż 6 minut. Z doświadczenia wiem, że najlepiej wstrzelić się gdzieś pomiędzy 4,5 a 5 minut. Zwłaszcza że potem będziemy go jeszcze podduszać ;-)

Warto dodać, że w tym czasie nasza bohaterka zdążyła już dowiedzieć się o zdradzie męża oraz stracić na jego rzecz dom i zamieszkała w okropnym budynku pełnym umeblowanych mieszkań dla rozwodników. Dowiedziała się także, że jedna z jej przyjaciółek-lesbijek zaszła szcześliwie w ciążę i w wyniku tego wydarzenia lesbijska para zdecydowała się zamienić swój podwójny bilet na gejowsko-lesbijską wycieczkę po Toskanii na jeden bilet dla niej, którego nasza bohaterka wcale nie chce przyjąć. Gdy pasta ląduje w garnku, bohaterka podejmuje decyzję, jak się wkrótce okaże, bardzo brzemienną w skutkach, o wyjeździe do Italii, gdyż nie jest w stanie znieść sąsiada, który nieustannie płacze za ścianą jej mieszkania.

Po maksymalnie 5 minutach pastę wraz z selerem odcedzamy. Wyławiamy z niej liście laurowe i - nadal razem z selerem - umieszczamy na patelni, na której dnie spoczywa ledwo pół łyżeczki oliwy. Dodajemy zmiksowaną cieciorkę wraz z całymi ziarnami i zostawiamy na kilka minut pod przykryciem na "1" (to dla posiadaczy płyt indukcyjnych) lub baaardzo małym ogniu (to dla tych, co lecą na gazie). Jednocześnie triumfalnie opróżniamy kieliszek, a na głowę naszej bohaterki właśnie spada ptasie guano, co w oczach starszej hrabiny sprzedającej dom oznacza segno di Dio (znak boży), dzięki któremu nasza bohaterka wchodzi w posiadanie zrujnowanego domu Bramasole położonego rzecz jasna w Toskanii.



Jeszcze chwila i na naszym talerzu ląduje efekt minionych starań:


Warto dodać, że bohaterka w tym czasie zmaga się z problemem remontu domu i straszliwą burzą. Lecz gdy już zasiadamy do konsumpcji, czekają nas wyłącznie znakomite doznania tak smakowe, jak i wzrokowe. Zwłaszcza, że już za chwilę nastąpi jedna z moich absolutnie ukachanych scen ever, gdy bohaterka gotuje po raz pierwszy duży, prawdziwie włoski posiłek dla wszystkich: siebie, swoich pracowników, którzy remonują jej dom i nowo poznanych przyjaciół...


Buon appetito a tutti!

sobota, 28 sierpnia 2010

O pożytku płynącym ze znajomości znaczenia skrótów - nie tylko myślowych...

Kanikuła dobiega końca i z tej okazji, aby wdrożyć się już w myślenie kategoriami nauki i pracy, z naciskiem na tę pierwszą, postanowiłam napisać wreszcie o potknięciach językowych, które na co dzień doprowadzają mnie do szału, a dotyczą tablic z nazwami ulic.

Nim jednak przejdę do sedna, krótka historyjka, która będzie znakomitym wstępem do zdjęć. Kilka lat temu mój sąsiad napisał list do prof. Walerego Pisarka. Treść listu pozostaje dla mnie tajemnicą, jednak odpowiedź Profesora stała się kwestią publiczną, nad którą dyskutowaliśmy dość szeroko w ramach sąsiedzkiej wymiany myśli i wrażeń, toteż bez obawy ją tu przytaczam. Profesor, przed lub po udzieleniu odpowiedzi na zapytanie mojego sąsiada, był uprzejmy zwrócić mu, jakże słusznie, uwagę na fakt, że adresu, w którym figuruje pierwszy król Polski żadną miarą nie można skracać jako B. Chrobrego. A to z tej przyczyny, że istotną rolę pełni tu imię króla - Bolesław - a nie jego przydomek: Chrobry, podkreślający co prawda jego wspaniałość i odwagę, jednak będący tylko dookreśleniem imienia polskiego króla, które brzmi Bolesław I.

Prawdziwe to przekleństwo mieszkać na takiej ulicy, której patron posiada długie imię i nazwisko, a tak można powiedzieć o Bolesławie I właśnie. Ciężko zmieścić go w rubryczki i tabelki, nie pasuje do ilości miejsc w klasycznych przelewach bankowych i w ogóle jest niewygodny. Jednak od czasu uwagi prof. Pisarka z uporem niemal maniakalnym staram się jak ognia unikać nieprawidłowego skracania. Jak się okazuje administracja SM "Piast", zarządca budynku przy ul. Bolesława Chrobrego bynajmniej nie ma takich skrupułów:




Przekleństwo "długich"patronów ciąży nade mną nadal, ten, przy którego ulicy aktualnie mieszkam nie dość, że posiada aż dwa imiona - i to wcale nie krótkie - to jakby tego było mało, w trakcie chwalebnego okresu działalności partyzanckiej podczas II wojny światowej zyskał sobie przydomek. Wolę nie myśleć, jak rozmaite administratorki będą tę nazwę ochoczo skracać!

A że fantazja urzędników sięga daleko, czasem tam, gdzie wzrok, a już na pewno inteligencja, nie sięgają, najlepiej świadczy tablica, która pojawiła się w samym centrum Katowic, w pobliżu Rynku. Jedna z ulic, która do niego dobiega nosi dumną nazwę Alej Wojciecha Korfantego. Kiedyś były to Aleje Armii Czerwonej, ale po 1989 usunięto szybko tę, wówczas już wstydliwą nazwę, zastępując czerwonoarmistów patronem, który budzi, przynajmniej na Śląsku, niemniejsze kontrowersje. Nie czas tu i miejsce na wgłębianie się w meandry śląskiego patriotyzmu i roli, jaką po I wojnie światowej odegrał Korfanty, wydaje się jednak, patrząc na napis widniejący na drogowskazie u wylotu Rynku, że kontrowersje te, choć nieustannie zamiatane pod dywan, wychodzą spod tego rogu, pod którym najmniej się ich spodziewamy. Tabliczka wygląda następująco:




Czuję tu podstęp, pytanie tylko, kto jest zań odpowiedzialny?

Jako żywo w języku polskim skrót woj. (podaję za Wielkim Słownikiem Ortograficznym PWN) oznaczać może trzy słowa:

  • woj; wojowie a. woje, wojów
  • woj. (= województwo; wojewoda; wojenny)
  • woj. (= wojskowy) a. wojsk.
Oznacza to, że poprawne odczytanie skrótu brzmieć powinno:

Al. Województwa Korfantego lub Al. Wojewody Korfantego, pozostałe określenie niebyt szczęśliwie łączą się z nazwiskiem Korfanty, no chyba, że chodzi o wojów Korfantego, czyli tych, którzy należą do jego drużyny a. jego najzagorzalszych obrońców.

Podsumowując, stolica województwa śląskiego - czy aby na pewno??? - posiada więc ulicę, a w zasadzie Aleje (l.m.) Województwa Korfantego, Aleje Wojewody Korfantego lub Aleje Wojów Korfantego. Jako żywo o województwie takim nie słyszałam, zapewne nie mają o nim pojęcia nawet najbardziej dociekliwi znawcy Górnego Śląska czyli Autonomiści, choć kto wie, czy taka - jak rozumiem dotychczas tajna wiedza - mogłaby im się przydać. Korfanty nie był też nigdy wojewodą, przez większą część politycznego życia pełniąc rolę posła.

Wojów może by się i jakichś znalazło, problem polega na tym, że ten uroczy skrót uczyniono z imienia bojownika o polskość Górnego Śląska - Wojciecha.

Urzędnikom gratuluję fantazji i zachęcam, z okazji zbliżającego się 1 września, poważne rozważenie powrotu do szkolnych ław, może się jeszcze czegoś nauczą, choć w tym wypadku być może nawet autorytet prof. Pisarka na niewiele by się zdał....

wtorek, 24 sierpnia 2010

Hypatia i Eddington czyli o dobrych bajkach dla naukowców

Na fali moich ostatnich rozmyślań postanowiłam przypomnieć sobie, jak pięknie jest być niczym (lub prawie niczym) nieskrępowanym naukowcem, a w każdym razie naukowcem, który nie jest skrępowany codzienną walką o utrzymanie etatu, zdobycie etatu, umieszczenie tekstu w odpowiednim czasopiśmie, ubieganiem się o znaczące stypendium lub grant. W tym celu udałam się do oferującej wspaniałą odskocznię krainy filmu na dwa seanse: Agory oraz Einstein i Eddington. Świat, w który dzięki tym filmom wkroczyłam, mimo wszelkich przeszkód rzucanych pod nogi głównym bohaterom, rysuje się na tle codziennej walki, jaką od pewnego czasu toczę, niczym kraina szczęśliwości. Nim jednak zaproszę Was, moi Drodzy Cztelnicy, do tego świata, który ma wielką moc uwodzenia, kilka zdjęć:



Model Układu Słonecznego skonstruowany dla Hypatii przez Davusa.



Model Układu Słonecznego używany w czasach Eddingtona.



Hypatia podczas pracy ze swoim ojcem.



Agora jest opowieścią o niezwykłej kobiecie. Żyjąca na przełomie IV i V w. Hypatia jest jedyną kobietą, która doczekała się portretu na fresku Rafaela Szkoła Ateńska, co umieściło ją w jednym rzędzie z takimi sławami naukowymi z przeszłości jak Pitagoras, Euklides czy Ptolemeusz, a jak twierdzi niemiecki uczony z uniwersytetu w Ulm Frank Keim także obok Arystarcha i Kopernika. Ciekawe jest zwłaszcza to ostatnie powinowactwo - choć na obrazie Hypatia stoi po przeciwnej stronie do obu wymienionych astronomów - gdyż jednym z najważniejszych pytań, jakie nieustannie sobie zadawała było prawdopodobieństwo heliocentrycznego modelu Układu Słonecznego. Choć nigdy jednoznacznie nie opowiedziała się za tą koncepcją, jej dywagacje zrywające z doskonałościa koła jako figury wyznaczającej trajektorię ruchu planet i uznanie elipsy za najwłaściwszy tor ich przemieszczania się było intuicją prowadzącą w dobrym kierunku. Tym, co w filmie uwiodło mnie całkowicie są sceny, w których Hypatia pracuje w zaciszu swojego domu wespół z wiernym niewolnikiem, który, w przeciwieństwie do młodego i porywczego Davusa, ani myśli o wyzwoleniu. Zresztą czymże miałoby być to wyzwolenie dokonywane pod egidą chrześcijańskich nieuków, których jedyny wkład w intelektualną historię Aleksandrii miał charakter iście herostratejski i polegał na zamienieniu Biblioteki Aleksandryjskiej w ruinę i wybieg dla kóz. Davus odkrywa tę gorzką prawdę zbyt późno i choć nie wyzbywa się chrześcijaństwa (krzyże pozostają na jego piersi) to odrzuca drugi nieodłączny atrybut "wojowników Chrystusa": skrytobójczy miecz i kamienie. Oddając się ekstazie wolności, jaką przyniosło mu przystąpienie do chrześcijan, jednocześnie tęskni za intelektualną atmosferą, jaka towarzyszyła jego służbie w domu Hypatii. To on wszak skonstruował dla niej model Układu Słonecznego i zadał kilka niezwykle cennych pytań, nim nie uwiodła go religia ciemnoty i zabobonu z wolnością wypisaną na sztandarach. Jakże to jednak bezmyślna wolność! Oglądając sceny, w których Hypatia z wielką pasją, całkowicie odcięta od spraw zewnetrznego świata, z zapamiętaniem kreśli trajektorię ruchu planet jest znakomita. Rachel Weisz doskonale odegrała ten niezwykły rodzaj napięcia i nerwowości, który towarzyszy przybliżaniu się do rozwiązania nurtujących naukowca kwestii. Znakomity jest też dialog, który następuje tuż po ostatecznym uznaniu przez Hypatię możliwości elipsoidalnego kształtu toru ruchu planet. Niemal natychmiast zaczyna ona podważać swoje ustalenia, pokazując, że to właśnie nieustanne stawianie pytań prowokuje do dalszego wysiłku intelektualnego, a nie samozadowoelnie z uzyskania odpowiedzi.

Pamiętam jak swego czasu Helena Małkiewiczówna omawiając witrażowe cykle Genesis w kościołach krakowskich i nie tylko, przerwała na chwilę wywód, spojrzała na nas i powiedziała: "jak państwo widzą, im dłużej zgłębiamy ten temat, tym więcej pojawia sie pytań i tym mniej mamy odpowiedzi, to jest właśnie kwintesencja badania naukowego". I - mogę dodać - cała jego rozkosz i tajemnica, która nieustannie każe nam podejmować pewne wysiłki na nowo.

Na drodze Hypatii do szczęścia stanął fanatyzm religijny, który, jak dowodzą ostatnie wydarzenia w naszym kraju-raju, nadal trzyma się mocno. Jego ofiarą padła najpierw biblioteka (zwracam uwagę na rodzaj żeński), a potem Hypatia i co prawda, jak dowodzą badacze, nie był to jeszcze ostateczny kres kultury antycznej, której niedobitki trwały nadal, nim chrześcijaństwo nie zniosło ich ostatecznie z powierzchni ziemi, to jednak był to owego kresu początek i to jakże przerażający.

O tym, że religii zwykle nie było po drodze z nauką zaświadcza historia bohatera kolejnego filmu, który miałam ostatnio rozkosz obejrzeć - Arthura Stanleya Eddingtona. Ten byrtyjski astrofizyk przyczynił się znacząco do potwierdzenia teorii względości Einsteina, dzięki obserwacji i rejestracji całkowitego zaćmienia słońca, które miało miejsce 29 maja 1919 roku, jednak nie jest dziś postacią tak powszechnie znaną, jak sam Albert Einstein. Stało się tak m.in. z powodu jego nieustannego zmagania się z próbami pogodzenia nowej teorii, podważającej Newtońską, z jego głęboką religijnością. Eddington był kwakrem, a jego pacyfizm i religijność przysparzała mu wielu kłopotów już podczas I wojny światowej. Jednak tylko dzięki jego niezłomnej postawie naukowcy brytyjscy nie zerwali całkowicie kontaktów ze swoimi niemieckimi kolegami, a sam Einstein był niezwykle wzruszony, gdy doszło wreszcie do spotkania z Eddingtonem po zakończeniu wojny. W filmie są dwie znakomite sceny. Pierwsza przypominiała mi film Agora, gdyż istotną rolę odgrywa w niej model Układu Słonecznego, który Eddington objaśnia swojej siostrze. Druga ukazuje Eddingtona pogrążonego w pracy, gdy nie zauważa obecności innych osób zanurzony w swoich własnych rozważaniach. Scena odegrana jest mistrzowsko, czego zresztą należało się spodziewać po aktorze szekspirowskim, który doczekał się już nominacji do nagrody Sir Laurence Oliviera. David Tennant pokazuje w niej, że bez względu na zewnetrzne okoliczności ludzie nauki powinni pozostać wewnętrznie niezależni. Rozumiała to także Hypatia, gdy na prośbę Synesiusa - biskupa Ptolemei i jej byłego ucznia - aby przyjęła chrześcijaństwo, odparła: "Ty nie wątpisz w to, co wierzysz, nie wolno ci, ale ja muszę..."

Oba filmy, choć ukazywały zmagania uczonych z niezrozumieniem, ciemnotą i ciasnotą umysłową, a także ideologicznym zawłaszczeniem, potrafiły jednocześnie dać czysty obraz pracy naukowej. Tego jedynego w swoim rodzaju czasu, w którym wytwarza się wokól naukowca przestrzeń odzielająca go od tego wszystkiego, co nie pozostaje w uzasadnionym związku z jego dywagacjami. W przestrzeni tej nie ma miejsca na prozaiczne zadania do wykonania, nie ma czytania przedziwnych licencjatów, nie ma reguł, które już z daleka pachną absurdem. Oczywiście każdy naukowiec, także ci portretowani w obu filmach, prędzej czy później zderza się ze światem zewnętrznym, opuszczając intelektualną czaso-przestrzeń. Cała sztuka w tym, żeby zachodzić do takiej codzienności jak najrzadziej...

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Prawdziwie rodzinna niedziela a'la Sheraton Polska


Letnia kanikuła odebrała mi ostatnio resztki jakiejkolwiek woli działania (no może za wyjątkiem czytania i oglądania filmów), lecz nie zapominam o bloggowaniu, a w zasadzie o zbieraniu pomysłów bardziej, bo woli, żeby przelać je na ekran jak na lekarstwo. Aby przerwać tę złą passę dziś krótki wpis na temat, który poruszył mnie niezwykle (a moją Mamę jeszcze bardziej) podczas leniwego spędzania wakacji w kurorcie spockim. Od kilku lat miasto Sopot realizuje projekt przebudowy ścisłego centrum od wejścia na Molo po sławetny Monciak. Do okazałych budowli dołączyła ostatnio pięknie odrestaurowana - acz nie do końca zgodnie z pierwotnym wyglądem - Rotunda, z której rozciąga się olśniewający widok na Molo i nabrzeże, wypełniając tym samym lukę między Grand Hotelem a Hotelem Sheraton. I to właśnie ten ostatni, a konkretnie reklama, z jaką wyszedł do ludzi (w tym miejscu przydałaby się ikonka "ironia"), wzbudziła nasz żywy sprzeciw. Od kilku miesięcy jesteśmy co prawda "zieloną wyspą", w każdym razie według części polityków, ale jak wykazały ostatnie badania bliżej nam do Szwecji lat 60., niż do krainy mlekiem i miodem płynącej. Jak się jednak wydaje, menadżerom Sheratona zupełnie nie przeszkadzają realne statystyki dotyczące dochodów przeciętnego Polaka i postanowili temu przeciętnemu Polakowi podsunąć zbawienny pomysł na odnowę życia rodzinnego. Niedaleko hotelu, na bardzo uczęszczanym pasażu, zawisła więc reklama zachęcająca do kultywowania prawdziwie rodzinnych niedzielnych lunchów.





Prawdziwa rodzina składa się na billboardzie reklamowym z przedstawicieli trzech pokoleń: dziadków (w liczbie dwojga), ich dzieci oraz zięciów bądź synowych (cztery osoby) i wnuków (dwie osoby), zakładając, że na zdjęciu parę osób sie nie zmieściło, mówimy tu o lunchu obliczonym na jakieś dziesięć osób za jedyne - uwaga, uwaga, bo okazja jest doprawdy niepowtarzalna - 130 PLN od osoby.

Jak wiadomo tradycja rodzinna jest Polakom bardzo droga, niedzielne obiadki - zwykle serwowane u nestorów rodu - stanowią jej niezbywalny element. Nowa kampania restauracji Sheraton uświadamia nam, że tradycja ta jest nie tylko droga naszym sercom, lecz droga w ogóle. Mówimy tu wszak o obiadku za bagatelka 1300 PLN. Biorąc pod uwagę, że tradycję należy kultywować, a Polacy dali wielkorotnie dowody na to, że potrafią to czynić za wszelką cenę, należy się przygotować na wydatek rzędu 5000 PLN miesięcznie. Nawet jeśli założymy, że obiadek rodzinny to impreza składkowa, to jego wartość całkowicie wymierna zbija z nóg.

Jak radośnie informuje Ministerstwo Gospodarki przecietne wynagrodzenie wzrosło w Polsce w ostatnim kwartale 2010 roku i wynosi dziś około 3200 PLN (brutto rzecz jasna), zaś płaca minimalna to 1300 PLN. W Polsce liczba ludności żyjącej poniżej minimum socjalnego wynosi (w zależności od badań) od 59 - 65 %. Minimum egzystencji wyliczne jest na sumę od 9 - 20 PLN (dane GUS), różnica zależy od tego, czy mówimy o minimum ustawowym, relatywnym czy subiektywnym, co stanowi dokładnie 8 do 15% kosztów rodzinnego lunchu w Sheratonie w przeliczeniu na jedną osobę.

Jak łatwo wyliczyć ponad połowę Polaków stać by było na taki lunch dokładnie raz na czternaście miesięcy (przypadki skrajne) lub raz na pół roku. Czy to znaczy, że kultywowanie tradycji rodzinnych w naszym kraju zamiera? Że oto skazani jesteśmy na antyrodzinną wegetację? Oczywiście że nie każdy musi iść na lunch do Sheratona i jeszcze ciągnąć tam co tydzień całą rodzinę. Myślę, że przyjemność takich spotkań tydzień po tygodniu znacznie by malała. Nie w tym rzecz, żeby takich ofert nie było. Rzecz raczej w pewnej wrażliwości społecznej tych, którzy je ogłaszają. Przeciętny klient Sheratona raczej nie wypatruje nowych propozycji tej sieci na miejskich billboardach, z którymi na co dzień egzystuje przede wszystkim bardzo przecietnie finansowo sytuowany Polak.

Poza tym oczywistym faktem, to, co wywołało nasze największe oburzenie to insynuacja - dość makabryczna w kraju takim, jak Polska - że to właśnie ten lunch spowoduje, że: "niedziela stanie się prawdziwie rodzinna"...

Swoją drogą jestem ciekawa na ile takich "prawdziwie niedzielnych" lunchów stać pomysłodawców reklamy. Oj, może się zagalopowałam, istnieje spora szansa, że jej autorzy to single, dla których rodziną są współpracownicy z firmy, więc o nich jestem spokojna! Skoro pracują dla Sheratona, z pewnością stać ich na taki lunch nawet częściej niż raz na tydzień i zawsze mogą go spożyć w towarzystwie swoich kolegów i zespołu menadżerów Sheratona, którzy reklamę w takim miejscu umieścili. Życzę smacznego!