wtorek, 25 maja 2010

Reisefieber(s)

Wiele tematów pojawia mi się ostatnio w głowie, o wielu chciałabym napisać. W kolejce czekają przede wszystkim refleksje na temat rękopisu w dobie reprodukcji cyfrowej oraz ulubionego przeze mnie ostatnio określenia, które przeżywa renesans medialny i polityczny, podobny tym, jakie kilka lat wstecz stały się udziałem zwrotów: "na dzień dzisiejszy" i "konsensus". Chárisma - bo oto piękne (do niedawna) słowo mi chodzi, wylewa się ostatnio z każdej niemal wypowiedzi: kto ją ma, kto jej nie ma, po czym ją poznać, jak odróżnić od tej fałszywej, będącej jedynie maską, czy pozą. Dziś - na dwa dni przed wyjazdem do Wiednia, o czym za chwilę - nie będę tematu kontynuować, ale na pewno do niego powrócę, zwłaszcza, że czekam tylko na moment, gdy słówko to wyskoczy z mojej lodówki tuż po jej otwarciu, jak kiedyś wychylał się stamtąd Habermas (zamierzchły okres pisania rozprawy doktorskiej) i paru jego kolegów z różnych szkół i opcji. Teraz zapewne w mojej lodówce zamieszka charyzma, bo mieszka już wszędzie, tylko, by sparafrazować słowa piosenki Pod Budą: "w tej charyzmie, to nam charyzmy ciągle mało". Temat zapowiadam, wrócić doń obiecuję, zwłaszcza po słodkim absolutnie i rozbrajającym rysuneczku Marcina Wichy (Wichajstra) z ubiegłotygodniowego numeru "Tygodnika Powszechnego" [nr 21/2010] - naprawdę polecam, a jak tylko pojawi się na stronie autora, to na pewno podrzucę link.

A dziś będzie - zgodnie z tytułem - o reisefieber. Właściwie powinnam napisać o mnogości "gorączek podróżnych" (czy jak mawiano w u mnie w domu - oczywiście wtedy, gdy nie używano niemieckiego słowa-klucza - o "drżączce podróżnej"), bo przede mną trzy wyjazdy, które oddzielają od siebie raptem kilkudniowe przerwy. Podróż to sprawa kłopotliwa. Marzymy o niej, planujemy ją, nadużywamy zwrotów w stylu: "chciałabym się stąd wyrwać", "muszę się wyciszyć" etc. W podróży piękna jest - jak u Marcela Prousta - jej potencjalność, której aktualizacja majaczy gdzieś na horyzoncie. Jednak gdy nagle przychodzi ten wieczór, ostatni przed wyjazdem, nagle perspektywa wojażu przestaje być tak kusząca, a spod łóżka wychodzą niezałatwione sprawy, oraz te, które już domagają się uwagi, choć jeszcze nie nadszedł ich deadline.

Dość!

Mam ochotę na prawdziwą reisefieber i nikt, ani nic mi tego nie odbierze...

Zacząć trzeba od iPoda, odpowiedni dobór muzyki to podstawa dla kogoś, kto jest od niej uzależniony tak jak ja. Choć to Wiedeń, myślę, że będzie to jakaś mieszanka francuskich standardów, może odrobina jazzu i oczywiście Strauss. Brzmi kiczowato? Może, ale za to jak przyjemnie. Na szczęście wykład, z powodu którego tam jadę, mam już od dawna przygotowany, więc wystarczy tylko spakować wydruk. Mogę się więc skupić na przyjemnościach, którym będą się oddawać przed i po sesji naukowej. Cele są cztery. Pierwszy - obowiązek krytyka i wykładowcy: wystawa w MuMoKu, bo dotyczy nowych mediów. Drugi - sentymentalny: Kunsthistorisches, muszę wreszcie sprawdzić, jak to jest z tym pierwotnym dopasowaniem nazwisk malarzy wypisanych złotymi czcionkami na fryzie pod gzymsem, a rzeczywistą zawartością sal, bo najzwyczajniej w świecie już nie pamiętam, a poza tym odczuwam głód sztuki dawnej, soczystości malarstwa, spokoju konturów, tudzież porządku proporcji i kompozycji. Trzeci - dla odmiany: Naturhistorisches, pamiętam moją wizytę sprzed pięciu czy sześciu lat, a po przeczytaniu książki Jeana Claira o kryzysie muzeów, tym bardziej mnie tam ciągnie, no i ta Wenus z Willendorfu! Czwarty - lifestajlowy: Naschmarkt - takiego wasabi nigdzie indziej nie jadłam, a będę mieszkać w hoteliku całkiem niedaleko, więc szkoda by było przegapić okazję, skoro sama pcha się pod ręce (i na język!). Ostatnia sprawa to książki. Ta na podróż - obowiązek (jednak nie można się ich całkowicie pozbyć): Net art Ewy Wójtowicz, bo tuż po powrocie czeka mnie wykład na ten temat. Ta na spacery i wieczory - czysta przyjemność: Stulecie detektywów - moja najnowsza fascynacja!

No i proszę! Ani cienia narzekania, że przecież nie mam czasu, że tyle obowiązków, że czas się kurczy. Nic z tych rzeczy, jedyne, co mogę dziś powiedzieć, to powtórzyć za słowami piosenki: Au revoir, bon voyage. Moi, je souris!

czwartek, 20 maja 2010

Pomiędzy polityką a metafizyką

Obiecywałam sobie, że nie będę robiła długich przerw we wpisach, ale potem przyszła powódź i nagle okazało się, że znowu mój świat płynie pod prąd wszystkiego, co być miało. Trudno łączyć aqua alta z radością i spokojem, więc rodzi się u mnie kolejna emocjonalna ambiwalencja, bo ja, a właściwie moje życie naukowe na powodzi... zyskuje. Obie uczelnie, z którymi jestem związana odwołały zajęcia. Moją pierwszą reakcją była złość, bo koniec semestru już za pasem, a odwołane zajęcia spowodują, że trudno będzie nadrobić zaległości w przekazywaniu wiedzy, którą studenci muszą posiadać przed przystąpieniem do egzaminów. Jednak po chwili, wiedząc, że i tak mój wpływ na bieg wydarzeń jest znikomy, spojrzałam na całą sytuację z przeciwnej strony. Oto - zupełnie niespodziewanie - zyskałam cztery dni, które mogę całkowicie poświęcić na pisanie zaległych artykułów i wystąpień konferencyjnych. No i jak tu jednoznacznie pomstować na powódź... Toteż przez ostatnie dwa dni pochłonęło mnie snucie refleksji na temat roli domu we współczesnej polskiej telenoweli (do przeczytania mam nadzieję już w kolejnym numerze "Autoportretu"), a dziś powoli zabrałam się do przymiarki do analizy porównawczej dwóch induskich talk-show. Przy okazji wszelkie informacje na temat figury hijras (transsexualistów) w społeczeństwie induskim mile widziane. Ale dziś nadrabiam zaległość bloggową, bo szczerze muszę przynać, że brakowało mi tej formy ekspresji.

Dziś mniej będzie tekstu, a więcej obrazków, a to dzięki sobotniej części 2. Edycji Festiwalu Performerskiego Akcja-Acción, podczas którego spotkali się artyści polscy i hiszpańscy. Na dwie godziny opanowali oni budynek Instituto Cervantesa, z którego zresztą hiszpańska placówka kulturalna niedługo się wyprowadza, dzięki czemu w pomieszczeniach znajdujących się na parterze budynku można było zrobić wszystko - np. opluć winem dywan, czy zerwać trochę tapety ze ścian. Warunki to dla każdego performera wyśmienite, pobudzające wyobraźnię i skłaniające do podejmowania niestandardowych działań. Marzy mi się w Krakowie takie miejsce przeznaczone do prezentacji performanceów, w którym na co dzień takie fanaberie i aberracje byłyby możliwe, ale póki co, przyszło się cieszyć, że Instytut tak otwarcie zareagował na prośbę artystów, pewnie dlatego, że sam przez artystów jest kierowany. Dyrektor Abel A. Murcia Soriano jest wyśmienitym tłumaczem polskiej poezji (przekładał Szymborską, Różewicza i poezje Kapuścińskiego) i jak sam twierdzi, Polaków i Hiszpanów łączy duch anarchizmu. Tego ostatniego z pewnością nie zabrakło na sobotnich pokazach.



Wieczór otworzył Artur Tajber, którego akcja odwoływała się do aktualnej, trudnej sytuacji w Bangkoku. Całość jak zawsze u Tajbera mocno polityczna a jednocześnie wyciszona i podporządkowana estetyce medytacji medialnej.







Ostatni etap przypomniał mi wręcz czystość A TV Budda Nam June Paika.

Artysta zdecydował się na odwołanie do wydarzeń w Tajlandii, po odebraniu poruszającego maila od swojego znajomego, który jest mieszkańcem Bangkoku. Pobrzmiewało w tym przekonanie, że artysta powinie zabrać głos w tej sprawie, bo nikt inny się do tego nie pali. Performance okazał się proroczy. Ostatnimi czasy polskie media (zarówno prywatne, jak i publiczne) przyjęły jakiś przedziwny, całkowicie antymedialny obyczaj. Jeśli tylko zdarza się jakaś tragedia - wpierw była to katastrofa TU-154, teraz stan zagrożenia powodziowego - świat przestaje istnieć. W czasie żałoby narodowej Chińczycy mogli ginąć w trzęsieniu ziemi, B(i) Sixteen odbywać kontrowersyjną pielgrzymkę na Maltę z dramatem molestowania nieletnich w tle, Cypryjczycy przeprowadzać wybory, a na polskich ekranach widniały jedynie napisy Jesteśmy razem (ale wyłącznie we własnym sosie), kolejne powitania trumien na lotnisku, przejazdy konduktów i pseudoludzkie twarze polityków. Teraz górnicy w Rosji mogą tracić życie i zdrowie, parlament brytyjski zaprzysięgać się, a Tajlandczycy walczyć partyzancko o lepsze jutro, ale nas Polaków to nie obchodzi, bo nam Wisła wylała, co dało niespodziewany sygnał do szybszego rozpoczęcia kampanii prezydenckiej (tym razem samorządowej - kiedy?, cóż wystarczy posłuchać jak panowie Kracik i Majchrowski "milusio" się przekomarzają) i przerzucania się odpowiedzialnością kto jest winien, że ludzie tracą dobytek. Nie chcę być wredna, ale jakoś nie umiem się utożsamić z tymi, którzy pomimo namów ekip policji i straży nie chcą się podporządkować ewakuacji, a jak ich już zaleje, to jęczą przed kamerami, że oni myśleli, że im się uda. Podobnie jak zadziwia mnie brak świadomości tych, którzy tak bardzo domagają się ogłoszenia stanu klęski żywiołowej, w zaniechaniu tej procedury widząc wyłącznie złą wolę polityków i wyraz ich pędu do władzy. Osobiście uważam, że wydawanie kolejnych tysięcy na pracę po nocach komisji wyborczej, która musiałaby od nowa liczyć głosy - ogłoszenie jakiegokolwiek stanu wyjątkowego nie ZATRZYMUJE procedury kampanii, ale COFA ją do punktu wyjścia - nie ma sensu i lepiej te pieniądze przeznaczyć na pomoc powodzianom, poza tym ci, którzy tak głośno domagają się wprowadzenia wspomnianych procedur, myślą tylko o tym, że będzie większa kasa jak już woda opadnie, szkoda, że zapominają, że takiemu stanowi towarzyszą dodatkowe uprawnienia policji (nikt nie mógłby zostać w zagrożonym domu, jak by nie chciał go opuścić, to by go w kajdankach wyprowadzili, a do tego można by mu było skonfiskować samochód i użyć do wyższych celów). Że na Zachodzie jest lepiej? Owszem jest, bo ludzie są bardziej zdyscyplinowani, nikt na lewo nie wydaje pozwoleń na zabudowanie terenów zalewowych - głównie dlatego, że ludzie mają rozum i nie chcą się w takim miejscu budować - a media, pomimo wielu katastrof w swoich krajach nie zapominają, że świat nie kończy się na czubku nosa danego narodu.

Ale, ale wracajmy do performanceów.

Autorem kolejnej akcji był Hilario Alvarez. Jego performace ogarnął całą przestrzeń, była to ewidentna, taktyczna, złodziejska aneksja.




Rzecz cała zaś dotyczyła sprzeczności kapitalizmu: ekonomii, rynku, rywalizacji, akumulacji, utowarowienia, pieniędzy itp. Skąd ta precyzyjna wyliczanka? Otóż artysta nie pozostawił żadnych wątpliwości, jakie kwestie go interesują, przeciwnie wyraźnie wykrzyczał, zachęcając do tego także poszczególnych uczestników, wszystkie wymienione powyżej hasła. On krzyczał po hiszpańsku, my po polsku. Poza tym wędrował po labiryntach pomieszczeń, a my za nim. Rozdawał nam rozmaite przedmioty, a my z mniejszą lub większą ufnością je braliśmy.





Wkręcał nas w kapitalistyczną machinę (jakbyśmy już nie byli w nią wkręceni), a na koniec, wykrzyczawszy hasło: biedacy/pobres wyprowadził nas na niewielki wewnętrzny dziedziniec i rozdał każdemu garść papierków. Gdy staliśmy tak z tymi papierkami w wyciągniętych dłoniach, nagle dotarło do nas, że codziennie tysiące ludzi stoi tak na różnych rogach ulic i dla nich nie jest to element sobotniej rozrywki z artystyczną nutką w tle, tylko walka na śmierć i życie.




Skoro już o walce mowa, to jak wiadomo można ją prowadzić głośno i w milczeniu. Tę drugą strategię przyjęła Justyna Górowska, chowając się w jednej z przestrzeni łazienkowych Instytutu i w całkowitym milczeniu wbijając w swoje ciało naboje pistoletowe.





Bez fajerwerków, w przestrzeni niemal prywatnej pośród tego, co publiczne, ale czy przez to jej wystąpienie było mniej słyszalne? Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie.




Performance Justyny stanowił granicę pomiędzy wyobrażeniem politycznego i metafizycznego. Podczas gdy dwa ostatnie wystąpienia dotyczyły tego ostatniego w sposób całkowicie jawny. Adam Gruba pozostał w zasadzie niewidoczny przez cały czas trwania swojego performace'u. Zamiast niego, na zimnych kafelkach, przypominających nieco wygląd standardowego prosektorium, pojawił się trup zawinięty w worek.



Obok czarnego tłumoka ktoś położył Księgę Kondolencyjną, której okładka głosiła, że Performance umarł. Nie chcę martwić autora, ale sądząc po tym, co zaprezentowano podczas Festiwalu, performace ma się całkiem dobrze.










Ostatnia akcja wieczoru należała do Carlosa Llavaty. Początkowo religijne odwołania nie były całkiem oczywiste, podobnie jak leciutki posmaczek "nitschyzmu" czy jak kto woli actionnisme viennois, Carlos przypominał raczej kelnera-nieudacznika, który pragnął rywalizować z wytrawnymi barmanami.




Jednak gdy wino ze wszystkich butelek zostało już przelane do kubków, Carlos zaczerpnął kilka głębokich łyków i... opluł publiczność, po to by wywołać reakcję zwrotną, co zresztą znakomicie mu się udało.





Choć znaleźli się i tacy, którzy dostrzegli w jego postaci figurę Chrystusa, wydanego na naigrywanie i biczowanie i podali mu kubek do ust, aby mógł się napić....





Niestety rozmaite przypadłości nie pozwoliły mi udać się na niedzielną odsłonę Festiwalu, ale wierzę, że było równie znakomicie, jak pierwszego wieczoru...

czwartek, 13 maja 2010

W krainie biurkowych marzeń...

Dzień upłynął mi na intensywnej pracy nad tekstem dotyczącym symbolicznej figury domu w polskich serialach oraz załatwianiu tysiąca spraw związanych z dwoma kuratorowanymi przeze mnie projektami: krakowskim i rumuńskim, o których pewnie jeszcze nie raz będę pisać, gdy nabiorą bardziej medialnych kształtów. Jednak nie praca będzie dzisiaj tematem mojego wpisu, lecz marzenie, które gdzieś głęboko we mnie tkwi i które - wciąż mam taką nadzieję - nabierze kiedyś realnych kształtów, może nie w takiej formie, w jakiej na razie funkcjonuje w mojej głowie, ale w każdym razie w bardzo zbliżonej.
Dla kogoś, kto pracuje przede wszystkim pisząc teksty, zarówno naukowe, jak i krytyczne, a czasem - choć ostatnio coraz rzadziej, bo jak śpiewał Michał Bajor: ten brak czasu tak doskwiera - także beletrystyczne, najważniejszym miejscem na świecie jest własne biurko. Ja od jakiegoś czasu cierpię na brak takowego. Choć w moim pokoju stoi mebel, który od biedy można obdarzyć takim mianem, daleko mu jednak do przedmiotu z moich marzeń. Pamiętam, że pierwsze jaskółki pragnień pojawiły się podczas czytania Dziennika Sylvii Plath z lat 1950-1962. Fakt ten miał miejsce dawno temu, ale pamiętam opis biurka, a właściwie gigantycznego stołu, który poetka i pisarka dzieliła ze swoim mężem poetą Tedem Hughesem podczas jednego z ich wspólnych pobytów w Hiszpanii, w domu, który znajdował się blisko wybrzeża. Od tego czasu obsesyjnie wręcz marzę o pracy przy takim biurku - cudownie byłoby go dzielić z innym pasjonatem pisania, ale to marzenie już dawno porzuciłam - z którego tylko krok byłby na wrzosowiska lub morski brzeg, a najlepiej oba w jednym. Marzenie to, pod wpływem dalszych lektur, w tym przede wszystkim filmowych przeszło pewną ewolucję. Obecnie ma kształt pokoju, w którym Diane Keaton pisze swoją sztukę w filmie Something's Gotta Give. O tym filmie pewnie jeszcze kiedyś napiszę, bo to jeden z moich ulubionych leków na smutki wszelakie i niespełnione marzenia, ale dziś będzie tylko o biurku.













Otóż biurko, biurku nierówne, o czym wie każdy, kto kiedykolwiek zajmował się pisaniem. Liczy się nie tylko wysokość, czy szerokość, kolor, drewno, z którego zostało zrobione, ale przede wszystkim to, co osiemnastowieczni estetycy kwitowali enigmatycznym zwrotem je ne sais quoi. Biurko to kwatera główna, to milczący wspólnik wszystkich sekretów piszącego, jego pełnych nadziei wzlotów i zupełnie beznadziejnych upadków. To świadek chwil olśnienia - jakże rzadkich! - i momentów czarnej rozpaczy, w których człowiek wątpi nie tylko we własne zdolności, ale w ogóle w jakąkolwiek umiejętność składania zrozumiałych zdań i konstruowania logicznych wypowiedzi. Biurko jest jak towarzysz broni, służy wsparciem dla zmęczonej głowy - kto z piszących nie zaliczył zaśnięcia z głową na biurku, ten nie wie, co to trud pisania na termin, gdy cały świat sprzysięga się przeciwko piszącemu. Biurko może oddać palmę pierwszeństwa tylko głębokiemu fotelowi w stylu Sherlocka Holmesa, który jest najdoskonalszym miejscem do czytania, zwłaszcza zimą. Jednak biurko, w przeciwieństwie do fotela, nigdy nie występuje samodzielnie. Biurko jest zapełnione: książkami, karteczkami post-it - chwała temu, kto wymyślił tę tak prostą w swojej genialności rzecz - ołówkami (tak, tak nawet w czasach komputerów ołówek jest mi nieodzowny, tak jak pióro i buteleczka z atramentem), kalendarzami (u mnie aż trzema!), zdjęciami, notatkami, płytami CD/DVD i - last but not least - lampką dającą przyjemnie i jednocześnie właściwe światło. A pomiędzy tym wszystkim jedyny w swoim rodzaju iBook G4 i filiżanka dobrej, jaśminowej herbaty na skołatane nerwy lub prawdziwego yunnana, który znakomicie zastępuje kawę. Jednak moje biurko, które towarzyszyło mi dzielnie odkąd skończyłam pięć lat, we wszystkich mieszkaniach, w których żyłam, niestety powinno przejść już na zasłużoną emeryturę. Powodem nie jest starość lecz gabaryty. Po prostu przestałam się na nim mieścić, a w dodatku coraz gorzej mi się przy nim siedzi, co jedynie pogłębia skrzywienie kręgosłupa, którego się już pewnie dorobiłam. Jakby tego wszystkiego było mało, przede mną widnieje ściana, co prawda ożywiona nieco grafiką Piranesiego, ale ruiny Campo Vaccino nijak się mają do szumu fal i ich błogosławionego widoku, albo do kojącej lila-zieleni wrzosowiska. Więc pozostaje mi tylko marzyć, że może kiedyś, dane mi będzie siedzieć przy biurku takim, jakim scenografowie obdarzyli Diane Keaton, dla której zapewne nie miało to żadnego znaczenia...

wtorek, 11 maja 2010

Empatia czy antypatia - dylemat obywatela, któremu niszczą śmietnik

Od kilku dni mam poczcie pewnej ambiwalencji emocjonalnej. Stan ten wiąże się z pewnym złożeniem metaforyczno-realistycznym, w którym się zanurzyłam, częściowo na własne, a częściowo na "cudze" życzenie. Ale ad rem. Od tygodnia czytam książkę Krzysztof Wodiczko. Sztuka publiczna. Rzecz to nienowa, wydana przez Zamek Ujazdowski w 1995 roku, zbiera liczne wywiady z artystą, jego wypowiedzi dotyczące bezpośrednio pracy nad projektami, a także szereg niezwykle ciekawych tekstów znakomitych amerykańskich krytyków i teoretyków sztuki oraz filozofów kultury. W książce, podobnie jak w projektach Wodiczki, pierwszoplanowe miejsce zajmują bezdomni - których bardzo pięknie (i słusznie) definiuje w opozycji do "domnych". Ponieważ ostatnio moją główną czytelnią są środki komunikacji miejskiej, zwłaszcza we wtorki, gdy przemieszczam się pomiędzy dwoma największymi kampusami w Krakowie, więc mojej lekturze towarzyszy bezpośrednie zanużenie w miejskiej przestrzeni, którą - ze wszystkimi implikacjami tego określenia - można nazwać publiczną i w której bezdomni, lub quasi-bezdomni są głównymi obywatelami, choć jak wiadomo do obywatelstwa potrzebny jest meldunek, a tego jednego z pewnością nie posiadają. Jadę więc sobie autobusami w różne strony Krakowa i zagłębiam się w pełne skupienia i odpowiedzialności - to określenia, w których ma pobrzmiewać założona z góry ironia - opinie rozmaitych ludzi nie tylko na temat projektów Wodiczki, ale przede wszystkim te związane z próbami opisania współczesnej rzeczywistości miejskiej na przykładzie Nowego Jorku i namiętnych prób oczyszczenia miejskiej przestrzeni z elementów "zbędnych" (casus Union Square). Najbardziej przejmujący pod tym względem był dla mnie tekst Dicka Hebdige, którego kolażowa struktura - złożona z licznych tekstów innych autorów: pisarzy, poetów, artystów i dziennikarzy - oraz słów własnych autora na różne sposoby prezentuje kwestię bezdomności. Bezdomni w tym tekście, zresztą podobnie, jak w wielu fragmentach wypowiedzi Krzysztofa Wodiczki omawiającego współpracę z nowojorskimi bezdomnymi przy konstruowaniu poliscar, odzyskują swoją twarz, stając się częścią - bardzo istotną - społeczego systemu sprzątania miasta. Dla niewtajemniczonych: poliscar był m.in. pomysłem na ułatwienie zbierania i transportowania puszek i butelek, które są najważniejszym źródłem utrzymania bezdomnych. Nawet przez moment można by w tę retorykę uwierzyć, zwłaszcza, gdy czytamy fragmenty ich wypowiedzi. Nagle jednak dochodzi do pęknięcia. Początkowo ma ono postać nieprzyjemnego zapachu, który wraz z intensyfikacją przemienia się w smród. Zapachowi towarzyszy pokrzykiwanie, które oscyluje między bełkotem a jako tako artykułowaną mową. To po prostu dwaj bezdomni jadą na Prądnicką, by zniknąć między budynkami szpitalnymi, lub zaszyć się na zielonych nieużytkach należących do kolei. I nagle postać bezzapachowego (książka przyjemnie pachnie papierem), wypowiadającego się dość zgrabnie (składne uwagi dotyczące dróg ulepszania prototypu stylizowane - to raczej chyba ingerencja artysty - na uwagi techniczne), który chce tylko móc spokojnie żyć i spełniać swoją rolę (społeczną - zbieranie puszek i butelek zostaje przez Hebdige opisane jako istotna funkcja społeczna bezdomnych) znika jak postać ducha z Opowieści Wigilijnej Dickensa. Znika koncepcja jego użyteczności społecznej. Znika też - przyznaję się bez bicia: kiełkujące podczas lektury poczucie, że bezdomnego trzeba docenić i włączyć na nowo w tkankę społeczną. Czy bezdomni nowojorscy są inni, bardziej atrakcyjni niż krakowscy? Nie sądzę, choć z drugiej strony Janusz Głowacki swoją bezdomną Antygonę umieścił w Central Parku a nie w Parku Krakowskim, więc może jednak... Zapewne nie rozwiążę tego problemu, który ma jeszcze jeden aspekt. Od paru dni pewien bezdomny grzebie w naszym śmietniku blokowym, rozrzucając wszystkie śmieci i zostawiając po sobie prawdziwe pandemonium. Mamy zamiar wzmocnić zamki do altany śmietnikowej. Czy ten akt będzie wymierzony we właściwą, empatyczną postawę, jaką powinniśmy przyjąć wobec bezdomnych? Hebdige oskarża wszak w swoim tekście jedną z sieci fastfoodów, że przy swoich lokalach umieszcza przeciwpancerne kosze, z których bezdomni nie są w stanie nic wyciągnąć. Czy powinnam się wstydzić, czy raczej dostrzec, że autorzy tomu, mimo szczytnych haseł odwołujących się do słów Deluze'a o "niegodziwości mówienia w cudzym imieniu", mówią nie tyle w imieniu bezdomnych, ale przede wszystkim konstruują ich specyficzny obraz, taki, który ma moc uwodzenia, ale którego czar pryska w obliczu prozy bezdomności, z którą obcujemy na wyciągnięcie ręki. Czy mam się czuć gorzej, bo nie chcę, żeby ktoś grzebał w moim śmietniku zostawiając tam bałagan i przyczyniając się do jego dewastacji - pół roku temu zrobiliśmy generalny remont altany śmietnikowej, czy fakt, że nie wyrażam zgody na niszczenie tego miejsca i marnowanie pieniędzy wspólnoty mieszkaniowej, powoduje że jestem złym człowiekiem, pozbawionym empatii i wrażliwości społecznej obywatelem? Nie odpowiem sobie na to pytanie, ale ambiwalencja we mnie pozostanie...

niedziela, 9 maja 2010

Nowy Jork, do I really love you?

Już na długo nim film Zakochany Nowy Jork wszedł na ekrany polskich kin ostrzyłam sobie na niego ząbki. Toteż, gdy tylko zauważyłam go w programie kina ARS niewiele myśląc zamówiłam bilet na sobotnie popołudnie. Okazało się jednak, że należałoby się bardziej zastanowić, a przynajmniej przez chwilę pomyśleć, bo bezmyślność nie popłaca, także w przypadku wybierania filmów. Pierwsza sekwencja zapowiadała się jeszcze nienajgorzej, choć chwyt z "testem złodziejskim" ogrywano już w kinie wielokrotnie, jednak następne części pokazały, że ten film to worek z jednym wielkim chwytem, który na własne potrzeby nazwałam "chwyt na kino europejskie". Najbardziej "chwytliwa" pod tym względem była niewątpliwie sekwencja z Julie Christie wyglądającą jak Catherine Deneuve, której scenarzystą był Anthony Minghella, któremu cały film był dedykowany. Pamiętam formułkę De mortuis nihil nisi bene, więc mogę równie dobrze przelać swoją złość na Shekhara Kapura, choć nie wiem, co podkusiło reżysera dwóch części Elżbiety, żeby pójść w tak żenująco nakreśloną poetykę surrealizmu. Wolałabym już chyba, gdyby z okna wylatywał fortepian, który, nie wiedzieć czemu, miał być atrybutem pokoju przeznaczonego dla śpiewaczki. W tym momencie trwania filmu przybrałam w fotelu 99 pozycję i poważnie zaczęłam się zastanawiać nad opuszczeniem kina. Postanowiłam jednak poskromić swoje krytyczne zapędy i sprawdzić, czy może być gorzej. Okazało się, że a i owszem. Zwłaszcza wówczas, gdy muszę wysłuchiwać naiwno-banalnych farmazonów o malarstwie wygłaszanych przez Vedanta Gokhale (taksówkarz) do Uğura Yücela (malarz), których autorem jest albo Hall Powell albo Israel Horovitz albo James Strouse (wszyscy trzej odpowiedzialni za scenariusz przejść między sekwencjami, a dialog pojawia się właśnie w takim przejściu). Oczywiście zawsze można powiedzieć, że to przecież film o atmosferze Wielkiego Jabłka, pewna metafora tegoż i że czepianie się dwóch, czy trzech mało istotnych zdań, nie jest dobrym pomysłem na recenzję. Niestety pod względem metafory, czy alegorii, nie mówić już o symbolu, to zdecydowanie nie jest dobry film. Mówić, że NY jest wieloetniczny, wielokulturowy i w ogóle wielo- to banał nad banałami, ale największym banałem jest ilustrować tę tezę przelotnym i nieskonsumowanym romansem pomiędzy Żydówką, która za chwilę wstąpi w związek małżeński z ortodoksyjnym Żydem, a Hindusem, nie przepraszam kimś jeszcze innym (dżinistą!), którego żona uciekła do Indii, by tam oddawać się pątniczemu życiu. Jakby piramidy zamętu było mało, scenarzysta dorzuca jeszcze kilka zdań w swoim języku, a Rifka podobno mówi w jidysz (na potrzeby zrozumienia wypowiadanych przez nią słów, wystarczy znać niemiecki, nie trzeba się od razu porywać na naukę języka Żydów aszkenazyjskich). W międzyczasie krótka powtórka z tego, czego jedna i druga religia zabrania naszym bohaterom spożywać i "błyskotliwy" żarcik z chrześcijan, którzy są wszystkożerni, a więc niegodni zaufania w biznesie. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, lecz wystarczy napisać banał na banale banałem pogania. Na koniec więc dodam, że w tym filmie zadziwiło mnie jeszcze jedno. Nigdy nie byłam w Nowym Jorku, ale znam sporo ludzi, którzy tam mieszkają i mieszkali. Wszyscy oni zawsze zwracali uwagę na fakt, że w NY (i pewnie szerzej w Ameryce) nikt na nikogo nie patrzy w metrze, bo to byłoby naruszenie jego prywatności (nie to, co w Europie!), ludzie po ulicach pędzą i raczej nie mają czasu na pogaduchy, a tu proszę, nasi bohaterowie co i rusz wdają się w rozmowy z completely strangers, jakoś mi to jedno do drugiego nie bardzo pasuje. Poznana przeze mnie w marcu w Krakowie para artystów performerów mieszkała przez dziesięć lat w Nowym Jorku. Wynieśli się, bo nie mogli znieść zmiany, jaka nastąpiła w mentalności tego miasta po 9/11. Teraz mieszkają w Amsterdamie i otwarcie mówią, że do NY nie wrócą, bo to już inne miasto i nie da się w nim żyć tak, jak kiedyś. Może celem reżyserów filmu Zakochany NY było pokazanie, że jednak nic się nie zmieniło, że NY jest nadal miastem wielkich możliwości, jak mówi jeden z bohaterów? Nie wiem, ale mam jednocześnie niejasne przeczucie, że znacznie prawdziwszy Nowy Jork pokazała Katherine Dieckmann w filmie Motherhood....

czwartek, 6 maja 2010

Wernisażu dzisiaj nie będzie



Myślałam, że będę dziś pisać o wernisażu w Foto-Medium-Art, ale z jakiegoś powodu został on odwołany, mam tylko nadzieję, że nie na amen. Ponieważ jednak nastawiłam się dziś na obcowanie ze sztuką, postanowiłam wykorzystać ten potencjał, a także odrobinę czasu wygospodarowanego w ciągu dnia – gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, ile problemów wyniknie z przyjęcia mojego zgłoszenia na konferencję w Belfaście, może w ogóle nie wysłałabym abstraktu – obróciłam się o 180 stopni i ruszyłam do Bunkra Sztuki. Tam co prawda wernisaż wystawy Anny Fox ma się odbyć dopiero jutro, ale za to samą prezentację można oglądać już dziś. Zaskakujące, ale jak widać możliwe. Więc zamiast uroków wernisażu ze sztuką w tle, urok sztuki bez konieczności uczestniczenia w towarzyskich pląsach. Zamiana całkiem znośna.
Nie jestem jakąś wybitną wielbicielką niechcianego robactwa domowego, więc lekkim łukiem ominęłam Pamiętnik karalucha skupiając się na innych historiach, które okazały się być szalenie interesujące, choć z pozoru błahe i codzienne. Mam ostatnio skrzywienie, jak je sobie na prywatny użytek nazywam, dochodzeniowo-śledcze. Toteż pewien niepokój obecny we wszystkich niemal fotografiach Fox znakomicie wpasował się w mój nastrój. Z zapowiedzi w ulotce wynikało, że artystkę interesuje przede wszystkim to, co dotyczy rytuałów dziejących się w czterech ścianach domów oraz wioskach środkowej Anglii. Można więc było spodziewać się relacji z garden party, czy innych barbecue. Kto tego oczekiwał z pewnością nie zawiódł się instalacją slajdowo-dźwiękową w pierwszej sali. Jednak mój wzrok niemal natychmiast powędrował na ścianę wypełnioną drugą częścią projektu Wioska - fotografiami wykonanymi w latach 1991-1993, które stanowią uzupełnienie wspomnianej projekcji. Miały w sobie niepokój podobny do tego, jaki towarzyszy kolejnym kadrom Kontraktu rysownika Petera Greenawaya. Gdzieś pomiędzy drzewami i kwiatami majaczą, niezauważalne na pierwszy rzut oka, cztery plastikowe, białe krzesła. Zwykłe krzesła ogrodowe oglądane z takiej perspektywy nabierają niepokojących cech, zwłaszcza w towarzystwie innych fotografii, na których za każdym razem ukazuje się fragment czyjegoś ogrodu podglądany zza krzaków, płotów, rogów budynków. Przedstawienia te łączą w sobie niepokój miejsc, w których za chwilę coś się wydarzy, coś, co stanie się nie tylko przedmiotem dochodzenia śledczych, lecz przede wszystkim niekończących się wersji lokalnych legend, z grozą terenu, na którym już popełniono zbrodnię. Poza Greenawayem na myśl przychodzi otwierająca sekwencja z Blue Velvet Lyncha. Wrażenie to pogłębia się, gdy widzimy wielkie, kolorowe fotografie z cyklu Wiejskie dziewczyny [1996-2001], na których nie ma spodziewanych czerstwych i rumianych, roześmianych twarzy kobiet idących na zabawę, lub dyskutujących opierając się o płoty, lecz nogi w butach na obcasach wystające spod krzaków, czy niemal całkowicie zatopione w błocie ciała. Cykl nawiązuje do nastroju, jaki ogarniał Annę Fox i piosenkarkę Alison Goldfrapp, która współpracowała z nią przy tworzeniu zdjęć, gdy w dzieciństwie słyszały historię o Słodkiej Fanny Adams. To mrożąca krew w żyłach historia o zamordowaniu z zimną krwią ośmioletniej dziewczynki przez urzędnika z sąsiedztwa w roku 1867 w hrabstwie Hampshire. Poćwiartowane ciało Fanny znaleziono pod wieczór w dniu morderstwa, a jej zabójca został skazany na śmierć przez powieszenie, mimo intensywnych starań jego adwokata, aby uznać go za chorego psychicznie. Dwa lata później na pokładach statków brytyjskiej marynarki pojawiły się nowe puszki z baraniną, marynarze z miejsca określili je mianem Sweet Fanny Adams, nawiązując do makabrycznego poćwiartowania ciała dziewczynki, z którego prawie nic nie zostało. Określenie stało się synonimem zwrotu zupełnie nic. Bohaterki Fox dzieciństwo już dawno mają za sobą, jednak ich porzucone ciała, a w zasadzie te ich części, które możemy zobaczyć, tchną jakąś dziwną niewinnością.
Ale twórczość Fox nie zamyka się w tropieniu tego, co leży na granicy świata oswojonego i tego wypełnionego szaleństwem, czy tajemnicą zbrodni. Artystka jest szczególnie wyczulona na codzienność. Jest jak połączenie sejsmografu everyday life z archeologiem przyszłości, który stanie oko w oko z tym, co po sobie zostawimy. Wyobraźmy sobie, tak jak zrobiła to Anna, że oto po wielu dziesiątkach, może setkach lat, w zupełnie nowej już epoce produkującej odmienną architekturę i style życia, jakiś archeolog natrafia na dom przy Hewitt Road 41 w Londynie. Odnajduje tam fascynujące rysunki „naścienne“ wykonane ręką dziecka, porzucone przedmioty codziennego użytku: zabrudzone skarpetki, kubki z wyszczerbionym brzegiem, długopisy z ogryzionym końcem, wszystkie te rzeczy, które nieodmiennie zaświadczają o byciu używanymi. Fox zestawia zdjęcia, które mógłby wykonać ów archeolog z mailami, które otrzymała od przyjaciół, gdy w 2003 roku zwróciła się do nich z prośbą o opisanie swoich wspomnień związanych z domem przy Hewitt Road 41, w którym mieszkała w latach 1996-1999 i w którym bywali częstymi gośćmi, niektórzy nawet tymczasowymi mieszkańcami. Zimny obiektywizm fotografii zostaje zderzony z emocjami, jakie niosą teksty przyjaciół. Wypowiedzi dodają uczuciowego zabarwienie do chłodnej opisowości zdjęcia. Ktoś przypomina sobie piosenkę, która kojarzy mu się z tym domem, ktoś inny wspomina zabawki dziecięce, kolejna osoba przywołuje imprezę, podczas której gościła w domu, a która była najprawdopodobniej ostatnim zlotem przyjaciół, nim Anna nie wyprowadziła się w inne miejsce, i która przywodziła opowiadającej na myśl życie w hippisowskich komunach i rolę, jaką w tych wspólnotach pełniła kuchnia. Tego wszystkiego nie ma szans odkryć archeolog przyszłości, chyba że natrafi na zapiski przyjaciół. Same przedmioty niewiele mu powiedzą o atmosferze tego domu, o emocjach tych, którzy w nim mieszkali lub gościli, o tysiącach ważnych i nieważnych rozmów, które toczyły się pod jego dachem. Ta z pozoru banalna praca, skupiająca się na czymś zwykłym, codziennym, uświadomiła mi dobitnie, jak kruche są fundamenty naszego poznania przeszłości. Wydaje się, że gdy wszystko zostało już skatalogowane, umieszczone w odpowiednich gablotach i po raz tysięczny przeanalizowane w podręcznikach i rozprawach monograficznych, wiemy o przeszłości wszystko. Lecz w rzeczywistości dysponujemy tylko znakomicie zarchiwizowanymi skorupami, które milczą, gdy nie dodamy do nich odrobiny emocji. Dlatego właśnie zawsze wolałam mniej precyzyjny naukowo, ale napisany z pasją tekst. Nawet jeśli czytając go, miałam świadomość, że niektórych z tez głoszonych przez autora nie dałoby się na dłuższą metę utrzymać.
Dwie jeszcze prace zwróciły moją uwagę. Cykl Serwantki mojej matki i słowa mojego ojca [1999] oraz Powrót do wioski [1999-2008]. W pierwszym przypadku artystka zestawia miniaturowe fotografie przestawiające porażające porządkiem wnętrza szafek kuchennych swojej matki z pełnymi słownej przemocy cytatami z wypowiedzi swojego ojca, cierpiącego na pogłębiającą się chorobę. Całość otrzymała przeestetyzowaną i nieco przesłodzoną formę zbliżającą je do ślubnych zaproszeń o powtarzalnej palecie barwnej i pełnych secesyjnych zakrętasów czcionkach. Na kolejnych stronach – projekt przybrał formę książki – zderzają się ze sobą czystość, kiczowata niemal estetyka i brutalność fraz będąca efektem rosnącej niemocy wobec postępującej choroby i braku umiejętności nawiązania prawidłowych relacji z najbliższą rodziną. To, co z pozoru „piękne“ staje się upiorne.
Drugi cykl to fotografie, które artystka wykonuje odkąd wyniosła się z Londynu i powróciła na wieś. Ich bohaterami są mieszkańcy tego samego hrabstwa Hampshire, w którym rozegrał się kiedyś dramat Słodkiej Fanny. Patrząc na niecodzienne stroje i maski na twarzach mieszkańców – zdjęcia były robione m.in. podczas Halloween – nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że patronem tego cyklu nie jest jedynie, przywoływany przez samą artystkę, Benjamin Stone. Był on m.in. założycielem Narodowego Stowarzyszenia Dokumentacji Fotograficznej, jednak wykonane przez niego fotografie różnią się od zdjęć Fox w dwóch zasadniczych punktach: ramy, w którą ujmuje interesującą go tematykę i stosunku do portretowanych.
Zdjęcia Stone’a tchną zdystansowaniem wobec modeli pokazywanych przede wszystkim podczas uroczystości, którym zwykle towarzyszy atmosfera powagi (śluby, pierwsze komunie, pogrzeby).

http://www.vam.ac.uk/collections/photography/past_exhns/stone/index.html

Zdjęcia Fox to prezentacja różnorodności i dziwaczności życia wiejskiego. Mam wrażenie, jakby fotografka mówiła do widzów zgromadzonych w wielkomiejskich galeriach: Wiem, że myślicie, że mieszkańcy wiosek to albo zacofani konserwatyści, albo wiejskie głupki, a jednych i drugich łączy to, że całe życie mogą przejść w jednym garniturze, bo słowo moda zamieniają na przyziemny pragmatyzm. Spójrzcie więc na nich, czy wydają się wam wystarczająco dziwaczni, żeby usatysfakcjonować wasze chore rojenia? Patrząc na jej zdjęcia nie mogłam się oprzeć skojarzeniom z fotografiami Diane Arbus. Ta ostatnia w najbardziej horyzontalnym amerykańskim krajobrazie odnajdywała przeróżnych odszczepieńców i umiała pokazać ich tak, aby – jak słusznie zauważa w swoim eseju Susan Sontag – nie przypominali dziwolągów rodem z filmu Toda Browninga. Fox pokazuje ludzi, którzy – jak zakładamy – nie są dziwolągami, jedynie chwilowo, w ramach karnawalizacji codzienności wyznaczanej przez święta takie jak Halloween czy Dzień Guya Fawkesa, lub w obrębie narracji z inscenizacji Jasełek, zmieniają się, skrywają za maskami, wcielają w role. Fox, podobnie jak Arbus, ma dla swoich bohaterów wiele życzliwości. Nie są dla niej modelami, reprezentowanymi przez Stone’a, lecz indywidualnościami, które prezentują się przed obiektywem. Kiedy patrzę zwłaszcza na umieszczone jedno nad drugim zdjęcie dwóch dziewczynek, gdzieś z tyłu głowy miga mi fotografia bliźniaczek syjamskich autorstwa Arbus.
Będąc w Bunkrze warto także zajrzeć na wystawę, na której nie ma nic będącej świetnym przykładem appropriate art oraz do Galerii Dolnej na pokaz filmów Larsa Laumanna, ale o nich opowiem innym razem.

środa, 5 maja 2010

Tradycyjnych wstępów nie będzie…

Wielu z nas zapewne zna to uczucie, gdy wokół piętrzy się góra świeżo zakupionych lub wypożyczonych książek, które domagają się przeczytania, w komputerze i głowie czeka gromada tekstów, które trzeba napisać, o czym nieustannie przypominają ponaglające maile od różnych redaktorów tomów, a do tego, gdzieś spod sterty papierów co chwila wyłaniają się listy od dawna czekające na napisanie a chwilowo – jakże długo już trwa ta chwila – odłożone ad acta, a człowiek siedzi pomiędzy tym wszystkim i najchętniej położyłby się na wygodnej kanapie, nakrył głowę kocem i zniknął. Można to nazwać przesileniem wiosennym, co jednak, gdy dopada nas w środku mroźnej zimy, czy w trakcie letniej kanikuły? Lenistwo? Hmmm. Nie do końca, bo przecież czujemy, że właściwie nam się chce, tylko zabierzemy się do tego za chwilę. Gdy byłam na studiach w takich momentach zwykle rzucałam się w wir sprzątania, pucowania i „czyszczenia sreber“. A jeśli wszystko zostało już starannie zamiecione? Wtedy nagle zjawia się nowa deska ratunku ery elektronicznej – może założę bloga! Trudno tej czynności odmówić znamion wysiłku intelektualnego, nie ma ona też nic wspólnego z leżeniem pod kocem, a może przy okazji uda się posprzątać już nie tylko kurz codziennie gromadzący się na meblach, lecz mały śmietnik w głowie, w której tyle się lęgnie chwilowych pomysłów i zagracających przestrzeń idei. Koncepcja zaczyna nabierać kształtów. Pojawia się nawet intrygująca myśl, że pisząc bloga można wszak przetestować parę kwestii, które – co wysoce prawdopodobne – wydają się genialne tylko wtedy, gdy się ich nie przeklika na ekran? Obserwując bohaterkę graną przez Umę Thurman w filmie Motherhood – Drodzy Czytelnicy wybaczcie anglizmy, ale to moja forma protestu wobec coraz głupszych tłumaczeń tytułów nie tylko hitów kinowych – człowiek nabiera pewności, że blog może być także znakomitym sposobem porządkowania czasu. Stąd już tylko jeden krok do bloggera. Ale tu pojawia się pierwsza – i pewnie nie jedyna – przeszkoda. Blog musi mieć hasło, nazwę, dewizę, która będzie jego wizytówką i z którą autor (w tym wypadku autorka) mógłby/mogłaby się utożsamić. Spadek entuzjazmu? Nie, raczej gonitwa myśli. A na tę najlepsze jest wyjście na balkon i wzięcie głębokiego oddechu. Przyjrzenie się ludziom na ulicy i nagle… Przecież to oczywiste! I tak pojawia się nazwa, która nie tylko stoi w zgodzie z prawdą, choć odkrytą z półrocznym opóźnieniem – lecz kto w końcu u licha przesiaduje zimą na balkonie! – Balkon z widokiem na Wawel. Po chwili hasło to odkrywa przede mną szereg możliwości i nabiera coraz większego sensu. Odrywa się od namacalnej – albo raczej potwierdzonej jednym rzutem oka w lewo – rzeczywistości i staje się coraz lepszą metaforą mojego „ja“. Na co dzień zwykle zanurzonego w różnych oczach cyklonów, od których jednak nieustannie się dystansuje, bo potrafi się utożsamić tylko ze sobą samym, bez żadnych przynależności grupowych. Pierwszy z brzegu przykład. Mieszkam w Krakowie od dwunastu lat, ale wciąż przyłapana znienacka pytaniem: skąd jesteś? Odpowiadam: z Katowic. To prawda, że ostatnio zdarza mi się to znacznie rzadziej, ale jednak się zdarza. Symbolem Krakowa – ostatnio jakby znowu nieco nadużytym – jest niewątpliwie Wawel. Są tacy, którzy twierdzą, że Kraków jest tylko w centrum (rozumiejąc je najczęściej jako Rynek i okolice + Kazimierz), a dalej rozpościera się już tylko brzydka, modernistyczna – żeby chociaż prawdziwie modernistyczna! – sypialnia. Ja właśnie w takiej sypialni mieszkam, może trochę nowszej i nowocześniejszej i – co niebagatelne – niższej, niż lwia część Kurdwanowa albo Czyżyn, ale centrum to jednak nie jest. Więc niby mieszkam w Krakowie, ale jednak nie tym „prawdziwym“, tylko tym podobnym do przedziału sleepingowego, z drugiej strony widok na Wawel mam i to całkiem niezgorszy, a że z balkonu, a nie z okna, cóż nobody’s perfect! Więc jakby jestem stąd, a jednocześnie nie jestem. I tak ze wszystkim w moim życiu, więc staje się ten mój balkon z widokiem na Wawel znakomitą metaforą mnie samej. A skoro tak. To niech już tak zostanie! Taki też będzie ten blog. Trochę ze środka, a trochę z zewnątrz różnych spraw. Czasem z dystansem, a czasem z dziką pasją, ślepą na wszystko. Czy coś uporządkuje? Nie wiem, ale przynajmniej nie będę siedzieć pod kocem!